– Uderzenie było tak mocne, że wszyscy upadliśmy na ziemię. Zastanawialiśmy się, co się stało, ale graliśmy dalej. Nie mieliśmy pojęcia, co wydarzyło się w mieście. Kiedy skończyliśmy trening, poszliśmy na autobus, który zwykle przyjeżdżał co chwilę. Czekaliśmy dwie godziny, trzy godziny – nic. Zaczęliśmy więc iść w kierunku centrum i dopiero wtedy doszło do nas, jak wielkie są zniszczenia. Zobaczyliśmy hotel, który wynajął nam klub – dosłownie przestał istnieć. Cały się zawalił. Gdybym nie był wtedy na boisku, już bym nie żył.
Regularnie dostawał od swojej matki w twarz, bo nie chciał zostać księdzem. Dwie godziny przed meczem wyrzuceniem go z mieszkania groził mu były piłkarz Wisły Kraków. Przeżył trzęsienie ziemi na Haiti i śmierć kilkunastomiesięcznej córeczki. Wilde-Donald Guerrier. Człowiek, który wraz z Emmanuelem Sarkim doprowadzał Franciszka Smudę do szaleństwa, w szczerej rozmowie z Weszło opowiada swoją historię. Niezwykłą historię.
Jaka jest najdziksza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś?
W Krakowie, kiedy graliśmy z Lechem Poznań, występowałem jako lewy obrońca. Wyskoczyłem do główki razem z jednym z lechitów i z innym zawodnikiem Wisły. Trafiłem tego od nas głową. Krwawił, mogłem go zabić! Słyszałem, jak ktoś krzyczy do mnie: „co ty robisz?!”.
A poza boiskiem?
(śmiech) Dużo tego było. Ale nie będę o tym mówić, niektóre z tych rzeczy są naprawdę dzikie!
Nadal wysyłasz trenerów do psychiatryka? Franciszek Smuda mówił, że przez ciebie i Sarkiego tam właśnie wyląduje.
Nie zapominaj, że przyszedłem do Wisły mając 24 lata, że podpisałem wtedy swój pierwszy zawodowy kontrakt. Pokaż mi młodego człowieka, który dostaje nowy kontrakt i trochę mu nie odbija. To normalne. Teraz jestem rozsądniejszy dzięki mojej rodzinie, mojej narzeczonej z Polski. Rodzina bardzo mi pomogła, zrobiłem się grzeczniejszy niż wcześniej. Zresztą możesz zobaczyć to po moich występach. Wciąż nie jest idealnie, ale staram się, żeby było coraz lepiej.
Patrząc na okres w Wiśle, jak wspominasz swoje relacje ze Smudą?
Był w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Ja zresztą nie byłem w tamtym czasie święty, nie byłem grzecznym chłopcem. Kiedy jesteś trenerem, chcesz żeby zawodnicy robili to, czego od nich wymagasz. Dla dobra swojego i dobra zespołu. Smuda miał też w sobie coś z sierżanta. Chciał, żeby wszyscy słuchali się go od A do Z. Ma być tak, tak i tak, bez sprzeciwu. Ale w ten sposób się nie da. Jesteśmy ludźmi, nie jesteśmy idealni. Nie było jednak tak źle, jak myślisz. Były chwile, kiedy świetnie się dogadywaliśmy.
Pamiętam, jak wrzeszczał na was: „I kill you!”.
Myślę, że mówił tak, żeby pokazać ludziom swoją siłę. Jego reakcje, sposób w jaki okazywał emocje, nie był moim zdaniem najlepszy. Pozwalałem mu mówić, bo w końcu to on jest szefem. Na Haiti mówimy: psy szczekają, a ludzie idą dalej. Więc dawałem mu mówić i po prostu robiłem co do mnie należy. Nie odpowiadałem. Ale kiedy jesteś profesjonalnym trenerem, musisz znaleźć sposób, by rozmawiać z zawodnikiem. Jasne, to nasza praca i dostajemy za to pieniądze, ale on też dostaje wypłatę za to, że dociera do piłkarzy i sprawia, że grają lepiej. Prezentują się źle – traci pracę. To proste. Mówię ci, to generalnie dobry człowiek, ale mógł bardziej uważać na to, co mówił publicznie.
Najlepszy okres w Wiśle przeżywałeś nie za Smudy, a za Kazimierza Moskala. Co takiego zrobił, że wydobył z ciebie jeszcze więcej?
Kiedy przyszedł Moskal, powiedział mi na wstępie: „Donald, dla mnie jesteś najlepszym piłkarzem Wisły, jednym z najlepszych w lidze. Masz szybkość, drybling, technikę, wyskok. Jeśli tylko będziesz więcej myślał na boisku, każdego dnia będziesz coraz lepszy. Ja chcę ci w tym pomóc”. Nie rzucał słów na wiatr – na każdym treningu, podczas każdego meczu, rozmawiał ze mną jak ojciec rozmawia z synem. Bez niego nie byłbym tu, gdzie jestem. To jeden z najlepszych trenerów, jakich spotkałem.
W ostatnich latach wychodziło na jaw, że Wisła zalegała wielu zawodnikom z wypłatami, jak to wyglądało w twoim przypadku?
Nie dostałem od Wisły ośmiu ostatnich wypłat. Kiedy odchodziłem, pan Kapka kazał mi podpisać papiery, że Wisła nie jest mi nic winna. Powiedziałem, że nie ma możliwości, że to są pieniądze, na które zapracowałem. Że wyślę list do FIFA, żeby odzyskać te pieniądze. Nigdzie indziej w tym czasie nie pracowałem, Wisła była moim jedynym źródłem zarobku. Miałem przez to problem z opłaceniem mieszkania, robiła to za mnie rodzina mojej narzeczonej Zuzy. Znasz Ryszarda Wójcika?
Legendę Wisły?
Tak. Jego córka, Sylwia Wójcik, jest matką mojej narzeczonej. Jej mąż, Rafał, bardzo mi pomógł. Przez pół roku, kiedy nie dostawałem od Wisły pieniędzy, płacił za mnie za wynajem mieszkania. Zrozum, kocham Wisłę. To mój pierwszy profesjonalny klub, a Kraków jest dla mnie jak druga ojczyzna. Kocham to miasto tak, jak kocham Haiti. Kiedy Wisła ostatnio miała problem ze stadionem, pisałem, że nie możemy stracić tego miejsca, że to nasz dom. Kiedy mam wolne, bardzo często wracam do Krakowa. Chcę tam mieszkać. Mam polubione profile Wisły na Instagramie, na Facebooku, komentuję zdjęcia. Jednak gram w piłkę nie tylko dla siebie, również dla mojej rodziny. Dla jej przyszłości.
Żeby zapewnić rodzinie godziwą przyszłość nie możesz pracować w miejscu, gdzie nie dostajesz pieniędzy.
Dlatego w pewnym momencie postanowiłem, że czas odejść. Bo jako mężczyzna muszę zarabiać na osoby, na których mi zależy. Gdy zakończę karierę, Wisła da mi pracę, zajmie się mną? Czy w klubie powiedzą wtedy: „o, on kiedyś grał w Wiśle, więc zróbmy go dyrektorem sportowym, żeby mógł nadal zarabiać”? Nie. Powiedzą: „był głupi i nie zaoszczędził pieniędzy, kiedy u nas grał”. Nikt nie przypomni sobie, że grałem przez pół roku za darmo. Że nie miałem wielkiego kontraktu. Zarabiałem pięć tysięcy dolarów miesięcznie i mimo to mi nie płacili. Mijały trzy miesiące – dostawałem jedną wypłatę. Kolejne dwa – jedna wypłata. A kiedy chciałem odejść, pan Kapka powiedział, że Wisła puści mnie tylko, jeśli podpiszę papiery i zrzeknę się zaległości.
Podpisałeś?
W końcu podpisałem. Mój prawnik powiedział, że mogę mimo to iść ze sprawą do sądu, bo Wisła zmusiła mnie do podpisu, ale uznałem, że nie chcę tego robić. Powiedzmy, że dałem Wiśle prezent, osiem wypłat po pięć tysięcy dolarów, bo rozumiem jej trudną sytuację. Ten klub to dla mnie jak rodzina, rodziny nie wzywa się do sądu. Mówi się, że w życiu wiesz, co straciłeś, ale nie wiesz, co możesz zyskać.
Kiedy miałeś problem, żeby zapłacić za podstawowe rzeczy – mieszkanie, jedzenie – trudno było o tym zapomnieć na boisku?
Bardzo trudno. Wynajmowałem mieszkanie od Mariusza Jopa. Dwie godziny przed meczem z Pogonią zadzwonił do mnie. „Co jest, kurwa?! Nie płacisz za mieszkanie! Jak cię nie będzie to zmienię zamki w drzwiach i wyrzucę wszystkie twoje rzeczy!”. Zagrałem wtedy fatalnie. Cały czas myślałem o tym, co mi powiedział, byłem nerwowy. Słyszałem, że teraz pracuje w Wiśle…
Cóż, mam wiele dobrych, ale i złych wspomnień związanych z grą w Krakowie. Mimo wszystko cały czas mam ten klub w sercu. Mogę powiedzieć, że w Polsce kocham tylko trzy drużyny. Oczywiście Wisłę. Poza tym – Legię. Chciałbym tam kiedyś zagrać, bo atmosfera, kibice – to jest w Warszawie niewiarygodne. Po meczu z Olimpiją Ljubljana w zeszłym roku powiedziałem Kubie Rzeźniczakowi, że chciałbym grać w Legii. On odparł, że jak zagram jeszcze trzy tak dobre spotkania, to mnie tam poleci.
A trzeci klub z Polski, w którym się zakochałeś, to…?
Lech Poznań.
Wiesz, że to kluby, które nie lubią się z Wisłą?
Wiem. Tak jak powiedziałem w wywiadzie z dziennikarzem z Canal+ (Żelkiem Żyżyńskim – przyp.red.), to jest piłka nożna. Czy kibice Wisły dadzą mi pieniądze, jeśli odmówię Legii? Jeśli nie będę już grał w piłkę? Niektórzy nawet nie pamiętają, jak się nazywam, że grałem dla ich klubu. Kiedyś widząc mnie na ulicy krzyczeli: „Donald!”. Teraz rzadko się to zdarza, kiedy odwiedzam Kraków. Kibice zapominają. Myślisz, że gdybym dziś umarł i moja córka poszłaby do klubu poprosić o pomoc, powiedziała: „mój ojciec grał dla Wisły, zrezygnował z ośmiu miesięcznych wypłat, gdy odchodził, teraz ja potrzebuję pieniędzy na jedzenie, na ubranie”, daliby jej te pieniądze? Powiedzieliby raczej: “spadaj!”. Dlatego gdybym dostał ofertę od Legii, gdyby była dla mnie dobra, podpisałbym kontrakt. Gdyby Real zaoferował Leo Messiemu miliard dolarów, zgodziłby się. Ronaldo Luiz Nazario da Lima grał dla Barcelony i Realu. Interu i Milanu. Możesz kochać klub, ale musisz myśleć o tym, żeby zarobić na życie.
Mówisz, że kibice Wisły o tobie zapominają. Wszyscy by pamiętali w momencie, kiedy podpisałbyś umowę z Legią.
Po wywiadzie, o którym wspomniałem, pojechałem do Krakowa. Poszedłem z moją rodziną na rynek, do restauracji i zaczepiło mnie trzech gości. Jeden z nich powiedział: „Donald, co ty pierdolisz? Donald, kurwo jebana, idź do Legii, nie przyjeżdżaj tu więcej, czarny bambo”. Miałem to gdzieś. Gdyby miał mózg, nie odzywałby się do ludzi w taki sposób. On nie płaci za moje mieszkanie, za moje jedzenie, nie opiekuje się moją rodziną. To ja muszę na to zarobić. Moja narzeczona chciała z nim walczyć, ale powiedziałem stanowcze „nie”. Gdyby zobaczył to jakiś dziennikarz, gdyby ktoś zrobił zdjęcie, ten głupek stałby się sławny.
Kiedy odchodziłeś z Wisły do Turcji, twój ówczesny menedżer Daniel Weber miał pretensje o to, że ten transfer dokonał się bez jego wiedzy.
Kiedy byłem w Polsce okłamał mnie, że ma dla mnie klub i że załatwi mi transfer, jeśli mu zapłacę. Zgodziłem się i powiedziałem, że jeśli dopnie transfer, przedłużę z nim umowę. Kiedy dałem mu pieniądze, okazało się, że nie ma dla mnie nic. Kazał mi czekać i czekać. Ściemniał, że ma dla mnie ofertę z Kataru. Wtedy odezwał się do mnie na Instagramie niejaki Fatih. Turek, który obiecał, że znajdzie mi klub, jeśli dam mu procent od premii za podpisanie kontraktu. Powiedziałem mu, że mam agenta, Webera, i że może z nim współpracować. Weber cały czas mi mówił, że Wisła nie chce mnie puścić do Alanyasporu, więc poszedłem do pana Kapki osobiście. On powiedział, że jeśli będzie dobra oferta, to mnie sprzedadzą. Powiedziałem o tym Fatihowi, on wszystko załatwił, mogłem odejść do Turcji. A Weber cały czas mnie okłamywał. Nigdy nie dzwonił spytać, jak się czuję. Kiedy Wisła mi nie płaciła, mówiłem mu, że nie dostaję pieniędzy i żeby coś z tym zrobił. Ponaglił klub, napisał do FIFA. Nie zrobił nic.
Miałem wrażenie, że nazywa się „agentem FIFA”, ale nie pracuje na to miano. Zerwałem więc z nim umowę, przeszedłem do Alanyi, ale on nadal chciał kasy. Napisał do Alanyasporu, ale oni odpisali, żeby spadał. Później napisał też do Karabachu, oni też go zbyli. Wysłał też list do mnie, że jeśli mu nie zapłacę, to mnie pozwie. Mój prawnik wytoczył mu proces. Tyle razy dzwoniłem do niego, gdy Wisła mi nie płaciła, a on nie kiwnął palcem…
Z czasów w Wiśle ludzie pamiętają też twoje słynne zdjęcie…
Nadal to pamiętają?!
Trudno żeby było inaczej.
Ale to było pięć lat temu! To było po moim pierwszym meczu, chciałem tylko wrzucić zdjęcie koszulki i pogratulować chłopakom dobrej roboty. A później… Człowieku, co się działo.
Koledzy z Karabachu o tym wiedzą?
Tak, Kuba wysłał to wszystkim na naszej rozmowie na WhatsApp! Żartujemy tam z siebie, czasami w naprawdę paskudny sposób. Ale najgorsze żarty są w reprezentacji. Topimy sobie nawzajem buty, wylewamy na siebie wiadra wody. Gdybyśmy tego nie robili, będąc razem tak długo, umarlibyśmy z nudów!
Powiedz – jak ci idzie w branży odzieżowej? Pamiętam, że jeszcze w Polsce stworzyłeś swoją markę, DG77.
Otworzyliśmy sklep w Alanyi, ale planujemy go niedługo zamknąć, bo za dużo pieniędzy wkładamy w jego utrzymanie. Co kilka miesięcy wydajemy kilkadziesiąt tysięcy euro na zmianę projektów. Sam projektuję ubrania, często bardzo niestandardowe, z przeszyciami w kształcie zygzaka, z suwakami w różnych miejscach, więc koszt ich wyprodukowania rośnie. Trzeba zmieniać wystrój sklepu, to masa pracy. Kiedy to robię, zapominam o piłce nożnej. Czasami siedziałem do drugiej, trzeciej w nocy, przeglądając, co w tym sezonie robi Zara, co robi D-Squared, co robi Reserved. Chciałem być na bieżąco. Wiedzieć, co ludzie lubią, co kupują. Przychodziłem na treningi zmęczony, niewyspany. Dlatego na razie chcę temu dać spokój.
Inną rzeczą, która chyba pozwala ci zapomnieć o futbolu, są samochody?
O tak, jestem wielkim fanem samochodów.
Ile ich masz w tej chwili?
Miałem siedem, ale teraz zostało ich pięć, sprzedaję dwa. Niedawno kupiłem auto w Polsce i sprowadziłem je tutaj, ale kupiłem je dla mojej rodziny, dla mojej córeczki Chloe. Ale powiedziałem już Zuzie, że chcę kupić BMW i8, elektryczne, dla siebie. Mam Porsche, lecz chcę je sprzedać, bo dość już się nim najeździłem. Uwielbiam samochody i zakupy, kiedy tylko mam wolny czas, chodzę po sklepach albo jadę gdzieś. No i wiadomo – bawię się z moimi córeczkami.
Jedna wizyta na twoim Instagramie i od razu widać, jak bardzo jesteś dumny ze swojej rodziny.
Uważam, że powinno się pokazywać ludzi, na których nam zależy. Prawdziwi przyjaciele są przy tobie niezależnie od wszystkiego. Zuza oprócz tego, że jest moją narzeczoną, to jest też moim najlepszym przyjacielem. Obok mojej mamy jest osobą, która najbardziej pomogła mi być tym, kim jestem. Kiedy miałem problemy, zawsze była ze mną. Nawet, kiedy nie była jeszcze moją dziewczyną, po prostu koleżanką. Miałem też inne koleżanki, ale wszystkie spędzały ze mną czas tylko dlatego, że byłem znany. Tylko po to, żeby powiedzieć: „umawiam się z tym czarnym kolesiem, Donaldem, piłkarzem Wisły”. Nie chciały wiedzieć, jaki jestem. Tylko Zuza tego chciała.
Jako wnuczka legendy Wisły musiała wiedzieć, kim jesteś.
To prawda. Ale była pierwszą osobą, która chciała ze mną rozmawiać. Kiedy pierwszy raz zapytałem, czy pójdzie ze mną do mojego mieszkania, odmówiła. Powiedziała, że nie chce iść do mnie, że chce wyjść do kawiarni, może restauracji. Bardzo mi o zaimponowało. Inne dziewczyny leciały na sławę, chciały wychodzić na dyskotekę, zabawić się i odejść. Zdałem sobie sprawę, że tą jedyną jest Zuza. Kiedy było mi źle, nie było przy mnie Kasi, Basi, Margarity… Była Zuza. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do mnie i spytała: „Donald, czemu jesteś smutny, zawsze jesteś taki uśmiechnięty?”. Kazałem jej zostawić mnie w spokoju, wynosić się. Zraniłem ją. A jej tak na mnie zależało, że nie mogła przez to spać. Wtedy dowiedziałem się, że byłem jej pierwszym chłopakiem. Dlatego nie do końca wiedziała jak ma się zachować. Dopiero później jej matka powiedziała jej, że byłem załamany, bo to właśnie rodzice Zuzy płacili za moje mieszkanie, a ja nie dostawałem od Wisły pieniędzy. Cały czas mnie wspierała, nie przeszkadzało jej to.
Jak zareagowała twoja matka, gdy dowiedziała się, że masz białą dziewczynę?
Normalnie. Ludzie na Haiti kochają Polaków, bo ci pomagali im podczas wojny. Zuza była ze mną nawet spotkać się z prezydentem Haiti!
Jak to się stało, że zaprosił cię do siebie sam prezydent?
Jestem pierwszym Haitańczykiem, który zagrał w Lidze Mistrzów. Moje buty, w których strzeliłem gola Hiszpanii są w jednym z największych karaibskich muzeów – w haitańskim Pantheonie. Pierwszy raz ktoś dokonał czegoś takiego. Jestem też laureatem Brązowej Piłki, byłem nominowany do tytułu najlepszego zawodnika, najlepszego pomocnika strefy CONCACAF. Prezydent chciał mnie więc nominować na ambasadora haitańskiej piłki nożnej. Zaproponował mi spotkanie, kiedy byłem w ojczyźnie i udzielałem wywiadu najbardziej znanej haitańskiej telewizji. Mówiłem o mojej trudnej przeszłości, o graniu na ulicach, o otrzymywaniu za grę w klubie 20-30 dolarów amerykańskich za miesiąc gry.
Bóg obdarzył mnie talentem, pobłogosławił moją drogę, dał mi szczęście. Zawsze starałem się być dobry dla ludzi, bo wierzyłem, że jeśli dużo dajesz, to dużo też otrzymasz. Każdego roku – w grudniu – robię kilka paczek za tysiąc, dwa tysiące dolarów. Z ubraniami, butami. Biorę je ze sobą i rozdaję biednym ludziom na Haiti. Dbam o dzieci w wieku szkolnym, mimo że w ogóle ich nie znam. Dlatego chciał ze mną porozmawiać prezydent.
Duże wyróżnienie.
Żeby było śmieszniej, nie miałem się w co ubrać! Moje rzeczy pojechały z lotniska do domu, a ja byłem w hotelu. O 9:00 zadzwonił trener reprezentacji, że o 15:00 prezydent ma czas, by się ze mną spotkać. Musiałem szybko kupić jakiś garnitur, nie wypada iść do prezydenta w krótkich spodenkach! Spytał mnie, jaki mam plan, by sprawić, że na Haiti będzie lepiej. Powiedziałem mu, że chciałbym wybudować szkołę zawodową, gdzie chłopcy mogliby się nauczyć, jak robi się krzesła, stoły, drzwi. By mogli się uczyć na hydraulików, elektryków, by potrafili naprawiać sprzęty domowe. Sam bardzo mocno się tym interesuję, często biorę telefon i szukam przypadkowych rzeczy – jak to jest zrobione, kto wymyślił telefon, telewizję, takie rzeczy. Powiedziałem prezydentowi, że chciałbym też wybudować małe boiska dla młodych chłopaków, żeby nie przychodziły im do głowy głupoty. Żeby nie palili marihuany, nie brali do ręki broni.
To spory problem społeczny?
Ogromny. Haitańczycy są w większości biednymi ludźmi, żyją w potężnym stresie. Cały czas myślą o tym, że nie mają pieniędzy i albo uciekają w narkotyki, albo stają się przestępcami. Piłka nożna to najlepszy sposób, by ich od tego odwieść. Na Haiti wszędzie możesz spotkać ludzi grających w piłkę. Na każdym placu.. Ostatnio ludzie wyszli na ulice, manifestowali przeciwko podwyżkom cen ropy, spalili między innymi haitański oddział Mercedesa. Ale wiem, że kiedy będziemy grać mecz reprezentacji, uspokoją się. Wiedzą, że jeśli zrobią coś szalonego, mecz będzie przełożony. A dla nich to jak święto.
Podobno spotkałeś się też z premierem.
Tak, z nim też. Chciał poznać mój projekt. Spytał też Zuzy, co takiego widzi na Haiti, co można by poprawić. Moja narzeczona powiedziała, że zauważyła bardzo dużo śmieci na ulicach i że chciałaby coś z tym zrobić. Większość ludzi po wypiciu wody wyrzuca butelki na ulice. Jej pomysł był taki, żeby znaleźć firmę, która udostępni nam kontenery, w których będzie można wymienić plastikowe butelki, gazety na pieniądze, według ich wagi. A my później przekazalibyśmy te materiały do recyclingu, by można z nich było zrobić torby, książki, tego typu rzeczy. Ludzie nie będą zostawiać śmieci na ulicach, gdy zrozumieją, że mogą za nie coś dostać.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo na Haiti?
Cały czas kopałem piłkę, choć mojej mamie bardo się to nie podobało. Uważała, że przez to wyrosnę na złego człowieka. Nie chciałem chodzić do szkoły. Nauczyciele codziennie pytali: „gdzie jest Donald?”. A Donald był już na boisku. Kiedy kończyły się lekcje i dzieciaki wracały do domu, dołączałem do nich, by moja mama się nie zorientowała. Ale pewnego razu wróciłem w podartej koszulce, mama się zorientowała i uderzyła mnie w twarz. Od tamtej pory zawsze pytała nauczycielki, czy byłem w szkole i jeśli okazywało się, że nie, dostawałem po buzi. Marzyła, żebym był księdzem, tak jak jeden z moich dwóch braci. On jest teraz w Watykanie. Odwiedziłem go, gdy graliśmy w Lidze Mistrzów z Romą. Mama codziennie budziła mnie skoro świt i kazała iść na mszę. Każdego ranka! Nie rozumiała, że każdy ma swoją drogę. Zresztą… Wyobrażasz sobie mnie jako księdza?!
Nie ma szans! Sama dała ci na imię Wilde!
Pewnego dnia mój brat – drugi, nie ten ksiądz – zobaczył, jak gram w piłkę na ulicy. „Hej, dobry jesteś. Gdybyś grał w stolicy, w Port-Au-Prince, mógłbyś zostać zawodowcem!”. Moja matka nie chciała słyszeć o takim wyjeździe, więc brat skłamał, że weźmie mnie na wakacje. Mama zgodziła się, ale tylko pod warunkiem, że zdam do następnej klasy. Miałem jedne z najlepszych ocen w klasie, tak bardzo się starałem!
Potem już poszło?
Grałem na ulicy, gdy zobaczył mnie Jean-Marie Fritz Henry, lekarz reprezentacji i prezes klubu Violette AC. Powiedział, żebym razem z bratem przyszedł na zajęcia z zespołem i się pokazał. Trenerem był tam Philippe Vorbe, uczestnik pierwszych mistrzostw świata, na których zagrało Haiti. A przy tym właściciel firmy budującej drogi, bardzo bogaty człowiek. Stwierdził, że jestem niezły i że powinienem zostać w Violette. Dopiąłem swego – jako 19-latek grałem wreszcie w klubie.
Dość późno jak na piłkarza.
Ale potem wszystko działo się bardzo szybko. Niedługo dostałem powołanie do kadry U-20, w debiucie strzeliłem gola. Później do U-23, wreszcie do dorosłej drużyny narodowej.
Co na to matka?
Kiedy usłyszała o mnie w radiu, była dumna. Już się nie gniewała, chwaliła się wszystkim: „to mój syn!”.
Jakie były dla ciebie alternatywy, gdybyś nie grał w piłkę?
Dla mnie od początku nie liczyło się nic innego. Piłka nożna to dla chłopaków czasami jedyna nadzieja na lepsze życie, na każdym rogu zobaczysz kogoś z piłką. O piątej rano chłopcy wstają, idą grać, wracają około dziewiątej-dziesiątej, bo robi się za ciepło i znów wychodzą około czwartej po południu. To najlepsze, co mogą zrobić, bo wielu dopuszcza, by stres przejął nad nimi kontrolę. Palą trawę, napadają na ludzi, niszczą swoje życia.
Miałeś okres w życiu, kiedy zbliżyłeś się do tych zagrożeń?
Mnie to nigdy nie interesowało, zawsze był tylko futbol. W 1998 roku chodziłem pieszo z moim ojcem chrzestnym oglądać mecze mistrzostw świata we Francji bardzo daleko od domu. W sklepach były wtedy gumy do żucia, w których umieszczono zdjęcia piłkarzy. Pewnego dnia ukradłem mojej mamie pieniądze, kupiłem chyba z pięćdziesiąt gum, tylko po to, żeby mieć te obrazki. Przykleiłem je jeden obok drugiego na ścianie w moim pokoju i gdybyś dziś odwiedził mój rodzinny dom, one nadal tam są. Nie wyglądają już tak ładnie, bo minęło dwadzieścia lat, ale wciąż tam są! Miałem też później książkę o mundialu we Francji, w której skreślałem nazwiska zawodników i wpisywałem w ich miejsce „Donald Guerrier”. „Donald Guerrier pięknie podał”. „Donald Guerrier strzelił niesamowitą bramkę”. Cały czas mam gdzieś spodnie ze szkoły, na których długopisem rysowałem numer, z którym grał Brazylijczyk Alex. Wiesz, ten ze świetną lewą nogą.
Byłeś na Haiti, kiedy doszło do trzęsienia ziemi, prawda?
Tak, akurat grałem w piłkę, kiedy to się stało. Uderzenie było tak mocne, że wszyscy upadliśmy na ziemię. Zastanawialiśmy się, co się stało, ale graliśmy dalej. Nie mieliśmy pojęcia, co wydarzyło się w mieście. Kiedy skończyliśmy trening, poszliśmy na autobus, który zwykle przyjeżdżał co chwilę. Czekaliśmy dwie godziny, trzy godziny – nic. Zaczęliśmy więc iść w kierunku centrum i zobaczyliśmy, jak wielkie są zniszczenia. Zobaczyliśmy hotel, który wynajął nam klub – dosłownie przestał istnieć. Cały się zawalił. Można więc powiedzieć, że piłka uratowała mi życie. Gdybym nie był wtedy na boisku, już bym nie żył. Futbol pomógł mi w wielu momentach w życiu. Jak wtedy, gdy umarła moja 17-miesięczna córeczka Miah.
Co jej się stało?
Miała atak epilepsji. Wcześniej, w szpitalu w Krakowie, złapała od kogoś wirusa opryszczki, który zaatakował jej mózg. Mózg przestał dawać sygnały do rąk, do nóg, nie mogła nimi normalnie poruszać. Lekarze powiedzieli jednak, że ma szansę wyzdrowieć. Kiedy płakała, musieliśmy trzymać ją mocno na brzuchu, żeby nic jej się nie stało. Pamiętam, że wtedy wstałem i poprosiłem Zuzę, żeby zrobiła mi śniadanie, bo musiałem jechać na trening. Moja druga córeczka, Chloe, przyszła się przytulić i wtedy zrozumiałem, że nie słyszę Miah. Zuza poszła sprawdzić, czy coś się nie stało i znalazła ją martwą. Miała atak w nocy.
Jak pozbierałeś się po takiej tragedii?
Ludzie pytali: „czemu nadal grasz w piłkę, ja na twoim miejscu skończyłbym karierę”. Przyjacielu, gdybym nie poszedł wtedy na trening, nie grał w meczach, do reszty bym zwariował. To było dla mnie jak terapia. Gdybym siedział w domu, nie miałbym pojęcia, co ze sobą zrobić. Oszalałbym. A tak – jakoś doszedłem do siebie. Po dwóch-trzech miesiącach doszło do mnie jednak, że ją straciłem. Że straciłem moją córeczkę. Czułem się tak, jakby ktoś wsadził mi metalową kulkę pod czaszkę i ta kulka całymi dniami obijała się tam w środku. Nie mogłem się skupić na treningu. Jeśli miałem wykonać 50 podań, 45 było niecelnych. 100 podań? Zepsułem 98. Nie umiałem nic z tym zrobić. Gubiłem koncentrację. Ale krok po kroku, mecz po meczu, tydzień po tygodniu się pozbierałem. I za to mogę tylko dziękować Karabachowi, bo klub bardzo mi w tym pomógł.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK/400mm.pl/NewsPix.pl