Reklama

Z sumą szczęścia i pecha wyszedłem na zero. Niedługo chcę być na plusie

redakcja

Autor:redakcja

10 września 2018, 20:54 • 18 min czytania 5 komentarzy

Trudno będzie znaleźć lepszy przykład na to, jak szybko sytuacja w piłce może się zmienić. Jeszcze 12 maja Rafał Pietrzak rozgrywał mecz w trzecioligowych rezerwach Zagłębia Lubin i nastawiał się, że po powrocie do Wisły Kraków nie będzie tam dla niego przyszłości. Dziś jest czołową postacią “Białej Gwiazdy”, a 7 września – czyli niecałe cztery miesiące po zwiedzaniu III ligi – zadebiutował w reprezentacji Polski przeciwko Włochom. W rozmowie z Weszło świeżo upieczony kadrowicz opowiada o wielu zakrętach w swojej karierze, nieporozumieniach z Marcinem Broszem, szoku w Stróżach, ale i o pozytywnym nastawieniu, dzięki któremu pokonał trudności, które niejednego by załamały.

Z sumą szczęścia i pecha wyszedłem na zero. Niedługo chcę być na plusie

Poznajcie lepiej 26-latka z Sosnowca, który w ciągu kilkunastu tygodni zrekompensował sobie wszystkie ciężkie chwile w karierze, zaczynającej się już dekadę temu.

***

Jak się odnajdujesz w zamieszaniu wokół twojej osoby?

Zrobiło się trochę szumu, po treningu dzień po powołaniu dawałem sporo wywiadów. Koledzy docinali, że jednego dnia było ich więcej niż wcześniej przez całe życie. Daję radę. Nie powiem, że byłem na to przygotowany, bo nie oczekiwałem powołania, ale nigdy nie miałem problemu z mediami, zawsze mogę pogadać, to jakaś część zawodu piłkarza.

Reklama

Ogarniasz tempo zmian w swojej karierze? Dopiero co grałeś w trzecioligowych rezerwach Zagłębia Lubin, a teraz jesteś po debiucie w reprezentacji.

Dużo się zmieniło. Ale nie zapominam, że w każdej chwili może się to znów odwrócić w drugą stronę. Staram się robić swoje, ciężko pracuję, pozytywnie podchodzę do każdego dnia i każdego treningu.

Wreszcie przełamałeś włoską klątwę…

Tak, grałem przeciwko Włochom trzykrotnie w reprezentacjach młodzieżowych i za każdym razem przegrywałem. Mecz w kadrze A to już jednak zupełnie inny rozmiar kapelusza, marzenie każdego zawodnika. To spotkanie miało większe znaczenie niż tamte trzy razem wzięte. Do tego remis z renomowanym rywalem. Fajne przeżycie. Cieszymy się, bo dobrze zagraliśmy, ale szkoda, że nie wygraliśmy, bo była taka szansa.

Twoje powołanie było zaskoczeniem – wiadomo. Sam nawet myślałeś, że selekcjoner sobie żartuje, bo zadzwonił 15 minut przed oficjalnym ogłoszeniem. Ale zaskoczeniem był również fakt, że od razu zadebiutowałeś. Teoretycznie parę nazwisk stało w tej kolejce przed tobą, a jednak to ty dostałeś szansę.

Cóż, mogę powiedzieć, że byłem przede wszystkim zaskoczony, że wszedłem na pomoc, a nie na lewą obronę. Dawno nie grałem na tej pozycji. Nie jest to jednak dla mnie nowość. Za czasów trenera Brzęczka w GKS-ie Katowice zawsze mogłem spodziewać się wszystkiego, oprócz bramki i środka obrony. Nie spodziewałem się, że wystąpię na skrzydle, ale wszedłem i starałem się wycisnąć maksimum z tej szansy.

Reklama

Co zapamiętasz z tych kilkunastu minut?

Żaden konkretny moment nie zapadnie szczególnie w pamięć, ale całościowo oceniam, że było w porządku. Podobnie mówił mi po debiucie Maciej Stolarczyk. Stwerdził, że mimo, iż dostałem tylko 10 minut, fajnie się pokazałem. Nie zadowalam się tym, zasuwam na treningach i liczę, że we wtorek z Irlandią dostanę jeszcze większą szansę.

Jak mało który kadrowicz znasz Jerzego Brzęczka. Coś się u niego zmieniło po tych dwóch latach od odejścia z Katowic, jeszcze coś dopracował?

Trener ma dziś większe doświadczenie, ale w reprezentacji wchodził do szatni tak samo jak w Katowicach. Od razu wyłożył swoje zasady i oczekiwania względem zawodników. W najważniejszych kwestiach nic się u niego nie zmieniło.

Zawdzięczasz mu najwięcej w karierze? Widać, że ma do ciebie przekonanie.

Na pewno trener mnie ceni. Kilka miesięcy temu, gdy jeszcze się nie zanosiło, że zostanie selekcjonerem, chciał mnie sprowadzić na nowy sezon do Wisły Płock. Znajduje się w trójce trenerów, od których dostałem największe zaufanie i którym chyba odwdzięczałem się dobrą grą.

To kto jeszcze jest na podium?

Kazimierz Moskal. Pierwsze tygodnie w Katowicach miałem dość trudne. Wchodziłem na końcówki lub siedziałem na ławce. Szybko jednak przyszedł trener Moskal i od razu zdecydowanie na mnie postawił, grałem prawie wszystko. Uznał, że trzeba odmłodzić zespół i zatrybiło. Wtedy wypłynęli też Alan Czerwiński czy Adrian Jurkowski – dziś grający w Wigrach Suwałkach. Po rundzie jesiennej było dobrze, zajmowaliśmy drugie miejsce i już pojawiło się zainteresowanie z innych klubów.

A kto trzeci?

Piotr Pierścionek i wszyscy trenerzy, których miałem w Zagłębiu Sosnowiec. Dali mi szansę rozwoju, mimo bardzo młodego wieku zadebiutowałem w Ekstraklasie, a po spadku dostałem kredyt zaufania. Szybko mogłem się ogrywać w seniorskiej piłce i za to im dziękuję.

Na najwyższym szczeblu zagrałeś mając 16 lat i 97 dni. Jesteś jednym z najmłodszych debiutantów w XXI wieku.

Aż tak nie analizowałem. Na pewno jestem jednym z najmłodszych debiutantów w historii Zagłębia Sosnowiec.

Wiesz, że w tym meczu z GKS-em Bełchatów 90 minut wśród rywali rozegrał Maciej Stolarczyk, twój obecny trener?

Ha! Kolega właśnie ostatnio zapytał mnie, jak to jest, gdy trenuje cię były rywal z ligi. Byłem zaskoczony, bo nie zarejestrowałem, że Maciej Stolarczyk przebywał wtedy na boisku. Skupiałem się na tym, żeby dobrze zagrać. Zapamiętałem jedynie Edwarda Cecota, głównie z nim się ścierałem. Z trenerem Stolarczykiem nigdy o tym nie rozmawiałem, sam też do tego nie nawiązywał. Może sam nie wiedział. Trzeba będzie się przypomnieć!

Masz na ten moment 32 mecze w Ekstraklasie, ale jest to rozłożone na… cztery kluby. 

A to wszystko na przestrzeni dziesięciu lat, bo wtedy debiutowałem w Zagłębiu! W życiu bym nie przypuszczał, że tak się wszystko ułoży. Długo się przebijałem do elity. W większości przypadków byłem w klubach bardziej duchem niż ciałem, choć zawsze chciałem wyciągnąć maksimum. Zawsze jednak czegoś się uczyłem, dziś jestem przygotowany, jak należy reagować na niektóre sytuacje.

Jakie sytuacje?

Na przykład gdy trener nie widzi cię w składzie i zostaje granie w rezerwach. Trzeba robić swoje i zawsze wierzyć, że w końcu karta się odwróci. Nie traciłem tej wiary w trudnych momentach. Oczywiście nie zakładałem wtedy, że tak szybko zagram w reprezentacji, ale byłem przekonany, że mogę wrócić na właściwe tory.

Był czas, gdy bardziej się wkurzałeś, a mniej robiłeś swoje?

Nie ukrywam, że był moment zwątpienia po zerwaniu ścięgna Achillesa, już w Wiśle Kraków. Przez pierwsze dwa miesiące cały czas leżałem w domu, nie mogłem nic robić. Działała na wyobraźnię historia Marcina Komorowskiego, który po takim urazie do grania nie wrócił. Pojawiała się frustracja i kryzysy. Miałem jednak wsparcie rodziców i kolegów z drużyny, pomogły także rozmowy z trenerem mentalnym. One nakreśliły mi drogę do wyjścia na powierzchnię i bycia gotowym, gdy z kolei pojawi się fala wznosząca. Wtedy nie można jej zmarnować.

Ostatnio w twoim przypadku mamy wręcz tsunami. 

Dobre porównanie, ale jak mówiłem na początku, wiem, że sytuacja szybko może się zmienić. Nie podpalam się.

Z trenerem mentalnym zacząłeś współpracować dopiero po kontuzji?

W większym wymiarze tak. Konrada Czapeczkę, bo o nim mowa, znałem już wcześniej z reprezentacji młodzieżowych, gdzie pomagał zawodnikom. Nie miałem z nim sesji typowo mentalnych. Rozmawialiśmy bardziej jak przyjaciele, również na tematy osobiste. Pozytywnie na mnie wpłynął, dziękuję mu za to.

Wielu nadal dość lekceważąco patrzy na rolę trenera mentalnego w sporcie. Trudno może być o pełną szczerość i zaufanie, gdy wiesz, że na koniec facet wystawia za to rachunek.

Jeśli na starcie nastawiamy się negatywnie, taka współpraca nie ma najmniejszego sensu. Uważam, że każdy powinien spróbować i samemu ocenić, czy na dłuższą metę może to pomóc. Mi pomagało, byłem pozytywnie nastawiony i tamte rozmowy są jedną z cegiełek składających się na to, gdzie teraz jestem.

Już we wcześniejszych wywiadach wspominałeś o rodzicach. Zawsze byli wsparciem?

Tak, od początku mnie wspierali, ale też trzymali rękę na pulsie, żeby sodówka nie uderzyła mi do głowy. Dzięki nim nie miałem momentu, w którym bym odleciał. A w trudnych chwilach zawsze pomagali. Gdyby nie oni, mógłbym wtedy zwątpić, że jeszcze będę grał w piłkę.

Masz tradycje piłkarskie w rodzinie?

Tata grał w AKS-ie Niwka w ówczesnej drugiej lidze, za czasów świetności tego klubu (śmiech). Odkąd pamiętam, chodziłem z nim na treningi, również do seniorów. Śmiałem się, że od małego grałem ze starszymi i dlatego tak szybko debiutowałem w Ekstraklasie.

Nie masz wrażenia, że ta feralna kontuzja opóźniła o dwa lata to, co dzieje się teraz? Wtedy w 1. kolejce nowego sezonu dałeś Wiśle zwycięstwo nad Pogonią golem z rzutu wolnego, zacząłeś więcej grać.

Nie. Ok, na początek zdobyłem bramkę, ale potem ze mną w składzie przegraliśmy kilka meczów i już częściej siedziałem na ławce niż grałem. Kontuzji doznałem dopiero w listopadzie, więc trochę czasu od udanego startu minęło.

Teraz dużym plusem dla mnie jest to, że Maciek Sadlok został przesunięty na środek obrony. Wcześniej nie mogłem z nim wygrać rywalizacji, wyróżniał się na lewej stronie i był też powoływany przez Adama Nawałkę. Cieszę się, że wreszcie wszystko ułożyło się na moją korzyść, ale temu pomogłem. Ciężką pracą i pozytywnym nastawieniem sprawiłem, że byłem gotowy z tego skorzystać.

No właśnie, musiało dojść do całego splotu pozytywnych dla ciebie okoliczności, żebyś zaczął grać. Zmiana trenera, kontuzja Zorana Arsenicia, zmiana pozycji Sadloka. Dużo wydarzeń w bardzo krótkim czasie.

Taka prawda. Gdy wracałem z wypożyczenia do Lubina, trenerem był jeszcze Joan Carrillo i miało mnie w Wiśle nie być. Z powrotem do Krakowa nie wiązałem żadnych nadziei. Nagle jednak trenerem został Maciej Stolarczyk, a dyrektorem sportowym Arek Głowacki, z którym dopiero co dzieliłem szatnię. Szczerze porozmawialiśmy, dobrze prezentowałem się w sparingach i cieszę się, że poszedłem za ciosem.

Przełomem był sparing z Monaco? Zdobyłeś ładną bramkę, dobrze wypadłeś, udało wam się zremisować.

Wszystko zaczęło się we wcześniejszym sparingu z Puszczą Niepołomice, w którym też strzeliłem gola. Potem trafienie z Monaco. Ale czy to był przełom? Nie wiem, trener będzie znał odpowiedź.

Jak wyjaśnić tak dobry start Wisły Kraków? Straciliście Carlitosa, czyli króla strzelców i MVP ligi, a na początku sezonu chyba jedynie Miedź Legnica gra równie widowiskowo, tyle że wy macie jeszcze lepsze wyniki. 

Odpowiedzialność za zespół i za strzelanie goli spoczywa teraz na każdym. Nie mamy jednego piłkarza, który wszystko bierze na siebie. Odpalił Zdenek Ondrasek i bardzo się z tego cieszę, bo to mój przyjaciel, ale okoliczności są inne niż wyczyny Carlitosa, to bardziej współpraca drużynowa. Do tego trener Stolarczyk stworzył dobrą atmosferę w szatni, jest w niej dużo szydery – również na linii sztab-piłkarze. Szczegóły zostawię dla siebie, nie pytaj (śmiech). Na razie działa to w jedną stronę, nikt się jeszcze nie odważył, ale to chyba kwestia czasu, gdy i my zrobimy jakiś kawał. Oczywiście jak przychodzi czas na pracę, wszystkie żarty na bok i zasuwamy.

Wystąpiła carlitosodependencia?

Myślę, że tak. Dziś gramy bardziej bardziej urozmaiconą piłkę, mamy więcej wariantów. Czasami więcej gramy środkiem, innym razem skrzydłami. Zależy od taktyki, ona często jest ustawiana pod rywala.

No i chyba z założenia jesteście nastawieni na fajne granie w piłkę. To nie takie oczywiste w polskiej lidze. 

Sztab mamy typowo krakowski, pamiętający pucharowe mecze z Parmą, Schalke czy Lazio. To były wielkie rzeczy. Trener Stolarczyk na każdym treningu powtarza, że nie chcemy bezmyślnie wybijać piłki, tylko mamy mieć ją przy nodze, tak, jak powinno być w Wiśle. Staramy się te założenia wcielać w życie. Nie zawsze to jeszcze wychodzi. We Wrocławiu Śląsk grał lepiej, miał więcej sytuacji, wygraliśmy dość szczęśliwie. Ale takie mecze też trzeba umieć wygrywać. Odbiliśmy sobie pechowe remisy z Arką Gdynia i Wisłą Płock, gdy wyraźnie przeważaliśmy i byliśmy znacznie bliżsi zwycięstwa.

Do wszystkich okoliczności, które tego lata ci pomogły dochodzą jeszcze… kłopoty finansowe Wisły. W efekcie piłkarze niepotrzebni stali się potrzebni. 

Dokładnie. W szatni zostali zawodnicy, którzy zaakceptowali to, co się dzieje i potrafią skupić się na piłce. Maciej Stolarczyk na początku zrobił nam pogawędkę na ten temat. Stwierdził wprost, że chce tylko tych, którzy wiedzą, jaka jest sytuacja, ale mimo to będą oddawali wszystko dla Wisły. Postawił na zawodników, których mogłoby już w klubie nie być, a ci odwdzięczają mu się na boisku.

Jaka ta sytuacja wygląda dziś? Chwilami doniesienia były dramatyczne, zwłaszcza w kontekście stadionu. 

Jest trochę lepiej, największy kryzys został opanowany. Wygrywamy, gramy ładnie dla oka i może to pozwoli zwiększyć frekwencję na stadionie, czyli też wpływy do klubowej kasy. Żyjemy z meczu na mecz, nie wybiegamy w przyszłość.

Fot. Jakub Gruca/400mm.pl

Jesteś lewym obrońcą, a przyznajesz, że gra w defensywie to twój największy problem. Szczerość.

Nie ma co się co oszukiwać, tak to wygląda. Staram się robić postępy, a teraz chyba o nie łatwiej, bo trener Stolarczyk grał na mojej pozycji i jest w stanie więcej podpowiedzieć. Jeśli chodzi o ofensywę, myślę, że większych zastrzeżeń nie ma (śmiech).

Nie zawsze miałeś przekonanie, że lewa obrona to twoje miejsce na boisku?

Wiadomo: zagram tam, gdzie ustawi mnie trener. Na początku grałem na bokach pomocy, dopiero trener Pierścionek pewnego razu przesunął mnie do obrony. Wyszło dobrze i tak już zostało, również w kadrach młodzieżowych przeważnie byłem ustawiany w tyłach. Ale do dziś mój minus to właśnie gra w defensywie.

A co konkretnie?

Czasami brakuje mi wypośrodkowania, nie do każdej akcji ofensywnej powinienem się podłączać. Lubię takie granie, ale nieraz tracimy wtedy piłkę i powstaje luka na mojej stronie. Z trenerami Stolarczykiem i Sobolewskim próbujemy to wyważyć, analizujemy dokładnie wszystkie sytuacje. Obowiązuje mnie hasło: przede wszystkim jestem obrońcą i z tego jestem rozliczany.

2018 rok zacząłeś ze sporymi nadziejami związanymi z wypożyczeniem do Zagłębia Lubin. Niewiele z tych nadziei wyszło.

Liczyłem na znacznie więcej, ale nie było wtedy sensu zostawać w Wiśle. Gdy wyleczyłem kontuzję, trener Kiko Ramirez powiedział, że muszę na spokojnie wrócić do optymalnej formy. Tyle że najlepiej się do niej wraca, gdy się co tydzień gra, a Wisła nie miała zespołu rezerw. Zimą pojawił się temat Zagłębia, gdzie dyrektorem sportowym był Dariusz Motała, którego znałem z Katowic. Mieli problemy na lewej obronie, bo Daniel Dziwniel doznał poważnej kontuzji i potrzebowali kogoś do rywalizacji. Wszedłem w to. Nie był to czas zupełnie stracony, w czterech meczach Ekstraklasy jednak wystąpiłem.

Nawet wygraliście na Legii, gdy zaliczyłeś 90 minut.

Zagrałem też przeciwko Lechowi Poznań. Trafiałem akurat na tych najlepszych. Znacznie więcej występowałem jednak w trzecioligowych rezerwach. Ale… Szczerze? Dzięki temu odbudowałem się piłkarsko.  Niski poziom, ale wróciłem do rytmu meczowego, pewność siebie wzrastała. Koniec końców okres spędzony w Lubinie mi pomógł, choć w inny sposób, niż się spodziewałem.

Czyli jesteś przykładem, że nieraz lepiej grać regularnie dużo niżej, zamiast grać od czasu do czasu wyżej?

W przypadku powrotów po kontuzjach – na pewno. Żadne, nawet najbardziej zacięte gierki na treningach, nie zastąpią ci meczu.

Trzecioligowe realia przerażały?

Nie dołowałem się, bo mógłbym tylko stracić. Trenerzy też śledzą mecze rezerw i gdyby widzieli, że schodzę tam obrażony i mi nie zależy, jeszcze bardziej oddaliłbym się od Ekstraklasy. Jak mnie wysyłali do III ligi, chciałem pomóc chłopakom i przede wszystkim sobie.

Ale pod pewnymi względami musiałeś być w szoku.

Jeśli chodzi o rywali, to tak. Czasami śmialiśmy się z chłopakami, że gra się gorzej niż w Ekstraklasie, bo przeciwnik tak nie przesuwa, nie jest tak kompaktowy w ustawieniu, tylko stoi cały czas przed swoim polem karnym i się muruje. Ale to nie były wymówki, musieliśmy robić swoje. Do Krakowa wróciłem silniejszy.

Wyjaśnijmy. W Ekstraklasie pauzowałeś aż 468 dni, ale to trochę mylące.

Na leczenie poświęciłem dużo mniej. Do pełnego treningu wróciłem po siedmiu miesiącach od zerwania, tyle że długo byłem zawieszony w próżni. Już w sierpniu ubiegłego roku wystąpiłem w Pucharze Polski z Wisłą Płock, ale później przez całą jesień tylko trenowałem lub siedziałem na ławce. Nie grałem nigdzie przez ten brak rezerw. W tym względzie oferta z Zagłębia okazała się świetną wiadomością.

W Lubinie dostałeś szkołę życia, ale największą lekcją był chyba pobyt w Kolejarzu Stróże…

Tak, ale pozytywną lekcją. Warunki w klubie nie były dobre, moglibyśmy długo rozmawiać, za to mieliśmy fajną ekipę, byłem nastawiony pozytywnie. Zostałem wypożyczony z Górnika Zabrze, grałem regularnie w I lidze, a taki był cel i sens pójścia tam. Co nie zmienia faktu, że gdy pierwszy raz przyjechałem do Kolejarza, doznałem szoku. Dziwiłem się, klubik z tak ubogim zapleczem może rywalizować na tak wysokim szczeblu. Ale na boisku nie miało to znaczenia, osiągaliśmy niezłe wyniki i niejeden faworyt połamał sobie na nas zęby.

Co było największym szokiem?

No właśnie ta skromniutka infrastruktura. Mieliśmy tylko płytę główną – na niej zawsze trenowaliśmy i graliśmy. Żadnych bocznych boisk. Szatnie trochę z innej epoki. Stróże to wioska na jakieś 3 tys. mieszkańców, na mecze przeważnie przychodziło po kilkaset osób. Ale liczyło się granie, dzięki pobycie w Kolejarzu wypromowałem się do GKS-u Katowice.

Rafał Pietrzak w barwach Kolejarza Stróże. Fot. newspix.pl

Trener Kolejarza, Przemysław Cecherz chwalił cię właśnie za to, że nie przyjechałeś tam, jak na ścięcie. 

Znajomi śmieją się, że ze wszystkiego wyciągnę pozytywy. Zawsze jestem optymistycznie nastawiony, choćby nie wiem co. To pomaga, bo na wiele negatywnych spraw i tak nie mam wpływu. Skupiam się na tym, co zależy ode mnie. Ktoś z bardziej negatywnym podejściem do rzeczywistości mógłby tych prób nie przejść. Wierzyłem, że w końcu zostanę nagrodzony za wytrwałość i doczekałem się.

Wychodzi więc, że to w Kolejarzu twoja kariera zaczęła przyspieszać.

Tak. Rozegrałem pierwszy pełny sezon w I lidze, pokazałem się szerzej. Była możliwość powrotu do Zabrza, ale potem zadzwonili z Katowic i postanowiłem skorzystać, bo miałem realniejsze szanse na skład. W Górniku była ogromna rywalizacja na mojej pozycji: Mariusz Magiera, Rafał Kosznik, Piotrek Brożek. Byłbym trzecim-czwartym wyborem na lewej obronie.

Masz szczęście do współpracy z przyszłymi selekcjonerami. W Górniku prowadził cię Adam Nawałka. Rozegrałeś u niego pięć meczów ligowych, ale na pewno sporo zostało w głowie z tego, co mówił i robił.

Bardzo dużo zostało. Trener nie zwracał uwagi tylko na to, kto jak gra i trenuje, ale również na wszystkie aspekty pozaboiskowe. Nauczył nas tego, żeby zawsze być skoncentrowanym na sto procent, że piłkarzem jesteś też po wyjściu z klubu. Czasami bywało zabawnie. Wiadomo, jakim Adam Nawałka był szczególarzem. Wystarczyło, że ktoś nie patrzył w jego stronę i już miał sygnał, że delikwent nie jest przygotowany i coś się dzieje.

Brzmi, jakby was odpytywał.

Zdarzało się (śmiech). Pamiętam obóz w Zakopanem. Chyba chodziło o Macieja Mańkę, dziś piłkarza GKS-u Tychy. Trener zapytał go: Maciek, jak tam samopoczucie? On odpowiedział, że dobre. Zabrzmiało normalnie, ale nie dla trenera Nawałki.

 – Hej, jak to dobre? A czemu nie bardzo dobre?!

Zaczęła się pogadanka. Wszyscy już wiedzieli, o co chodzi, więc jak w przyszłości padały podobne pytania, było już tylko “wspaniale!”, “bardzo dobrze!” i mieli spokój. Ale naprawdę dużo się nauczyłem od trenera Nawałki, miło wspominam tamten czas.

Mam wrażenie, że miałeś wtedy świadomość, że jeszcze nie jesteś gotowy na Ekstraklasę.

Nie byłem gotowy fizycznie i mentalnie. W Sosnowcu zadebiutowałem w Ekstraklasie, ale tak naprawdę uczyłem się jej dopiero w Zabrzu.

Mentalnie w jakim sensie?

W Sosnowcu regularnie grałem w II lidze, miałem pewien komfort i byłem przyzwyczajony, że widzę swoje nazwisko w składzie. W Górniku często siedziałem na ławce lub na trybunach, to była dla mnie nowa sytuacja. Nie byłem gotowy, żeby odpowiednio zareagować.

Musiałeś się nauczyć rywalizacji?

Trochę tak. W każdym klubie dostawałem jakąś lekcję, ta w Zabrzu dotyczyła właśnie tego, żeby robić swoje i cierpliwie czekać.

Pierwsze wypożyczenie z Górnika miałeś do Piasta Gliwice. Spotkałeś tam Marcina Brosza i nie rozstaliście się w pokojowej atmosferze…

Nie wyolbrzymiałbym tego. Tylko na sam koniec nie było nam ze sobą po drodze. Uważam, że był i jest dobrym trenerem, mimo że w pewnym momencie przestał na mnie stawiać. Jesienią grałem sporo, było możliwe, że od razu wrócę do Zabrza. Zostałem i wiosną wystąpiłem już tylko dwa razy. Na mecie pojawiło się trochę frustracji, ale to już za nami.

Uważałeś, że powinieneś grać, a trener sądził inaczej?

Nie, że powinienem, nie ma nic za darmo. Uważałem, że powinienem dostać jakąś normalną szansę. Na treningach sumiennie pracowałem i czekałem na okazję, której się nie doczekałem. Siedziało to we mnie coraz bardziej i na koniec rozstaliśmy się w niefajnych relacjach.

Teraz wyrównałeś rachunki? Dwa tygodnie temu Wisła wygrała z Górnikiem Zabrze 3:0, a ty strzeliłeś gola. W “Przeglądzie Sportowym” mówiłeś, że po tym meczu nie ma już osób, którym chcesz coś udowodnić.

Nawet byłem na siebie zły, trochę mnie poniosło i sam napompowałem balonik, że mam trenerowi Broszowi coś do udowodnienia. To było niepotrzebne, ale z korzyścią dla drużyny, bo wygraliśmy w dobrym stylu, a ja dołożyłem konkretną cegiełkę.

Spaliłeś mosty z Marcinem Broszem?

Nie, w żadnym wypadku. Jak mówiłem, uważam go za naprawdę dobrego trenera, co teraz potwierdza w Zabrzu, gdzie z młodymi Polakami osiąga świetne wyniki. No, może ostatnio jest trochę gorzej, ale za zeszły sezon słowa uznania. Czasami dochodzi do wymiany zdań, coś komuś nie pasuje, ale spokojnie przywitalibyśmy się z trenerem Broszem i podali sobie ręce.

Gdzie jest twój sufit? Jerzy Brzęczek argumentował twoje powołanie mówiąc, że nie widzi lepszego lewego obrońcy w lidze. To zawiesza poprzeczkę dość wysoko.

Spokojnie, to że jestem dziś na reprezentacji nie sprawi, że odlecę i uznam, że już złapałem Pana Boga za nogi. Jedno marzenie spełniłem, ale nadal będę się tak samo przykładał do każdego treningu.

A następne marzenie?

Kibicuję Barcelonie, jeszcze daleka droga przede mną (śmiech).

Ale co by się dalej nie działo, 1A w papierach będziesz miał już zawsze i to porządne, bo przeciwko Włochom w Lidze Narodów, a nie z rezerwami Bośni podczas styczniowego zgrupowania na Cyprze.

Jest to przeżycie. W połowie maja grałem jeszcze w trzeciej lidze dla rezerw Zagłębia Lubin, a teraz mierzyłem się z gwiazdami Serie A. Do tej pory z kadrą łączyło mnie kibicowanie. Kiedyś z tatą i wujkiem byłem na meczu ze Szwecją na Stadionie Śląskim, a trzy lata temu z kolegami z GKS-u Katowice we Wrocławiu oglądałem spotkanie ze Słowenią. Byłoby super, gdybym tym razem pojawił się tam na boisku.

Z sumą szczęścia i pecha wyszedłeś już na zero?

Myślę, że tak, ale niedługo chcę być na plusie.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Przemysław Michalak

Najnowsze

Weszło

Komentarze

5 komentarzy

Loading...