Całkiem urodziwa ta baba z brodą, czyli o Ekstraklasie po reformie

redakcja

Autor:redakcja

08 kwietnia 2014, 07:24 • 5 min czytania

Nie znam się na żużlu, wiem o nim zasadniczo trzy rzeczy: jeździ się zawsze w lewo, Rickardsson najlepszy, a Polacy są tu mocni jak w żadnym innym sporcie. Ale nawet jeśli jesteśmy żużlowym odpowiednikiem Brazylii, a nasza liga to motorowa Premiership, tak zdarzają się nam i epizody rodem z nigeryjskiej trzeciej ligi.
W 2009 roku podczas finału Drużynowego Pucharu Świata musieliśmy uciec się do oszustwa (?) żeby wygrać. Zostawiam znak zapytania, bo było to oszustwo nie łamiące regulaminu. Krzysztof Kasprzak celowo przepuścił przed siebie Jasona Crumpa, dzięki czemu różnica punktowa między Polską i Australią zrobiła się na tyle duża, że trener Cieślak mógł wykorzystać „dżokera”. Jednemu z zawodników punkty liczyły się wtedy podwójnie; wybrał Hampela, manewr się powiódł, Polacy ostatecznie wygrali DPŚ jednym punktem. Wygrali, choć jeździli tego dnia gorzej.

Reklama

Zostali najlepsi, choć byli od Australijczyków gorsi.

Zadecydowały wirtualne punkty, mnożenie, dżokery, a nie to kto częściej zostawił rywala w tyle. Kto częściej zmusił przeciwnika do oglądania pleców, wąchania spalin. W Australii cały incydent nazwano skandalem i ja nie mam do nich pretensji. Oczami wyobraźni widzę okładki w polskich dziennikach, gdyby to zdarzyło się przeciwko nam: „Oszukani”. „Hańba”. „Moralni zwycięzcy”.

Reklama

Bez względu na to czy uważasz, że to było oszustwo (zasady nie zostały przecież złamane), jedno pozostaje bezsporne: zawody były ciekawe. Ciekawsze, niż gdyby dżokerów pozwalających wrócić do gry nie ustanowiono. Owszem, nie wygrał najlepszy, ale walka toczyła się do ostatniego wirażu. W innym wypadku na kilka biegów przed końcem wszystko byłoby w sumie rozstrzygnięte. Nuda. Zmiany w regulaminie może i zarżnęły ducha sportu, ale postawiony przed nimi cel zrealizowały – turniej stał się bardziej interesujący.

Ekstraklasa dzięki tegorocznej reformie skręciła na tę samą drogę. Czy możliwe by najlepsi, ci, którzy zdobyli przez cały sezon najwięcej punktów, nie zdobyli mistrzostwa? Oczywiście. Czy możliwe jest uprawianie kunktatorstwa, tak by w decydującej rundzie mierzyć się z kimś niewygodnym u siebie? Droga wolna. Do tego zaokrąglanie punktów w górę, które krzywdzi część ekip. Granie o połowę stawki przez trzydzieści kolejek, śmiejące się w twarz drużynom, które regularną formę prezentowały przez większość sezonu, a na czym zyskują kwietniowo-majowe meteory. Generalnie umówmy się: to może być najbardziej niesprawiedliwy sezon w historii polskiej ligi. Chcecie krótkiej, jasno sprecyzowanej opinii? Proszę bardzo. Oto i ona, uwaga: Ekstraklasa to cyrk.

Ale powiem wam jedno. Byłem kiedyś w cyrku i nie nudziłem się.

A kilka razy zdarzyło mi się przeraźliwie nudzić na finiszu Ekstraklasy.

Teraz tego ryzyka nie ma. W normalnych warunkach znalibyśmy już niemal wszystkie rozstrzygnięcia, większość ligi od mniej więcej miesiąca grałaby o nic. Tymczasem ile fajnych meczów obejrzeliśmy choćby w ten weekend. Jak wszyscy pięknie zapieprzają, bo mają o co walczyć. W ten weekend powinno być jeszcze lepiej, a później? Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać. Każdy mecz będzie grą o życie, walką o najwyższą dla danego klubu stawkę. A to właśnie przede wszystkim stawka czyni mecz ciekawym, beznadziejne 0:0, w którym nie padł żaden strzał, ale które dało twojemu klubowi awans do Ligi Mistrzów będzie trzymać cię na skraju fotela przez dziewięćdziesiąt minut. Wywoła nieprawdopodobne pokłady emocji.

Zawodowe ligi USA, gdzie doskonale wiedzą jak „sprzedać” sport, dawno zamordowały czysto pojętą sprawiedliwość. I oczywiście zyskały na tym. w NBA możesz roznosić rywali w sezonie zasadniczym przez całe miesiące, odstawić konkurencję o mile, by potem przez dwie kontuzje i trzy słabe mecze przegrać wszystko. Odpaść nie wchodząc nawet do finałowej ósemki.

W sezonie 2006-07 Dallas Mavericks zagrali życiówkę. Mieli bilans 67-15, czyli ledwie o kilka meczów gorszy niż Chicago Bulls z Jordanem w składzie w 95-96, a więc gdy ustanowiono rekord zwycięstw w sezonie zasadniczym. W pierwszej rundzie mieli zagrać z Golden State, które rzutem na taśmę weszło do rundy pucharowej. A potem szok, niedowierzanie, pełne majtki Dallas i sezon zakończył się stypą, Warriors przechodzą dalej.

Najsprawiedliwiej byłoby, gdyby w NBA grano w sposób, który znamy z piłkarskich lig europejskich. Każdy z każdym, raz u siebie, raz na wyjeździe. Tymczasem tam dla kogoś niezorientowanego panuje pełen odlot. Z drużynami ze swojej dywizji grasz znacznie częściej niż z drużynami z innej konferencji. Załóżmy więc, że w danej dywizji jest jedna mocna ekipa i cztery beznadziejne. Ci silni bez trudu nabiją sobie znakomity bilans, który da im później rozstawienie w Play-Off, łącznie z finałem. Natomiast kto inny, zespół na podobnym poziomie, może mieć w swojej dywizji samych konkretów, więc w konsekwencji czekają go trudne boje znacznie częściej.

To norma w NBA. Dysproporcja pomiędzy konferencją Zachodnią a Wschodnią jest ogromna. W tym roku walczące o trzecie miejsce na wschodzie Toronto Raptors miałoby ogromne problemy z awansem do Play-Off na zachodzie.

Wyłanianie mistrza i zwyczajniejszy terminarz byłyby owszem, sprawiedliwsze, ale przy tym niewyobrażalnie nudniejsze. Taki a nie inny układ gier sprawia, że średniacy mogą walczyć o prymat w swojej dywizji, a więc pojawia się dodatkowa stawka. Jeśli chodzi o tytuł, to na dziesięć kolejek przed końcem Spurs i Heat toczyłyby korespondencyjny pojedynek, ale tak naprawdę byłoby już pozamiatane (bo zwykle jest, mistrza pierwszej rundy zazwyczaj zna się długo wcześniej). W najlepszym wypadku, naprawdę wyjątkowym, który zdarza się niezwykle rzadko, obie ekipy biłyby się do ostatniej kolejki, ale na dwóch różnych arenach. Całkiem nieźle, ale dajcie spokój. To nic w porównaniu z emocjami jakie towarzyszą bezpośredniemu starciu mającemu zdecydować o tytule.

Dlatego choć początkowo byłem krytykiem reformy, tak teraz w pełni ją popieram, a nawet więcej: nie obrażę się na dyskusje na temat kolejnych innowacji. I naprawdę przeżyję, jeśli nie wygra najlepszy, a nie spadnie najgorszy. Wolę to, niż flaki z olejem. Wolę występ baby z brodą, która w dodatku nieźle tańczy, niż patrzenie jak schnie farba.

LESZEK MILEWSKI

Najnowsze

Anglia

Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Błąd Casha doprowadził do gola dla Manchesteru United [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama