W cieniu spektakularnego zjazdu z ligowego podium Manchesteru United, w odwrotnym kierunku triumfalnie maszeruje odrodzony z popiołów Liverpool. Symbolicznie, biorąc pod uwagę przeszło 20-letnią obsesję sir Alexa Fergusona na punkcie „The Reds” i jego szaleńczą pogoń za zdetronizowaniem rywala z czerwonej części Merseyside. Pogoń zakończoną sukcesem, ale okupioną srogim odwetem po zmianie kapitana okrętu z Old Trafford. Dziś to Liverpool patrzy na ekipę z Manchesteru z góry i w glorii chwały wraca na należne mu miejsce.
Długo czekałem na ten dzień. Dzień, w którym bycie kibicem Liverpoolu naznaczone będzie nie tylko ślepą miłością do klubu, ale również efektowną grą, pięknymi golami, historycznymi zwycięstwami i optymistycznymi widokami na przyszłość. Były spektakularne wzloty i wyjątkowo bolesne upadki. Był pamiętny finał w Stambule, Puchar Ligi po dramatycznych karnych w finale z Cardiff, ale też długie lata porażek, wstydu i upokorzeń. Nie wspominając już o wszystkich wpadkach rozpaczliwie i bez żadnego konkretnego planu walczącej o dawne dni chwały „góry”. Wpadkach, których symbolem stała się wypchana po brzegi ciężarówka z 35 milionami funtów wyłożona za Andy`ego Carrolla.
Dziś jest inaczej. Dziś świat zazdrości „The Reds” duetu Suarez-Sturridge, który mknie jak burza i zjada po drodze kolejne rekordy. Przyznam szczerze, że we wrześniu nie do końca wierzyłem w przemianę Luisa, ale po powrocie z banicji za ugryzienie Branislava Ivanovicia przeszedł samego siebie. Dawnego bandziora już nie ma. Zastąpił go piłkarz światowego formatu, którego Didi Hamann przy okazji ostatniego meczu z Tottenhamem postawił nawet ponad Messim i Ronaldo. Niemiec lekko się zagalopował, ale trudno zaprzeczyć statystykom. Suarez wykręca bowiem w tym sezonie liczby nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników:
Luis Suarez: 27 meczów, 29 goli (0 z rzutów karnych), 11 asyst
Cristiano Ronaldo: 27 meczów, 28 goli (6 z rzutów karnych), 10 asyst
Leo Messi: 25 meczów, 25 goli (6 z rzutów karnych), 11 asyst
Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że przeskoczył gwiazdy Realu i Barcelony, ale fakty są takie, że „El Pistolero” – czy to się komuś podoba czy nie – wskoczył właśnie na poziom godny futbolowych bogów. Sam zapewnił Liverpoolowi 29 bramek, a biorąc pod uwagę zabójczy duet jaki stworzył z Danielem Sturridgem, wyjdzie ich aż 49. Obłęd. Grafika zaczerpnięta przed tygodniem z twitterowego konta Gerrard8FanPage mówi na ten temat wszystko:
Liverpool to nie tylko Suarez, choć patrząc na wyniki wielu trudno będzie pewnie w to uwierzyć. Dla mnie to jednak przede wszystkim Brendan Rodgers. „The Carefully Chosen One”, który na rozmowę o pracę przyjechał…
Z zajmującym 180 stron (!) bardzo szczegółowym planem odbudowy klubu.
Świeżak z ledwie jednosezonowym doświadczeniem w Premier League, który w trzech konkretnych krokach zapanował nad dotychczasowym bałaganem na Anfield:
1. Posprzątał po poprzednikach, wylecieli m.in. Joe Cole, Andy Carroll, Alberto Aquilani.
2. Sprowadził zawodników pasujących do jego koncepcji (m.in. niechciani w swoich klubach Coutinho i Sturridge).
3. Dotarł do głów piłkarzy ze swoim pomysłem na grę.
I ten trzeci punkt uważam za zdecydowanie najważniejszy.
Po pierwsze obudził Stevena Gerrarda, który jeszcze przed pamiętną masakrą w derbach z Evertonem (4:0) myślami był już chyba daleko na sportowej emeryturze i sprawiał wrażenie zawodnika pogodzonego ze swoim losem. Nadal walczył, ale raczej sam ze sobą niż z przeciwnikami. Dopiero strzelając gola „The Toffees” znów poczuł krew i wzniósł się na wyżyny.
Po drugie dotarł również do Jordana Hendersona – bodaj największego zwycięzcy tego sezonu. Sprowadzony w czerwcu 2011 roku za 18 milionów euro z łatką najbardziej utalentowanego angielskiego pomocnika ostatnich lat długo aspirował do roli… największego transferowego niewypału od czasów wieżowca z Newcastle. Odkurzony i wyniesiony na czoło przez Rodgersa, choć zazwyczaj mocno niedoceniany, stanowi dziś o sile środka pola Liverpoolu. Wszystkie 32 mecze w wyjściowej jedenastce, 2860 minut na 2880 możliwych – tylko głupiec mógłby nie dostrzec jego niebywałej roli w przemianie LFC. Podobnie jak niesamowitego wzrostu formy Joe Allena czy przemiany Raheema Sterlinga, o której mógłby powstać oddzielny artykuł. Nawet znienawidzony przeze mnie Martin Skrtel (do którego nigdy się nie przekonam) trzyma poziom, jakiego w życiu bym się po nim nie spodziewał. Nie zmienia to oczywiście faktu, że nadal uważam go za najbardziej elektrycznego spośród wszystkich obrońców Liverpoolu i po cichu liczę, że te wszystkie bramki pozwolą z zyskiem opchnąć go do jakiejś Rosji czy innego Kataru, żeby nie przeszkadzał w szturmowaniu Ligi Mistrzów. Nadzieja jest, w końcu strzelił przecież w tym sezonie więcej goli niż Fernando Torres…
A skoro już o tej nieszczęsnej obronie mowa, to jest to idealny moment, żeby wrzucić mały kamyczek do ogródka Brendana Rodgersa. Bez wątpienia to właśnie gra w defensywie jest obecnie największym problemem Liverpoolu. O ile do przodu wszystko funkcjonuje jak w zegarku, o tyle Simon Mignolet do spółki z obrońcami popełniają zdecydowanie zbyt dużo błędów. Ciągle niepewny i kryjący na radar Skrtel, zmagający się często z urazami Agger, niegrzeszący na razie piłkarskim rozsądkiem i tracący mnóstwo piłek w rozegraniu Sakho (choć jemu daję jeszcze czas i bardzo w niego wierzę), a do tego parodystyczny Kolo Toure. Wystarczy tylko rzucić okiem na górę tabeli by zobaczyć, że nawet krytykowany zewsząd Manchester United stracił mniej goli od Liverpoolu:
Po stronie plusów zapisałbym Brendanowi jeszcze jedną niezwykle istotną rzecz – zaszczepienie w zespole mentalności zwycięzców. Radości z każdego meczu i każdej kolejnej strzelonej bramki. Liverpool – i to z pewnością jest zasługa Rodgersa – zaczął na boisku po prostu myśleć. Kiedyś gol oznaczał autobus przed polem karnym i czekanie w bólach na końcowy gwizdek. Dziś oznacza uruchomienie śmiercionośnej machiny, która bez cienia zawahania spróbuje rozjechać rywala. Aż przypomina mi się sezon 2008/2009. Niby udany, z dobrą defensywą, zakończony tuż za plecami United, a tak naprawdę jakiś taki nijaki. Pozbawiony tego polotu i fantazji, które obserwuję dzisiaj. I nie dający żadnych nadziei na lepsze „jutro”, które ostatecznie nie nadeszło przez długie pięć lat. Teraz wygląda to tak:
4:1 z WBA (dom)
4:0 z Fulham (dom)
5:1 z Norwich (dom)
4:1 z West Ham (dom)
5:0 z Tottenhamem (wyjazd)
4:0 z Evertonem (dom)
5:1 z Arsenalem (dom)
3:0 z Southampton (wyjazd)
3:0 z Manchesterem United (wyjazd)
6:3 z Cardiff (wyjazd)
4:0 z Tottenhamem (dom)
Dzięki tej niesamowitej metamorfozie Liverpoolu, dzięki trafionym w punkt transferom Coutinho i Sturridge`a (w których mało kto przecież wierzył), dzięki wpojonej piłkarzom i widocznej gołym okiem w każdym meczu filozofii, Brendan Rodgers przywrócił klubowi spod znaku Liverbirda dawny blask. Rok 2014, bez względu na wyniki decydujących o mistrzostwie Anglii starć z City i Chelsea, trzeba będzie uznać za przełomowy.
LFC wraca na szczyt. I bardzo dobrze, bo miejsce wielkich jest pośród wielkich.
SEBASTIAN KUŚPIK


