W plebiscycie na Sportowca Stulecia rzadko wymienia się jego nazwisko. A jeszcze niespełna 20 lat temu zajął drugie miejsce, tuż za Ireną Szewińską, w głosowaniu obejmującym cały XX wiek. Był najlepszym kolarzem-amatorem na świecie i pewnie odnosiłby sukcesy wśród zawodowców, gdyby tylko mu na to pozwolono. Ujmując to jednym słowem – fenomen. To nim był Ryszard Szurkowski kilka dekad temu.
Niedawno kolarski świat obiegła informacja, że 72-letni Szurkowski uległ poważnemu wypadkowi i walczy o odzyskanie sprawności. Przez kilka miesięcy o tym, że nie jest w stanie zacisnąć palców dłoni w pięść, czy że nie potrafi ustać na nogach dłużej niż kilkadziesiąt sekund, wiedzieli tylko jego bliscy. Bo nie chciał się afiszować – jak mówił, jechał w wyścigu jako osoba prywatna i upadł jako osoba prywatna, więc czemu miał rozgłaszać takie wiadomości? Gdy dowiedziała się Polska – za sprawą wywiadu, jakiego udzielił “Przeglądowi Sportowemu” – natychmiast rozpoczęto zbiórki pieniędzy. Dziś wciąż trwają, ale już wiadomo, że koszty leczenia i specjalistycznej opieki zostaną pokryte, m.in. przez Orlen.
Pozostaje jednak kwestia tego, kim Szurkowski właściwie był. Dla starszych pokoleń to sprawa oczywista. Najwybitniejszym polskim kolarzem w historii. Młodsze powinny się tego dowiedzieć. Więc jak, skaczemy w przeszłość?
Przeznaczenie
– Wówczas, tak to dziś oceniam, chciałem naśladować Królaka. Po prostu mieć rower i ścigać się, także wygrywać. Moja wyobraźnia nie sięgała wówczas tak daleko, by myśleć o tym, by zostać reprezentantem Polski, by dumnie w biało-czerwonej koszulce jechać pod szosach i drogach świata, by zostać olimpijczykiem, by być mistrzem świata – mówił Szurkowski portalowi kurek-rowery.pl.
Stanisław Królak, o którym tu wspomina, wygrał Wyścig Pokoju, gdy Ryszard miał 10 lat. O jego sukcesach młody Szurkowski dowiadywał się z relacji radiowych, malowanych głosami Bohdana Tomaszewskiego i Bogdana Tuszyńskiego. A Wyścig Pokoju to było wtedy nie byle co – jedna z największych kolarskich imprez dla amatorów, trwająca dwa tygodnie i objeżdżająca Polskę, Czechosłowację oraz Wschodnie Niemcy. Prestiż był ogromny, a podbijały go jeszcze władze naszego kraju, bacznie śledzące poczynania kolarzy.
Wówczas Szurkowski ograniczał się jednak do jednego: chciał jeździć na rowerze. Jako mały dzieciak ścigał się na kilkukilometrowej trasie z kolegami, ujeżdżając ciężkie, toporne rowery. Zwycięzca dostawał… śliwki. Serio. W międzyczasie kilku jego znajomych zapisało się do LZS-u Milicz. On zwlekał, zrobił to dopiero jako nastolatek. Zresztą, nie był to wówczas klub, który funkcjonowałby na takich zasadach, jak wyobrażamy to sobie dziś. Na zwykłą dętkę do roweru można było czekać kilka miesięcy. Trzeba było wytrzymać.
Nagrodą za cierpliwość był Favorit – rower produkcji czeskiej, wyścigówka. Kupił mu go ojciec, z drobną pomocą finansową ze strony babci. „Gazecie Wyborczej” Szurkowski mówił, że „dziś żaden zawodnik nie wsiadłby na coś takiego, ale ja wówczas byłem w siódmym niebie”. A to cytat sprzed kilkunastu lat, pomyślcie więc, jak wypadłby w porównaniu z dzisiejszym sprzętem. Nie było jednak co narzekać, bo skoro miał niezły rower, mógł zacząć się ścigać na całego. I dokładnie to zrobił. W swoim pierwszym wyścigu był trzeci. W kolejnym… trzeci. Za trzecim razem – zgadniecie? Tak, trzeci. Starsi koledzy powiedzieli mu wówczas, że skoro wciąż jest w czołówce, to w końcu wygra. Tyle tylko, że jeszcze nie wiedzieli, jak wielkie sukcesy odniesie w przyszłości ich znajomy.
A on? Po latach, na łamach portalu nto.pl, wspominał, że to było przeznaczenie. Po prostu.
– Ja od początku wiedziałem, że przeznaczony jest mi rower. Przez pięć lat marzyłem, próbowałem, trenowałem, sprawdzałem się. Jeździłem na wyścigach okolicznościowych, świętach ludowych, wyścigach z okazji 1 Maja, nawet na jubileuszu jakiejś rzeźni. Przez pięć lat byłem na papierze zawodnikiem Ludowych Zespołów Sportowych. Nawet złożyłem jakieś podpisy jako członek LZS, ale ich nigdy nie odnaleziono, bo gdy przyszły sukcesy, pewnie musiałbym wrócić do LZS. Myślę, że ludzie z dużą wiarą dochodzą do tego, o czym marzą. Może nie wszyscy, nie zawsze, ale często.
Działacze w Miliczu zachęcali Szurkowskiego do sportu, bo widzieli jego talent i determinację. On sam wierzył w swoje możliwości – jeszcze przed dołączeniem do klubu założył się z kolegami, że w ciągu czterech lat wystartuje w Wyścigu Pokoju. Nie było jednak łatwo: brakowało im trenera i mechanika. Dziś to nie do pomyślenia. Wtedy sami musieli pełnić wszystkie te funkcje.
Na domiar złego w międzyczasie do domu przyszedł list.
Na rower w kamaszach
Pół roku. Tyle czasu minęło od otrzymania przez Szurkowskiego powołania do wojska aż do momentu, gdy wsiadł na rower po raz kolejny. Dowódcę jednostki w Garbatce (niedaleko Radomia) przekonały wyniki młodego Ryszarda w wewnętrznych zawodach. Przewiózł więc swój sprzęt z rodzinnego Świebodowa i w wolnym czasie mógł wyruszać na szosy. Przy jednej z takich okazji spotkał na drodze kolarza i podpytał o klub. Dowiedział się, że może zgłosić się do Radomiaka.
Nie musimy dodawać, co było jego kolejnym krokiem? Tamtejszy trener, Ryszard Swat, kazał mu stawić się na wyścigu. Żeby jednak mógł to zrobić, musiał jeszcze przekonać dowódcę kompanii. Tej misji podjął się szkoleniowiec, który zaprosił wojskowego do restauracji. Misję zakończył powodzeniem. „Pojechałem w swym pierwszym wyścigu na tyle dobrze, że trener i dowódca restaurację odwiedzali już prawie co tydzień” – mówił później Szurkowski „Wyborczej”.
Z wojska wyszedł, gdy miał 22 lata, ale w Polsce wciąż był stosunkowo nieznany. Pod koniec 1967 roku ruszył na poszukiwania klubu w okolicach rodzinnych stron. W pobliskiej Oleśnicy usłyszał, że ma się stawić na wiosnę. Nie chciał czekać, wyruszył do Wrocławia. Tam w akademiku miał brata. Brat z kolei miał książkę telefoniczną. W niej znaleźli Dolmel Wrocław. I dobrze trafili, bo Mieczysław Żelaznowski Szurkowskiego kojarzył. Dzięki temu Ryszard mógł postawić na swoim: a chciał mieć gdzie mieszkać i pracować. Wszystko załatwiono.
Kilka miesięcy później był już mistrzem Polski. Przełajowym, ale jednak. To był moment, w którym pojawił się na kolarskiej mapie kraju. Choć jeszcze nie do końca, bo…
– Wtedy moim wielkim kibicem była babcia. Nawet trochę takim sponsorem, bo czasem dała parę złotych na zakup dętki. Babcia denerwowała się, gdy w prasie przekręcano moje nazwisko. To było częste, bo ja się trochę pojawiłem tak znikąd i nagle zacząłem wygrywać. Dziennikarze mnie nie znali i dlatego potem pisali o jakimś Surkowskim czy Szyrkowskim – mówił po latach dla „Faktu”.
Ciekawa jest jednak sama historia jego zwycięstwa w tamtych mistrzostwach, które odbyły się w Prudniku. Bo faworytem był Franciszek Surmiński, miejscowy. I to pod niego wszystko miało się ułożyć. Pewnie by tak było, gdyby na starcie nie pojawił się Szurkowski. W pewnym momencie, gdy w czołówce jechali we dwóch, „Franek” zawołał do niego: „idź na zmianę i ciągnij ile możesz!”. Ryszard pociągnął. I to tak, że Surmiński odpadł, zostając z tyłu. Co się stało z Franciszkiem później? Został trenerem, szkolił m.in. Stanisława Szozdę. I lepiej zapamiętajcie to nazwisko, bo jeszcze do niego wrócimy.
Na razie jednak skupmy się na tym, co w kolejnych latach działo się z głównym bohaterem tego tekstu. A było tego sporo.
700
Dzięki mistrzostwom Polski wypatrzył go trener Henryk Łasak. Później mówiono o tym szkoleniowcu, że „przesunął polskie kolarstwo o epokę naprzód”. Wówczas jeszcze nie podejrzewano, że kluczowy w tym procesie będzie Szurkowski. Choć dość szybko Łasak i Zbigniew Rusin (lekarz kadry) dowiedzieli się jednego: że co jak co, ale serce to Ryszard ma stworzone do kolarstwa. Dosłownie. Badania na cykloergometrze wykazały, że jego możliwości są dużo wyższe niż pozostałych kadrowiczów.
– Ja o wynikach tych sprawdzianów w ogóle nie myślałem. Pamiętam tylko, że w 1968 roku zostałem zakwalifikowany do 14-osobowej ekipy na Wyścig Pokoju. Dla grupy olimpijskiej byłem człowiekiem znikąd, bo przecież nigdy nie startowałem jako junior. Przez długi czas sam wymyślałem sobie różnego rodzaju ćwiczenia ogólnorozwojowe, których dziś nikt już nie stosuje. Teraz tylko usłyszę: “Dziwne wydarzenia z historii Pan nam tu opowiada”. Młodzież nie chce słuchać, woli iść na skróty. A nie zawsze chodzi przecież o to, by więcej jeździć na rowerze – mówił po latach „Gazecie Wrocławskiej”.
W teorii mógł więc pojechać na igrzyska, odbywające się w tym samym roku. Tam go jednak nie zabrano, trener Łasak preferował metodę małych kroków. Choć ta nie miała wielkiego zastosowania w przypadku Szurkowskiego, bo Ryszard już rok później debiutował w Wyścigu Pokoju. Tym samym, o którym marzył jako dzieciak. Zakład o czekoladę jednak przegrał – dojście na ten poziom zajęło mu sześć lat. Gdy już się tam jednak dostał… od razu zajął drugie miejsce. I stał się fenomenem socjologicznym, na długo przed tym, zanim Włodzimierz Szaranowicz opisywał tak Adama Małysza.
W kolejnej edycji nie miał już sobie równych. Podobnie w 1971, 1973 i 1975 roku. Na 89 etapów, które przejechał w wyścigu, wygrał 13. Na podium stał łącznie 31 razy. Żółtą koszulkę lidera nosił częściej niż ktokolwiek przed nim i po nim. Cała Polska znała wówczas jego nazwisko.
– Wyścig Pokoju tamtych lat to było niezwykłe wydarzenie sportowe. Pisało się o nim już od lutego. Trwały nie tylko prasowe rozważania, który z kolarzy polskich w nim pojedzie. To był nie tylko czas kolarskiego święta dla nas, ale i czas, kiedy kolarze w biało-czerwonych koszulkach budzili i ożywiali narodową dumę. Tysiące kibiców na trasie, relacje w Polskim Radiu i Telewizji Polskiej, tysiące ludzi na stadionach – w Polsce, także w Czechosłowacji i NRD. Polacy żyli przez dwa tygodnie imprezą, chcieli wiedzieć, jak jadą kolarze, jakie odnoszą sukcesy, jak się im wiedzie. O nas się mówiło, dyskutowało, byliśmy obecni na pierwszych stronach gazet – wspominał na stronie kurek-rowery.pl
Dziś napisalibyśmy, że rozpętała się moda na Szurkowskiego. W trakcie Wyścigu Pokoju, gdy ten wjeżdżał na Stadion Dziesięciolecia, potrafiło się tam zjawić sto tysięcy osób. Reszta była rozrzucona gdzieś na trasie. Ryszard Szurkowski był głównym bohaterem, ale tamte czasy to era niesamowitej generacji polskich kolarzy, zdobywającej medale igrzysk i walczącej o triumfy na mistrzostwach świata. Szurkowski był najlepszy, dlatego stał się symbolem. Najlepszy dowód? Ludzie do dziś go poznają na ulicy. A od jego sukcesów minęło ponad 40 lat.
„Faktowi” mówił kiedyś:
– Popularność była dla mnie trudna. Ludzie, którzy poznają cię na ulicy, wołają: „O, zobacz, to ten Szurkowski idzie” i proszą o autograf. Postanowiłem, że będę miły. Uśmiechałem się, kłaniałem, stawałem do zdjęcia. Udało się, choć czasami toczyłem ze sobą walkę. Wielu sportowców głupieje pod wpływem nagłej sławy. U mnie nie było mowy o żadnych dyskotekach, piciu, sekretnym popalaniu. Trening, zgrupowania, zawody – tak wyglądało moje życie.
Doszło nawet do tego, że rada zakładowa Dolmelu postanowiła nadać jego imię jednej z fabrycznych ulic. Przy okazji nakręcono teledysk. Widać na nim peleton, który jedzie gdzieś przez Polskę. Na czele Szurkowski, w żółtej koszulce lidera. Wtem na poboczu ukazuje się ładna dziewczyna, trzymająca bukiet kwiatów. Macha do Ryszarda, który zatrzymuje się obok niej. Ściskają się, mimo odjeżdżającego peletonu. Zresztą, co to za problem? Szurkowski pozwala sobie na ten postój, bo wie, że za chwilę znów będzie z przodu. I tak też to wszystko się kończy, równocześnie z ostatnimi dźwiękami piosenki, która leciała w tle.
To było w roku 1971. Największy szał na Ryszarda przyszedł jednak dwa lata później, gdy zrobił coś, czego nie dokonał wcześniej żaden inny Polak – został mistrzem świata. Nie doczekał tego jednak trener Łasak, który klika miesięcy wcześniej zginął w wypadku samochodowym. Po latach Szurkowski wspominał, w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że coś z trenerem było nie w porządku.
– Są śmierci, które się przeczuwa. Ale dopiero jak już zginął, przypomnieliśmy sobie dziwne zachowania trenera. Na przykład w grudniu 1972 roku trener chciał mieć dokumentację treningową na cały 1973 rok. Dzień po dniu. Wszystko rozpisane. Trenerzy siedzieli w Wiśle i pod jego okiem przygotowywali ten harmonogram. Nigdy wcześniej tego nie robił. Działo się z nim coś dziwnego. Wciąż myślał o tych przygotowaniach. Był zamyślony. Jak prowadził samochód, to czasem nagle zahamował, bo wyobraził sobie zakręt. A żadnego zakrętu nie było. Myślami przebywał gdzieś indziej.
Nowym szkoleniowcem został Andrzej Trochanowski, do tej pory pomagający Łasakowi. Właściwie wiele nie musiał robić – miał pozostawioną przez swojego poprzednika rozpiskę i znakomitych, znających się doskonale kolarzy. I dopóki wszystko działało tak, jak zaplanował to twórca potęgi polskiego kolarstwa, dopóty nasza reprezentacja dawała radę. Tak jak na mistrzostwach w Barcelonie.
W sierpniowym katalońskim upale Polacy najpierw zdobyli drużynowe złoto. Później przyszedł wyścig indywidualny ze startu wspólnego (choć to już we wrześniu). Na trudnej trasie to nasza reprezentacja rozdawała karty. Najpierw od peletonu odkleił się Tadeusz Mytnik. Po chwili dołączył do niego Stanisław Szozda, później grupa prowadzona przez Ryszarda Szurkowskiego i Wojciecha Matusiaka. Ucieczka liczyła sobie osiemnaście osób.
Po latach Stanisław Szozda mówił „Wyborczej”:
– Gdy powstała duża grupa uciekinierów, nasza przewaga topniała: najpierw były dwie minuty, półtorej, aż w końcu 50 sekund. “Kurde, Rysiek, odpalamy” – krzyczę. A on, że jeszcze nie, bo za daleko do mety. A było około 100 km. No to ja sam “odpaliłem”. Rysiek też i gdyby nie krzyczał, to chyba byśmy tylko we dwóch odjechali. A tak to się ten Francuz Bourreau przyczepił, a Duńczyk Blaudzun doszedł nas na zjeździe.
Szozda taki już był, lubił porwać się z motyką na słońce. W przeciwieństwie do Szurkowskiego, on zawsze wszystko skrupulatnie wyliczał, miał niesamowity zmysł taktyczny, za który niezmiennie go chwalono w czasach kolarskiej kariery. Ale tym razem okazało się, że rację miał wariat. Pod koniec Szozda lekko odjechał. Ale liderem grupy był Szurkowski. Stanisław poczekał, Ryszard wyskoczył na łuku i odjechał rywalom. Stało się jasne, że to on zdobędzie złoto. Żeby jednak dopełnić obrazu, Szozda powalczył o srebro na finiszu. Skutecznie.
– Nie była to jakaś wyjątkowa akcja. Dzięki telewizji bardzo dobrze ją można było obejrzeć i dlatego przeszła do historii. Wyglądało to tak, jakbym odjechał z prędkością ponaddźwiękową. Ale tylko w telewizji, bo kamerzysta po prostu zaspał. Wiele lepszych akcji przeżyłem choćby podczas Wyścigów Pokoju. Ale telewizji przy tym nie było – mówił po latach Szurkowski, zapytany o tamten finisz przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej”.
Dokładnie na tych samych miejscach, na jakich skończyli mistrzostwa, uplasowali się też na koniec roku w plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Zostali bohaterami narodowymi. Tyle że o ile naród był im wdzięczny, o tyle wdzięczność władz szybko przeminęła. I to mimo tego, że Szurkowski wciąż regularnie zajmował miejsca w pierwszej trójce wszystkich wyścigów – łącznie w karierze zebrał takich 700.
Szozda, naciski i atmosfera
Bywało tak, że – choćby na trasie Wyścigu Pokoju – nasi zawodnicy decydowali, kto ma wygrać dany etap. Tak mocna była nasza reprezentacja i tak dobra atmosfera w niej panowała. Zwykle zwycięzcą miał zostać ten, kto mieszkał blisko mety. Tak było choćby w 1970 roku.
– Już na pierwszym etapie, do Karlowych Warów, przekonaliśmy się, że rywale nie są mocni. Wszystkie etapy w Czechosłowacji padły naszym łupem, a w Polsce sami ustalaliśmy, kto gdzie wygrywa. Nie udało się tylko w Warszawie. Miał wygrać Hanusik. W tunelu przed Stadionem Dziesięciolecia chciałem go puścić krótkim łukiem, ale objechał mnie szerokim łukiem i pierwszy na bieżni znalazł się Włoch. Hanusik nie był już w stanie go doścignąć – wspominał Szurkowski „Przeglądowi Sportowemu”.
Atmosfera za trenera Łasaka była najlepsza z możliwych. Dochodziło do sytuacji takich jak ta, gdy podczas mistrzostw Polski Szurkowski oddał rower Hanusikowi. Ten dojechał na nim na pierwszym miejscu, pokonując m.in. Ryszarda, który otrzymał później nagrodę fair play od UNESCO. W Polsce regularnie stawiano go za wzór młodzieży.
Zmieniło się to kilka lat później. W 1974 roku Szurkowski zdecydował, że nie pojedzie w Wyścigu Pokoju. Chciał się przygotować do mistrzostw świata w Montrealu, decyzję tę uzgodnił z trenerem. Wszystko przebiegło w atmosferze zrozumienia… dopóki nie ogłoszono tego oficjalnie. Wtedy krzywo na swojego bohatera zaczęły patrzyć media i władze. Przecież Wyścig Pokoju wciąż był dla nich – mimo że jego renoma z roku na rok spadała – najważniejszym kolarskim wydarzeniem. Trener Wojciech Walkiewicz nie ugiął się jednak ani pod krytyką, ani pod naciskami politycznymi. Pozwolił swojemu zawodnikowi wyjechać do Anglii, gdzie wystartował w innym wyścigu. W kraju mówiono jednak, że mistrz świata spłacał dług zaciągnięty wobec Stanisława Szozdy, który w tej sytuacji został liderem na krajowe zawody. W wersję Szurkowskiego niemal nikt nie uwierzył.
Atmosfera w kadrze stawała się zła. Narastał konflikt między jej dwoma najlepszymi zawodnikami. Nakręcała go prasa i władze. O Ryszardzie pisano, że się skończył, gdy w Anglii zajął drugie miejsce. Szozda z kolei zwyciężył w Wyścigu Pokoju i to jego wynoszono wówczas pod niebiosa. Po latach obaj przyznawali, że między nimi nie było rywalizacji, dopóki w działania kadry nie zaczęli ingerować działacze, władze i media. Później o ich konflikcie było już na tyle głośno, że nawet w serialu „Czterdziestolatek” pada słynna kwestia: „kłócicie się jak Szurkowski z Szozdą”.
A jak było naprawdę? Portalowi nto.pl mówił o tym główny bohater:
– W czasie, gdy rzekomo między nami była największa kłótnia, mieszkaliśmy w jednym pokoju. Ze zdziwieniem czytaliśmy rano, co pisze na ten temat prasa. W tym okresie w Polsce jeździło wielu świetnych zawodników, nie tylko Szozda i Szurkowski. Bardzo dobry był na przykład Janek Brzeźny, który dwa razy wygrał Tour de Pologne, wyścig dookoła Anglii, dwa razy mistrzostwa Polski. Oni też powinni wygrywać, ale sezon niestety ma określoną liczbę wyścigów.
Atmosfera w kadrze zepsuła się całkowicie, gdy… mistrzem świata został Janusz Kowalski. Wyprzedził wówczas Szurkowskiego, który na mecie był drugi. Przed wyścigiem ustalenia były jednak inne – Kowalski nie miał prawa zostać mistrzem, liderem miał być za to Szozda, ale został z tyłu w kluczowym momencie. W tej sytuacji to Ryszard powinien obronić tytuł. I choć Szurkowski rozumiał postawę Kowalskiego i nie miał do niej żadnych zastrzeżeń, to koledzy źle przyjęli sukces gościa, który wyskoczył znikąd. Bo o ile kolarzem był dobrym, o tyle mistrzem świata po prostu nie miał zostać. Reprezentacja się rozpadała.
W kolejnych latach rywalizacja wciąż trwała. Szurkowski i Szozda dostosowali się po prostu do tego, czego chciały media. Zaczęli wzajemnie się wyzywać – nie słownie, a na trasie wyścigów, choćby Tour de Pologne (którego, swoją drogą, Szurkowski nigdy nie wygrał). Ich rywalizacja była jedną z najbardziej znanych w historii całego polskiego sportu. Po latach obaj zostali przyjaciółmi i ciepło o sobie mówili. Nie ma jednak wątpliwości, że wtedy zaszkodziła ona reprezentacji. Tyle że nie nakręcili jej sami, a stali się ofiarami systemu, jaki panował wówczas w Polsce.
Szurkowski zresztą zostawał jego ofiarą częściej. To przez to nie mógł zostać zawodowcem – a pytały o niego grupy z całej Europy, bo zdarzały się wyścigi, gdzie zostawiał w tyle profesjonalnych kolarzy. Bernard Hinault, pięciokrotny zwycięzca Tour de France, twierdził, że Polak bez problemu poradziłby sobie w zawodowym peletonie.
– Zwróciła się do mnie belgijska Molteni, w której ścigał się słynny Eddy Merckx, ale była to w tym czasie sprawa nie do załatwienia. Także Włosi nie byli zorientowani w polskich realiach i nie wiedzieli, że PZKol. stanowi barierę nie do pokonania. Przedstawiciele ekip zawodowych usiłowali umówić się na spotkanie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Nigdy się nie dowiem, ile listów w tej sprawie nadeszło od zachodnich kontrahentów. W tamtych czasach amatorem w Polsce miało się być dożywotnio – mówił Szurkowski PAP.
Wszystkie listy z zapytaniami trafiały więc do jednej szuflady w siedzibie związku. Szurkowski nawet o nich nie wiedział. Po latach twierdzi jednak, że niczego nie żałuje, bo wśród amatorów przeżył wiele cudownych chwil. Pod koniec więcej było jednak narzekań na jego osobę. Wkrótce zrezygnował więc – już na stałe – z udziału w Wyścigu Pokoju. A później zakończył karierę.
– Po każdym sezonie szło się do urzędu kultury fizycznej, a tam padały pytania o następców. Atmosfera była taka, że czułem, jakby ktoś mówił, żebym dał sobie już spokój, bo przyjdą inni. W 1976 r. dostałem nawet propozycję wyjazdu do Japonii na pokazowe wyścigi torowe, a przecież to było zaraz po przyjeździe z Igrzysk Olimpijskich [zdobył tam srebro w jeździe drużynowej – przyp. red.]. Słyszałem, że zrobiłem dużo dobrego dla kadry, więc może to już czas, bym odsunął się w cień i wyjechał. Oczywiście nie na zawodowstwo do Belgii, Włoch, czy Francji, ale do Japonii, gdzie nikt już o mnie nie będzie słyszał. Taka atmosfera nie pomagała psychicznie, więc zrezygnowałem – mówił portalowi We Love Cycling.
Karierę ostatecznie zakończył w 1984 roku. Ale już wcześniej, krok po kroku, się do tego przybliżał.
Zejście z siodełka
Później został trenerem. Doprowadził Lecha Piaseckiego do mistrzostwa świata, a kadrę do srebra na igrzyskach olimpijskich w jeździe drużynowej na czas. Powtórzył więc tym samym osiągnięcia z czasów kariery zawodniczej. Był też… posłem, jeszcze w czasach PRL-u. Został nim jednak w nieco inny sposób, niż dzieje się to dziś.
– Jak do tego doszło? Normalnie. Byliśmy akurat na Pomorzu, w trakcie Tour de Pologne. W internacie czekała na mnie wiadomość. Okazało się, że zostałem posłem. Taki był to okres. I tyle. Nic to nie wniosło do mojego życia – mówił, cytowany przez „Gazetę Krakowską”.
Gdy zapytano go, co najlepiej zapamiętał ze swej kariery, odpowiedział, że przednie koło. A przynajmniej taka krąży o nim legenda. On sam nie pamięta takiej rozmowy. Zresztą – jak mówi – gdyby patrzył na przednie koło, to daleko by nie zajechał. Skoro jednak odebrał fanom jeden legendarny cytat, podzielił się w zamian inną historią, którą opowiedział na łamach „Gazety Wrocławskiej”. Taką, która doskonale uświadamia wszystkim, w jakich czasach jeździł.
– Wyścig Pokoju, etap do Niemiec. Gdzieś przed Gorzowem, może koło Nowej Soli jeszcze. Na lotnej premii wpadłem na stojak z flagami. Połamałem koła, a po ich zmianie koledzy zostali do pomocy. Dochodzimy w końcu grupę, a czasy był takie, że gdy jedna z drużyn zostaje, to inne uciekają. My jednak dość szybko dołączamy i w tym momencie dochodzi do kraksy. Zygmunt Hanusik ma przewrotkę, ląduje na plecach i rozrywa spodenki tak, że zostają tylko gumki i końcówki nogawek. Cały tyłek na wierzchu. No więc w tym momencie rodzi się plan, żeby to jego rozprowadzić na mecie. Żeby się pokazał, a ludzie mieli ubaw. Gdy jednak rywale mijają Zygę, dostrzegają goliznę i zanoszą się od śmiechu. Chłopak orientuje się w sytuacji i krzyczy do nas: “To już mnie nie rozprowadzajcie!”.
Po zakończeniu kariery wciąż był aktywny, choć wreszcie mógł sobie nieco pofolgować, choćby… sięgnąć po alkohol. Wcześniej pił co najwyżej jedno piwko po treningu, teraz mógł się skusić na wino czy whisky. Regularnie grywał też w tenisa, m.in. z Mariuszem Czerkawskim, Andrzejem Supronem, Piotrem Świerczewskim czy… Aleksandrem Kwaśniewskim. Samotnie jeździł za to na rowerze. I choć początkowo nie chciał się ścigać, ostatecznie dał się przekonać, by raz na jakiś czas – już jako kolarski emeryt – pojawić się na starcie.
To w trakcie jednego z takich wyścigów uległ wypadkowi, który przykuł go do łóżka. Ale nie użalał się nad sobą, od razu zaczął starać się wrócić do zdrowia. To zresztą jego cecha – brak empatii. Sam to tak niegdyś określił w wywiadzie dla serwisu Polska Na Rowery.
– Człowiek bardzo często jest bezsilny wobec tego, co się dzieje. Przyjmuję to, bo nie da się nic zrobić. Wolałbym nie mówić o mojej tragedii, powiem tylko, że sport mi pomógł, zajął mój czas [chodzi o śmierć jednego z jego synów, Norberta, który zginął w zamachu na World Trade Center – przyp. red]. Nieraz słyszałem i nie odrzucam tego, że mam złą cechę – brak empatii. Nie umiem współczuć, nie rozumiem, kiedy ktoś narzeka, że boli go noga czy kręgosłup. Jak boli, to tak musi być. Trzeba zrobić wszystko, żeby bolało mniej albo przetrzymać i poczekać, aż przestanie. Jeżeli coś się stało, widocznie tak musiało być i trudno. Nie rozpaczam na zewnątrz, choć wewnątrz boli. Ale umiem przetłumaczyć sobie, że nie miałem na to wpływu.
W ostatnich dniach jego stan się polepszył, takie informacje docierają do fanów z otoczenia Ryszarda Szurkowskiego. Człowieka, który polskim kibicom sprawił więcej radości niż jakikolwiek inny kolarz. Mistrza świata, wicemistrza olimpijskiego, czterokrotnego triumfatora Wyścigu Pokoju. Najlepszego kolarza-amatora na świecie, odnoszącego sukcesy również w trakcie trenerskiej kariery.
Bohdan Tomaszewski nazwał go kiedyś „cudownym dzieckiem dwóch pedałów”. Bez złych konotacji czy skojarzeń. Wówczas takich nie było. Szurkowski o swojej obecnej sytuacji mówi, że chciałby jeszcze móc pojeździć na rowerze. Tym, który był mu przeznaczony od dzieciństwa. Wierzymy, że tak się stanie i wygra tę walkę, jak wygrywał w Barcelonie w 1973 roku.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix