– Nie ukrywam, że gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że zagram w Śląsku, że w ogóle wrócę do Ekstraklasy, to nie uwierzyłbym. Przede wszystkim po pierwszym sezonie w Holandii, który był dla mnie bardzo udany. Grałem dużo, zbierałem pochlebne recenzje. Zrealizowałem to, co chciałem, odciąłem się od negatywnych komentarzy, udowodniłem swoją wartość na boisku. No ale właśnie, przyszedł drugi sezon, który był jaki był. Trochę pozmieniało się w klubie. Kilku zawodników odeszło, Groningen wzięło naszego trenera. Przyszedł inny szkoleniowiec, dziwny – opowiada nam Wojciech Golla, który podsumowuje swoją holenderską przygodę. Zapraszamy.
*
Nie wiem, czy powinniśmy się tutaj spotykać.
Dlaczego?
Gdybym kilka lat temu powiedział ci, że zagrasz w Śląsku, pewnie byś nie uwierzył?
Nie ukrywam, trudno byłoby w to uwierzyć. Przede wszystkim po pierwszym sezonie w Holandii, który był dla mnie bardzo udany. Grałem dużo, dobrze, zbierałem pochlebne recenzje. Czułem się pewnie, mimo że to był mój pierwszy sezon za granicą. No i Eredivisie, było czy nie było mocna liga. Zrealizowałem to, co chciałem, bo nie zależało mi tylko i wyłącznie na wyjeździe, ale również regularnej grze. Wcześniej pojawiało się sporo głosów, że nie podołam, ale nigdy nie zwracałem na nie uwagi. Odciąłem się, udowodniłem swoją wartość na boisku.
No ale właśnie, przyszedł drugi sezon, który był jaki był. Trochę pozmieniało się w klubie. Wiadomo, jak to jest, kiedy pojawiają się przyzwoite wyniki. Kilku zawodników odeszło, Groningen wzięło naszego trenera. Przyszedł inny szkoleniowiec, dziwny. Peter Hyballa.
Dlaczego dziwny?
W moim pierwszym sezonie większość treningów odbywała się z piłką. Ale przyszedł niemiecki trener. Nie potrafił dopasować się do holenderskiej piłki, która słynie z techniki, z gry piłką. A on przyszedł i zarządził harówkę. Mieliśmy treningi po dwie i pół godziny. Jestem przyzwyczajony do takiej pracy, w końcu grałem w Polsce. Tak długie zajęcia się zdarzały. Rzadko bo rzadko, ale jednak. Dla chłopaków z Holandii to było zderzenie z zupełnie inną rzeczywistością, z zupełnie inną filozofią. Większość składu nie dawała radę, marudziła. To nie mogło się udać.
Do tego doszły zmiany kadrowe. Odeszło sześciu zawodników z pierwszego składu. Kadra była słabsza.
Ty też mogłeś odejść, mówiło się o zainteresowaniu niemieckich klubów.
Tak, jak najbardziej. Jako beniaminek wygraliśmy z Feyenoordem, zagraliśmy jeszcze kilka dobrych meczów. Na ligę holenderską jeździ sporo skautów, więc na pewno brali mnie pod uwagę. Było zainteresowanie innych klubów, ale głównie z Polski. Jednak będąc tam, nie myślałem o powrocie. Czułem się pewnie, chciałem przede wszystkim ustabilizować swoją pozycję w Holandii po pierwszym sezonie.
Choć o Niemczech też słyszałem. W pierwszym sezonie, po meczu z Groningen, dowiedzieliśmy się, że Janio Bikel jest obserwowany przez sztab Porto i Benfiki. W pewnym momencie ktoś powiedział, że przyjechali również Niemcy, by obserwować właśnie mnie. Choć nie wiem, ile było w tym prawdy, bo nikt do mnie później nie dzwonił. Skończyło się tylko na słowach.
Otarłeś się nawet o reprezentację Polski. W marcu, tuż przed Euro 2016, mówiło się o powołaniu dla ciebie.
Kto wie, co by było, gdybym na kadrę ostatecznie pojechał. Powołanie jest dużym plusem dla zawodnika, jego wartość automatycznie wzrasta. Wtedy sam gracz czuje się pewniej. Byłem w formie, czułem się gotowy. Poszedłem do Holandii, grałem wszystko, noty były bardzo dobre. Decyduje jednak trener.
Liczyłeś na więcej?
Wiadomo, niepodważalne miejsce mieli Kamil Glik i Michał Pazdan. Walczyło się o ławkę. Miałem dobry sezon, ale pamiętajmy, że rywalizacja była spora. Thiago Cionek, Bartosz Salamon, Marcin Kamiński, Igor Lewczuk. Trener wybrał jak wybrał, ale nie ukrywam – gdybym dostał powołanie, dałbym radę, bo czułem się gotowy. Coś poszło nie tak. Patrząc z perspektywy czasu – na to powołanie nie zasłużyłem, skoro po chwili zaliczyłem bardzo słaby sezon, a teraz wróciłem do Polski. Wciąż jednak wierzę, że się odbuduję.
W marcu, kiedy mówiło się o twoim powołaniu, nagle wylądowałeś na ławce w klubie.
Pokłosie zamieszania, które miało miejsce zimą. Nasz kapitan – stoper – miał odejść do Rosji, ale nie przeszedł testów medycznych. W klubie byli pewni, że wszystko będzie w porządku, więc ściągnęli nowego zawodnika. I w pewnym momencie zrobiło się ciasno. Długo graliśmy trójką stoperów, bo trener nie chciał nikogo wyrzucać ze składu, ale nie osiągaliśmy dobrych wyników. Widać było, że brakuje zgrania, automatyzmów. Wypadłem na miesiąc. Bolało, bo wcześniej byłem kluczowym zawodnikiem. A tutaj bez słowa posadzono mnie na ławkę. Spodziewałem się, że trener podejdzie, pogada, wytłumaczy swoją decyzję, ale nie zrobił tego. Dziwne.
Wróciliśmy do gry dwójką środkowych obrońców, ale stoperzy popełniali błędy. Szybko wróciłem do składu. Inna sprawa, że później graliśmy w kratkę, trzy ostatnie spotkania przegraliśmy. Zaczęło się mówić o zmianie trenera, atmosfera była gęsta. Wszyscy zawodzili, ja również mocno obniżyłem loty. Jeżeli jeszcze w marcu można było mówić o reprezentacji, to kilka tygodniu później nie miałem już nadziei.
A szkoda, bo długo wszystko układało się dobrze. Forma rosła. Na początku nie było łatwo. Wiadomo jak to jest, kiedy zagraniczny zawodnik wchodzi do drużyny. Inny trening, inna liga. Wszystko było nowe. Trzeba było się dostosować, a nie szukać wymówek. Jestem człowiekiem, który stara się jak najszybciej dostosować do otoczenia, w którym się obraca. Pomogło mi to, jaki jestem. Nie odpuszczałem, walczyłem, choć były pogłoski, że przyszedłem z Polski, więc nie dam rady. Ale tak jest zawsze – w przypadku każdego zawodnika odchodzącego z Polski pojawia się nutka niepewności w kontekście tego, jak sobie poradzi. Dla mnie najważniejsza była świadomość i cel, do którego dążyłem. Tak jak powiedziałem – nie chciałem iść za granicę, by siedzieć na ławce, by czekać pół roku na szansę. Wyjechałem, by grać. Ciężko trenowałem, dobrze wyglądałem w sparingach. Generalnie okres przygotowawczy był kluczowym testem, który zdałem bez problemów. Angielski znałem, więc potrafiłem się dogadać. I tak krok po kroku wchodziłem do drużyny, koledzy bardzo dobrze mnie przyjęli. Nie potrzebowałem aklimatyzacji, to na pewno.
W klubie miałem dwóch kierowników. Jednego ogarniającego sprawy drużyny i drugiego – pomagającego w typowych, codziennych problemach. Mieszkanie, urzędy i tak dalej, więc tak naprawdę nie miałem czym zaprzątać sobie głowy.
Choć zaskoczyło mnie, że w Holandii wynajmuje się puste mieszkania. Nie byłem na to gotowy. Jechałem z kierownikiem, wchodzimy do apartamentu, a tam brak podłogi, brak mebli. Wytłumaczył mi, że gdy ludzie się wyprowadzają, zabierają wszystko ze sobą. Dosłownie wszystko . Trochę musieliśmy biegać, generalnie na początku mieszkałem w hotelu, ale ostatecznie udało się znaleźć „gotowe” mieszkanie, choć nie było łatwo.
Rzuca się w oczy to, że ludzie – praktycznie wszędzie – jeżdżą rowerami. Jest ich wiele. A jak już jedziesz samochodem, musisz uważać na radary. Na początku trochę mnie połapali. Na każdym skrzyżowaniu w mieście jest jakaś kamera. Ograniczenie do 50 kilometrów na godzinę, jechałem 53 i przyszło mi 50 euro mandatu. Pierwsze dwa tygodnie były trudne, kilka mandatów przytuliłem.
Jakie miałeś wejście do szatni?
W porządku. Wszyscy byli ciekawi, kim jestem. Bo przychodziłem z Polski, pamiętali Andrzeja Niedzielana i Arkadiusza Radomskiego. Śmiałem się, że w pewnym momencie byłem jedną z trzech osób z Polski – obok Niedziela i Radomskiego właśnie – która wiedziała, jak prawidłowo wymawiać nazwę NEC Nijmegen. „ENEJSEJ”, a nie „NEK”. Zwracali na to uwagę, poprawiali mnie.
Pewnego dnia otrzymałem przesyłkę. Buty. Czarno-żółte. Pech chciał, że zbliżały się derby z Vitesse. Znienawidzony rywal NEC. Wyszedłem na trening, wszyscy w szoku. „Ej, weź przemaluj te buty” – mówili. „Nie no, co wy, pogięło was” – śmiałem się, bo nie dowierzałem, że mówią na poważnie. Okazało się jednak, że innym chłopakom przyszedł ten sam model, który od razu przemalowali, więc zrobiłem to samo. I były czarne, już nie dawałem pretekstu do niczego.
Z perspektywy czasu nie dziwię się, że tak to wyglądało. Derby są konkretne. Dzień przed meczem kibice pojawili się na treningu. Fajerwerki, doping. Czuć atmosferę. Tak samo na stadionie, albo tuż przed meczem. Jedziemy na wyjazd, dojeżdżamy na miejsce, kibice nas wyzywają. Niby normalne, tak jak w Polsce, ale i tak dreszczyk jest. Nasz kierownik drużyny mówił nawet, że te mecze można porównać do derbów Krakowa, bo kiedyś na nich był. Z tą różnicą, że o ile atmosfera jest gorąca, o tyle nie ma się czego obawiać. Nikt się nie bije, nikt nie rzuca rac na boisko. Może dlatego, że są gigantyczne kary. Nie brakuje jednak dopingu i opraw.
Czuć było presję kibiców, nawet abstrahując od derbów?
Niezbyt. To nie było duże miasto, mieliśmy mały stadion. Oczywiście, cały czas był komplet, cały czas był doping, ale byliśmy beniaminkiem, kibice nie oczekiwani nie wiadomo czego. Byli przyjaźni. To jest w Holandii fajne. Kiedy ludzie widzą, że jesteś piłkarzem, starają się pomagać, są uprzejmi, gościnni. Przede wszystkim żyją klubem, nierzadko zdarzało się, że rozpoznawali mnie na ulicy.
Czym różni się holenderski trening od polskiego?
Wszystko z piłką. Rozgrzewka z piłką, bieganie z piłką. Tutaj widzę największą różnicę – nie potrzebowaliśmy biegać po lesie, wystarczyły nam ćwiczenia, często banalne, które, gdy wykonywaliśmy je z odpowiednią jakością, naprawdę wchodziły w nogi. W Polsce często się to rozdziela – najpierw bieganie, potem piłka. Nie mówię, że to zły sposób, ale nie zawsze trzeba trzymać się schematu, są również inne możliwości. W Holandii przekonałem się, że z piłką przy nodze można się zmęczyć i odpowiednio przygotować fizycznie. Kwestia przygotowania dobrego treningu i podejścia do niego na sto procent. Kiedy wykonujesz proste podanie, nie możesz go lekceważyć, tylko musisz starać się dograć do partnera. Celnie, jak najlepiej. Wtedy takie zajęcia mają sens. I w Holandii tak było, pełen profesjonalizm. Mówię oczywiście o pierwszym sezonie, bo potem – jak mówiłem – przyszedł niemiecki trener, który nie potrafił się dopasować i zaczęło się bieganie.
Nie miałeś problemu, żeby się dostosować?
Nie. Jestem raczej technicznym zawodnikiem, lubię rozgrywać piłkę – na to w Holandii kładzie się największy nacisk – więc nie miałem większych problemów. Podobała mi się ta filozofia – nie wybijaj piłki byle dalej, lecz staraj się robić wszystko, żeby rozegrać akcję krótkimi podaniami.
Po treningu mieliście swobodę?
Raczej tak. Były spotkania z psychologami, dietetykami, ale na zasadzie, że kto chciał z nich korzystać to korzystał. Nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Nic dziwnego, mówimy w końcu o dorosłych ludziach. Nie było wielkiej kontroli – chodzenia za nim, sprawdzania, co jemy, ile śpimy. Jeżeli byłeś dobrze przygotowany do treningu, nikt nie miał pretensji. Boisko było najważniejsze.
Pytam, bo Mariusz Stępiński przyznał jakiś czas temu w Przeglądzie Sportowym, że – cytat – u nas wszystko jest odwrotnie. Najważniejsze jest odżywianie, psycholog, dobry hotel. I jeszcze żeby piłkarze nie używali telefonów w szatni i nie spóźniali się na zbiórkę. Mam wrażenie, że w tym wszystkim zapominamy o… treningu.
To prawda. Moim zdaniem zawodnicy, których spotkałem w Holandii, odżywiali się raczej słabo. Byłem w szoku, zdarzało się, że jedli przed meczem dziwne posiłki. Gdybym je zjadł, na pewno nie czułbym się dobrze.
Co na przykład?
Zbliżał się mecz z PSV. Siedzieliśmy na stołówce. Patrzę, a tu kolega bierze sobie zupę pomidorową, kilka kromek chleba i je. Mnie byłoby ciężko. Chyba. Bo jest też możliwość, że tylko mi się tak wydaje, w końcu nigdy nie próbowałem. Może mam zakodowane, że to nie jest dobre, choć – jak widać – Holendrzy pokazują coś innego. To chyba indywidualna kwestia zawodnika. Można się źle odżywiać, super trenować i rozgrywać dobre mecze. A można się dobrze odżywiać, super trenować i robić to samo.
Najważniejsze, by się rozwijać.
A ty rozwinąłeś się w ciągu trzech lat, które spędziłeś w Holandii?
Idąc do innej ligi, siłą rzeczy chłoniesz wiedzę. Poprawiłem detale. Podanie, przyjęcie, spojrzenie za ramię. Proste sprawy, których uczy się za młodu – nawet w Polsce – ale późnej, mam wrażenie, często się o nich zapomina. Nowością było ustawienie się do przeciwnika, kiedy mamy piłkę. W Holandii trzeba było cały czas rozgrywać. A jest sporo rozwiązań, by wyjść spod pressingu, grając po ziemi. Wystarczy dobre ustawienie.
Rozmawialiśmy o tym, co stało się w drugim sezonie. Ciebie można zapamiętać przede wszystkim z bardzo słabych występów z czołówką – samobój z Ajaxem, zawalenie kilku goli z PSV.
Jak nie idzie całej drużynie, nawet gdybyś grał dobrze, zawsze popełnisz jakiś błąd. Ale fakt – grałem słabo. Wielka szkoda, bo gdybym potwierdził swoje umiejętności drugi rok z rzędu, może faktycznie mógłbym liczyć na coś więcej. Ale nie ma co gdybać, nie wyszło.
Wszystko zwieńczyła sytuacja z VAR-em, w barażach o utrzymanie. W sumie dość śmieszna. Graliśmy z NAC Breda. Było 0:0. Ich bramkarz chwycił piłkę, chciał ją wykopać. Byliśmy źle ustawieni, zostałem jeden na jeden z napastnikiem. Szła długa piłka, chciałem wziąć ją z góry, żeby nie czekać na kozioł. Ale dosłownie chwilę wcześniej napastnik pociągnął mnie za koszulkę, wytrącając z równowagi. Wszedł przede mnie, wychodził sam na sam, ale się wywrócił. I co? I sędzia pokazał mi czerwoną kartkę. Nie wierzyłem, bo wydawało mi się, że ewidentnie było widać, że pociągnął mnie za koszulkę, przez co straciłem równowagę. Dostałem czerwoną kartkę, schodziłem z boiska. Kierownik powiedział jednak, że jest VAR i mam poczekać. Na szczęście udało się i wróciłem na boisko. A schodziłem, bo nie byłem przyzwyczajony do tego, że za chwilę będzie wideoweryfikacja. To były dopiero początki. Nie wiem czy to prawda, ale ktoś mi mówił, że byłem pierwszym zawodnikiem w Holandii, którego cofnięto po czerwonej kartce.
Szkoda, że nic to nie dało, bo ostatecznie przegraliśmy baraże i spadliśmy.
Czułeś, że uciekła ci szansa na poważniejsze granie?
Trochę tak. Spadliśmy, nie chciałem zostać w klubie, ale NEC miało opcję przedłużenia mojego dwuletniego kontraktu o kolejny sezon. Skorzystali z tego, choć nie widziało mi się, by grać w drugiej lidze. Bardzo naciskałem na klub, chodziłem, prosiłem o zgodę na odejście. Na każdym kroku pokazywałem, że nie jestem zadowolony. Choć kiedy przychodził trening, dawałem z siebie wszystko. Bo zdawałem sobie sprawę, że trenuję dla siebie. Obrażanie się byłoby bez sensu. Pojawiło się kilka opcji, ale klub żądał za dużo. „Chcemy, żebyś został, bo celujemy w szybki awans” – argumentowali. Ostatecznie, pod koniec okienka, udało mi się ich złamać, dostałem zielone światło, ale zabrakło czasu, by gdzieś odejść.
Pojawił się temat Zagłębia Lubin.
Dokładnie. Nie chcę wdawać się w szczegóły, zabrakło czasu.
Czułeś, że możesz stracić sezon? Wiadomo, jak postrzegana jest druga liga holenderska.
Nie chciałem grać w drugiej lidze, ale skoro zostałem, starałem się robić wszystko, żeby wywalczyć awans. Gdyby się udało, nie byłoby źle. Generalnie nie powiem, że grałem na siłę, ale widziałem różnicę pomiędzy dwoma najwyższymi ligami. Przepaść. Na początku meczu jest porządek, a od 60. minuty – akcja za akcję, chaos, brak organizacji. Na mecze wyjazdowe przychodziło 500 osób. Czułem się jak podczas sparingu. Do tego większość drużyn dysponowała sztuczną nawierzchnią, fatalna sprawa. Tylko pięć czy sześć zespołów posiadało murawę trawiastą.
Pomimo wszystko, mam wrażenie, że z pobytu w drugiej lidze wycisnąłem maksa. Grałem solidne, do mojej postawy na boisku nikt nie może się przyczepić. Pojawiły się zapytania z Eredivisie, ale nie chciałem pójść do klubu pokroju NEC, żeby znowu walczyć o utrzymanie w lidze.
Serio? Trochę dziwne.
Poziom byłby wyższy, ale miałem 25 lat. Nie byłem młody, w drugoligowej szatni byłem jednym z najstarszych zawodników. Wydawało mi się, że taki ruch nie byłby dla mnie dobry, trudno byłoby o miejsce w składzie.
Nie jest też tak, że kluby chciały mnie tylko dlatego, że dobrze grałem na zapleczu. Pamiętano mi pierwszy, udany sezon. Bo nie ukrywajmy – zaplecze holenderskiej ekstraklasy nie jest zbytnio respektowane.
W pewnym momencie pojawiła się oferta z Bułgarii. CKSA Sofia. Zapoznałem się ze wstępnymi warunkami, zdecydowałem się tam polecieć. Jednak nie leciałem podpisać kontrakt, najpierw chciałem zobaczyć, jak wygląda baza, kraj, miasto. Zależało mi na tym, żeby się zapoznać. Cóż, może grałbym w Bułgarii, ale nie jest powiedziane, że na pewno podpisałbym kontrakt. Koniec końców nic z tego nie wyszło. Siedziałem w samolocie w Berlinie, przyszła burza, wszystko się opóźniło. Lot został odwołany, niemal od razu pojawił się temat Śląska i wszystko jakoś się ułożyło. Działacze byli konkretni, długo się nie zastanawiałem.
Latem mówiło się po raz kolejny o Zagłębiu, był też bodajże temat Lecha.
Było oficjalne zapytanie z Zagłębie, jeszcze zimą. Ale chcieli, żebym podpisał kontrakt w grudniu i doszedł do nich w czerwcu. Pewnie nie miałbym problemów, żeby dograć rundę w Holandii, ale nie chciałem się w to bawić. Zresztą, moje myślenie było takie, że wywalczymy awans, będę zawodnikiem Eredivisie, przez co pojawi się więcej ofert. Cóż, nie udało się. Co do Lecha – docierały głosy o zainteresowaniu, ale żadnej oficjalnej oferty nie było.
Nie irytuje cię twoje obecna sytuacja? Wyjeżdżałeś jako solidny stoper, zaliczyłeś dobry rok w Holandii, a wróciłeś i jesteś jednym z wielu.
Mieliśmy słaby początek, tak jak wcześniej mówiłem – kiedy nie idzie drużynie, automatycznie każdy wygląda słabiej. Zdaje sobie sprawę, że powinienem wyglądać lepiej. To mnie trochę boli, ale nie ma co się nad tym rozwodzić, trzeba pracować, by wrócić na właściwy poziom.
Wyjeżdżałem jako solidny stoper, racja. Duża w tym zasługa Dariusza Wdowczyka, który dostrzegł we mnie stopera w Pogoni. Przyszedł na jeden z pierwszych treningów, zarządził gierkę, dał mnie na środek obrony. „Przyszedł nowy trener, więc pewnie mam pozamiatane” – pomyślałem. Ale później podszedł, wytłumaczył, że widzi mnie na tej pozycji. No i się udało, zaaklimatyzował się.
Dużo dał mi również Czesław Michniewicz. Dużo treningów typowo defensywnych, w których szlifowaliśmy ustawienie. Zaimponował mnie tym, że gdy przyszedł do klubu, to wiedział o mnie sporo. Naprawdę sporo, aż byłem w szoku. Mamy trening, rozgrzewkę. Podchodzi. „No, Wojtek, jesteś ze Złotowa. W Złotowie to, w Złotowie tamto…”. Niesamowicie się przygotował, wiedział wszystko.
W ostatnim meczu sezonu, po którym wyjechałeś do Holandii, otwarcie poprosiłeś go, żeby cię nie wystawiał. W obawie przed kontuzją.
Miałem podpisany kontrakt w Holandii, poprosiłem go, trener nie miał z tym problemów. Nie zagrałem.
Docenił to, że nie owijałeś w bawełnę, tylko szczerze podszedłeś do sprawy?
Generalnie staram się mówić o wszystkim prosto z mostu. To, co myślę. Jestem szczerzy. Tak to powinno w piłce wyglądać, i tak było w przypadku moich relacji z Czesławem Michniewiczem. Dlatego nie udawałem kontuzji, a po prostu zapytałem trenera, czy byłaby możliwość mnie oszczędzić.
Myślisz, że gdybyś nie odszedł z Lecha do Pogoni, rozwinąłbyś się? Pytam, bo Bartosz Bereszyński jakiś czas temu przyznał, że gdyby został w Lechu, grałby w drugiej lidze.
W tamtym momencie w Lechu istniała polityka, która polegała na tym, że młodych zawodników regularnie się wypożyczało. A z tych wypożyczeń mało kto wracał. To był znak. Zresztą, w tamtym momencie byłem pomocnikiem. Na moją pozycję było sporo dobrych zawodników, wiedziałem, że nie będę grał od razu, dlatego nie zdecydowałem się na przedłużenie kontraktu. Czułem, że mogę grać w seniorskiej piłce, więc przeszedłem do Pogoni. Kluczowy moment. Bo czułem, że mógłbym skończyć jak większość wychowanków.
Jest w twojej karierze jakaś decyzja, której podjęcia żałujesz?
Trudno powiedzieć, być może jeszcze za wcześnie na takie wnioski. Za to cieszę się z tego, że wszędzie, gdzie poszedłem, występowałem regularnie. Czy to w Pogoni, czy to w Holandii. To na pewno spory plus.
Przed wyjazdem za granicę, miałeś ofertę bodajże ze wschodu. Skąd dokładnie?
Z Izraela. Warunki były w porządku, ale byłem młodym zawodnikiem, nie chciałem odchodzić akurat tam, bo wydawało mi się, że taka decyzja zamknęłaby mi drogę do gry na wysokim poziomie. Postawiłem na Holandię, na rozwój.
A w przyszłości myślisz o takiej karierze, a’la Mierzejewski?
Nie, raczej Europa. Nie jestem taki, żeby rzucić wszystko i wyjechać nie wiadomo jak daleko.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. FotoPyk