Oglądam Barcelonę praktycznie co mecz, nie wiem dokładnie ile jej spotkań w sezonie omijam, ale myślę, że dałoby się je zliczyć na palcach jednej ręki. Z każdym kolejnym starciem utwierdzam się w tym, jak bardzo ambiwalentne uczucia wzbudza we mnie jej trener. Z jednej strony przecież trudno się go czepiać, skoro jedyną skazą jest dwumecz z Romą z poprzedniego sezonu. Z drugiej zaś tyle mniej ważnych rzeczy w jego postępowaniu mnie wkurza, że nie potrafię już pałać do niego tak platoniczną miłością jak za czasów Athleticu.
Bo nie ukrywam też, że kiedy zamieniał San Mames na Camp Nou, byłem wielkim zwolennikiem tego ruchu. Pod koniec kadencji Luisa Enrique Blaugrana zatraciła swój animusz, dyscyplinę, formuła Lucho okazała się dość krótkotrwała. Z kolei El Txingurri podczas pracy z Los Leones zdołał udowodnić, iż właśnie tego typu rzeczy potrafi utrzymać na wysokim poziomie przez długi czas, co znajdowało odzwierciedlenie w taktyce. W końcu doceniałem go za rzucenie się na głęboką wodę, podjęcie rękawicy, gdy problemy w nowym klubie piętrzyły się, czego najdobitniejszym przejawem było odejście Neymara.
Teraz jednak coraz bardziej go odbrązawiam. I może to głupie porównanie, ale z nim w Barcelonie jest jak z zamieszkaniem z drugą połówką, gdy odkrywa się jej małe, wyjątkowo irytujące przywary. Nawyki typu nieodkładanie rzeczy na ich miejsce, albo w drugą stronę – nadmierny pedantyzm.
W sumie to ostatnie nawet pasuje do opisywanego przypadku, który dość mocno irytował w trenerze Dumy Katalonii wiosną poprzedniego sezonu. Chłop miał po prostu obsesję, by jak najwcześniej wygrać ligę i to bez porażki, przez co nawet z największymi ogórami grała once de gala. Wiecie, zupełnie jakby miał w drużynie 13 zawodników, a nie 23. Przy tym pojawiło się przyzwolenie na minimalizm godny Atletico, który jednak trzeba było stosować przez zbyt duże zmęczenie podstawowych graczy. Moim zdaniem ta ślepa chęć dorównania wyczynowi Athleticu i Realu odpowiednio z sezonów 1929/30 i 1930/31 było ignoranctwem. Valverde przyłożył przecież ogromną wagę do zupełnie nieistotnej kwestii, która potem w kluczowym momencie odbiła się drużynie czkawką. Jak to się skończyło – wiadomo. Barca sama w sobie uśpiła czujność, zawaliła rewanż przeciwko Romie, a końcówka sezonu zamieniła się w serię niewiele znaczących sparingów.
Ostatecznie więc ani wilk nie był syty, ani owca nie pozostała cała, bo w końcu Blaugrana spektakularnie przerżnęła 4:5 z Levante, a z Ligi Mistrzów wyleciała. Tylko mistrzostwo udało się dowieźć bezpiecznie, choć czym jest dziś mistrzostwa dla kibica Barcelony? Obowiązkiem, który odhacza się niby z przyjemnością, jednak większego wrażenia w sumie nie robi. Tym bardziej nie zrobił w ubiegłym sezonie, gdy z wyścigu o majstra szybko wypisał się i Real, i Atletico.
Wiecie, pisząc ten tekst jednocześnie czuję się jakbym oszalał, bo – jakkolwiek spojrzeć – czepiam się gościa, który zdobywa średnio 2,35 punktu na mecz, co jest wynikiem równie dobrym jak Guardioli (2,36) i minimalnie gorszym niż za czasów Lucho (2,41). Trochę jak te rozwydrzone visca el dzieci, według których Barca powinna każdego młócić po 5:0, ponieważ są tak rozpieszczone. Trochę więc wstyd mi stanąć przed lustrem, gdy zawsze nawoływałem, by bardziej ufać trenerom. Tak było z Luisem Enrique pod koniec jego kadencji, tak było też względem Valverde przez naprawdę długi czas.
Natomiast dziś narzekam głośniej niż w myślach, ponieważ od pewnego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, iż większość problemów, w jakie pakuje się Duma Katalonii, nie wynika z różnych czynników zewnętrznych, lecz ona sama je tworzy.
No dobrze, wyjątkiem będzie tu oczywiście mecz z Realem Valladolid, gdy Estadio Jose Zorilla okazało się miejscem bardzo prężnie rozwijającej się cywilizacji pokemonów Diglettów. O, takich:
Poza tym nie do końca kupuję chociażby ten stoicki spokój – mylony często z brakiem charyzmy – jakim szkoleniowiec chyba zaraża swoich podopiecznych. Nie żebym miewał palpitacje serca przed telewizorem, aczkolwiek fakt, iż Blaugrana dobija przeciwników dopiero w końcówkach nie jest zbyt budujący. Nawet jeśli świadczy to również o doskonałym przygotowaniu fizycznym poszczególnych zawodników. Ogólnie jednak schemat bywa irytujący, skoro:
- Deportivo Alaves traci gola na 0:2 dopiero w 83. minucie
- Mecz z Realem Sociedad kończy się fartownym zwycięstwem po dwóch prezentach od Rulliego, ale po objęciu prowadzenia Barca nie podkreśla swej dominacji, tylko cofa się ekstraklasowym wzorcem
- PSV kapituluje po raz drugi dopiero na kwadrans przed końcowym gwizdkiem
- Remontada przeciwko Gironie właściwie udaje się połowicznie, bo to żaden sukces dla Barcy z nią zremisować
A tym większy jest kamyczek wrzucany do ogródka Valverde, im bardziej przyglądamy się zmianom, jakie przeprowadza.
- Najpierw Coutinho zmienia Semedo, ale tylko dlatego, iż Sergi Roberto przechodzi ze środka pola na prawą obronę. Potem zaś Arthur zmienia Dembele, choć jeszcze jest tylko 1:0 (mecz z Alaves)
- Jako pierwszy Vidal wchodzi za Dembele, ponieważ Txingurri boi się utraty jednobramkowego prowadzenia (mecz z Realem Valladolid)
- Kiedy Barca przegrywa 0:1 z Realem Sociedad na boisku pojawia się Busquets za Rafinhę, rzekomo by lepiej kontrolować środek pola, co jednak się nie dzieje. Po wyjściu na 2:1 znów Vidal wchodzi za Dembele
- Przy 3:0 z PSV Lenglet wchodzi za Coutinho, zaś Arthur za Dembele
W teorii niby wiele z tego brzmi sensownie, choć jednoczesna bojaźń przed tak słabymi ekipami jak Alaves czy Valladolid i kurczowe trzymanie się minimalnego prowadzenia wygląda trochę śmieszno, a trochę straszno. Żaden to pragmatyzm. Skłaniałbym się raczej ku temu, iż taki stan rzeczy wynika z nieumiejętności wykorzystywania pełnego potencjału piłkarzy przez Valverde. Nie lubię ciągłego odnoszenia się do legendarnej epoki Guardioli, ale to właśnie względem niej widać największą różnicę, świadczącą o słuszności tej tezy. Bo dawniej Barca po prostu potrafiła zabijać mecze już w pierwszych połowach (zwłaszcza na Camp Nou), by w drugich odpoczywać, teraz natomiast nie ma równie wielkiej siły przebicia, przez co zbyt często się męczy – dosłownie i w przenośni.
Zupełnie inne są efekty tego bardziej zachowawczego podejścia El Txingurriego niż początkowo oczekiwałem. Miałem bowiem nadzieję, iż z większej taktycznej ogłady, której pod koniec ery Lucho brakowało bardzo, wyniknie również większy spokój w obronie, większa kontrola w środku pola oraz większa skuteczność z przodu. Sęk w tym, że im dłużej szkoleniowiec z Estremadury zasiada na ławce trenerskiej, tym jego podopieczni są słabsi w każdym z wymienionych aspektów. Nawet pomimo tego, iż personalnie kadra Blaugrany jest bardzo mocna. Są w niej przecież takie tuzy jak Messi, Suarez, Dembele, Coutinho, Alba, Busquets, Umtiti, Pique, a do tego zadaniowcy w osobach Sergiego Roberto, Rakiticia, Vidala. Na ławce zaś paru młodych gniewnych, czyli Malcom, Arthur, Lenglet, Miranda i wolno powracający do zdrowia Alena.
Zastanawiające jest jednak to, jak mało szans na starcie tego sezonu Ernesto daje poszczególnym zmiennikom, co rodzi kolejne wątpliwości. Czy znów daje o sobie znać jego obsesja, według której zwycięstwa mogą zapewniać tylko ci podstawowi zawodnicy? Niezbyt to dobrze świadczy o psychologicznej stronie jego warsztatu, bo to trochę tak, jakby nie wierzył w połowę składu. A może po prostu nie miał zbyt wiele do gadania przy okazji transferów? Może coś w tym być, skoro o sprzedaży Paulinho dowiedział się z radia prowadząc samochód i dopiero kiedy pokaźnie wkurzył się na działaczy, ci sprowadzili mu Vidala. Tylko że znów – Chilijczyk otrzymuje praktycznie same ogony, póki co rozegrał zaledwie 118 minut. Arthur – 146. Lenglet – 160. Miranda – 0. Malcom – 6. Rafinhę też możemy podciągnąć pod kategorię zawodnika, który uzupełnił skład, lecz głównie dba o to, by jedno z krzesełek było ciepłe – 102 minuty zamykają jego dorobek.
Sami sobie dobierzcie pasującą wam narrację. Ja w sumie nie mam przekonania do żadnej, choć nie zdziwiłbym się, gdyby sporo prawdy było w obu.
Tak samo więc nie zdziwiłbym się, gdyby to nie sam Valverde zwlekał z przedłużeniem kontraktu z Barcą, choć ten obowiązuje go zaledwie do końca obecnego sezonu. Jasne, jest jeszcze zbyt wcześnie, aby ostatecznie rozliczać trenera i nie mam zamiaru tego robić. Chciałbym tylko podkreślić, iż prawdopodobnie jest odwrotnie – to klub waha się z podjęciem decyzji, ponieważ w tym momencie praca El Txingurriego wzbudza zbyt wiele wątpliwości. Cytowanie Bartomeu i innych, którzy zapewniają o pełnym zaufaniu do szkoleniowca z Estremadury sobie daruję. No bo co mieliby niby powiedzieć? Że w sumie to nadaje się do koszenia trawy obcęgami, a na koniec czerwca wyleci? Nie żartujmy, toż to byłby sabotaż. No i ewentualnie kto miałby przyjść w jego miejsce? Póki co kompletnie brakuje godnych kandydatów, a zmiana robiona dla samego jej zaistnienia nie ma sensu.
Ale czy jakichkolwiek bardziej radykalnych – nie mylić z „gwałtownych” – ruchów ze strony Ernesto powinniśmy się spodziewać? Nie wydaje mi się, bo przy całym szacunku do niego, bywa on również uparty jak osioł. Pamiętam, że swego czasu kilka miesięcy zajęło mu przekonanie się, iż wystawianie Benata na dziesiątce nie jest zbyt mądrym pomysłem. Z kolei na bazie tego jak zajeżdżał niegdyś Balenziagę, Laporte’a czy Mikela Rico – choć każdy miał zmiennika – wątpię w rychłą zmianę jego podejścia również teraz.
Delikatny symbol oblężonej twierdzy także pozostanie obecny. – Kibice powinni być z drużyną, a nie przeciwko niej. Presja z ich strony nam nie pomaga – mówił Valverde, gdy Lwom fatalnie szło w sezonie 2014/15, ale też kiedy większość winy leżała po jego stronie. – Nie będę przepraszał za to, że wygrywamy – butnie odpowiadał z kolei już rok temu, niedługo po objęciu Barcelony. I o ile ma w tym sporo racji póki bronią go wyniki, o tyle życzyłbym sobie i wszystkim cules, żeby w tym wszystkim nie zapomniał też, że cały czas powinien działać tak, by maksymalizować szanse na podtrzymanie tego trendu. A nie odwrotnie, jak teraz, kiedy na trudniejsze momenty w grze reaguje ze strachem.
Mariusz Bielski
Fot. NewsPix.pl