Zdarza się każdemu, że czasem nie chce się wracać do własnego domu. A bo żona zrzędzi, a bo sprzątać trzeba, a bo przytłaczają tylko te cztery puste ściany. Tak samo w tym sezonie mają piłkarze Górnika Zabrze, którzy jako jedyna ekipa w lidze nie wygrali jeszcze meczu u siebie. A to o tyle dziwne, że z własnym stadionem muszą mieć przecież dobre wspomnienia (miniony sezon), meble są całkiem ładne (nowy stadion), a i na domowników raczej nie można narzekać (świetni kibice).
Dziś przełamania u siebie byli… naprawdę blisko.
Zaczęło się od prezenciku od Janickiego, który za cel w tym sezonie obrał sobie bicie rekordu w wypracowanych bramkach – niestety dla rywali. Długa piłka od Loski, główka Janickiego, kierunek interwencji niestety nie ten, jaki wyobrażali sobie poznaniacy. W efekcie Jimenez wybiega na sam na sam i była to okazja z gatunku takich, których nawet krytykowany Hiszpan z dziewiątką na plecach nie marnuje. Zwłaszcza, że wyjście Putnockiego mogłoby być lepsze.
Później oglądaliśmy mecz z kategorii takich, z którymi zawsze mamy problem z oceną. No bo tak – tempo było całkiem znośne, akcje były i pod jedną bramką, i pod drugą, raczej oglądaliśmy otwarcie ognia niż kunktatorską kalkulację. Niestety, z tych akcji nic nie wynikało. Jóźwiak próbował dobre trzy razy, ale ani razu groźnie, a hitem była sytuacja, w której zdecydował się na strzał z czuba (beznadziejny), zamiast wkrętki po długim. Swoje okazje miał Amaral, ale wszystko szło mu nad bramką. Górnicy uderzali głównie sprzed pola karnego, ale raczej niemrawo. Oddajmy uczciwie, że w tej przejściowej fazie meczu, zanim rozwiązał się worek z bramkami, lepsze sytuacje kreował Lech. Co z tego, skoro po dwóch obiecujących kontrach poznaniacy się podpalali – najpierw idąc w przewadze na przedwczesny strzał zdecydował się Makuszewski, później Amaral.
Punkt zwrotny spotkania? Gol Szymona Żurkowskiego. Pardon – golasso. Steven Gerrard byłby z takiego uderzenia dumny. Frank Lampard byłby z takiego uderzenia dumny. Juninho byłby z takiego uderzenia dumny. Wielu innych sław także nie powstydziłoby się tego, co zrobił Żurkowski. Co tu dużo mówić – palce lizać. Chłopie, pakuj walizki, zaraz trzeba będzie jechać podbijać Europę.
Wtedy Lech otworzył się jeszcze bardziej i możliwe były dwa warianty rozstrzygnięcia spotkania – albo Górnik ukłuje po kontrze i przyklepie zwycięstwo, albo Lech będzie cisnął, aż w końcu uda mu się nadrobić. Wygrała druga z opcji.
Choć poznaniakom dość wydatnie pomogło szczęście łamane przez gapiostwo szeroko pojętej defensywy zabrzan. Tiba wrzucił ze skrzydła, Gytkaer minął się z piłką, ta jednak trafiła do siatki obok Loski, który nawet nie podjął się interwencji. Było 2:1, Lech cisnął dalej. W końcu na absurdalną piętkę zdecydował się Wiśniewski (?), sytuację próbował ratować Suarez, lecz trafił w Kostewycza (?), który zamarkował strzał idąc na prawą nogę oszukując Bochniewicza i uderzył nie dając bramkarzowi większych szans.
Chociaż i tak największym za największego dzbana w drużynie Górnika należy uznać Smugę. Pal licho, że zagrał słaby mecz. Jeden pies, że zdecydował się na symulkę. Ale, do jasnej cholery, symulka na środku boiska?! Dokładnie na wysokości linii oddzielającej dwie połowy?! Ręce nam opadły do samych kolan – młody chłopak, a ucieka się do takich beznadziejnych sztuczek. Wstyd.
Ogólnie nie straciliśmy tego wieczoru decydując się na oglądanie meczu w Zabrzu. Było wiele niedokładności, pierdołowatości i błędów. Ale było też tempo i zaangażowanie. Jak na standardy Ekstraklasy nie mamy na co narzekać.
Aha, wydarzeniem meczu dla nas oczywiście uznanie naszego redakcyjnego kolegi, Andrzeja Iwana, legendą Górnika Zabrze. Ajwen, duża sprawa. Gratulujemy!
[event_results 529334]
Fot. FotoPyK