Według informatorów turystycznych, religią dominującą w Chorwacji jest katolicyzm – wyznaje go 86 proc. mieszkańców. Ale patrząc na to, jakim kultem jest otoczony „Mozart koszykówki”, można mieć jednak wątpliwości, czy pan Bóg rzeczywiście tam wygrywa.
***
Nie ma go już 25 lat, ale jakby wciąż był.
I nietrudno go znaleźć. 92-metrowa Cibona Tower jest łatwa do namierzenia dla każdego turysty. To w końcu piąty najwyższy budynek w Zagrzebiu, który przegrywa na metry tylko z zagrzebską katedrą, Strojarska Business Center, Eurotower i Zagrepcanką.
Oszklony budynek, który wzniesiono w 1987 r. na potrzeby organizowanej w mieście letniej Uniwersjady, mieści się na placu Drażena Petrovicia. Tuż za wieżowcem stoi Drażen Petrović Basketball Hall, czyli dom koszykarzy Cibony. Wchodząc do obiektu, też trzeba jednak przejść obok niego: oddającego rzut, kilkumetrowego, wykutego z kamienia i opatrzonego tabliczką „Chorwackiemu sportowcowi XX w. miasto Zagrzeb”. Najniższe piętra Cibona Tower zagospodarowano z kolei pod imponujące centrum pamięci Drażena Petrovicia.
Muzeum powstało w 2006 r. z inicjatywy rodziny koszykarza, która prowadzi fundację jego imienia. W odszykowaniu centrum pomógł też chorwacki rząd oraz władze miasta. Wewnątrz można obejrzeć blisko tysiąc eksponatów opowiadających historię najlepszego europejskiego koszykarza w historii. Koszulki reprezentacji Chorwacji, Jugosławii, Sibenki, Cibony, Realu Madryt, Portland Trail Blazers i New Jersey Nets, medale olimpijskie, nagrody indywidualne, piłki, plakaty, zdjęcia, wycinki z gazet, prywatne dokumenty, buty prezentowane w gablotach niemalże jak relikwie. Jest też chociażby złoty zegarek, który Petrović miał na ręku w momencie śmierci, i który właśnie wtedy przestał działać. Wskazówki zatrzymały się dwadzieścia minut po 17.
W innych częściach miasta (chociaż nie tylko w Zagrzebiu) spogląda na mieszkańców z licznych murali. Może porównania z Neapolem i wszędobylskim Maradoną byłyby na wyrost, ale efektownych malunków w stolicy nie brakuje. A to oczywiście nie wszystko. Koszulki z nazwiskiem Petrović – najczęściej te niebieskie z numerem 3 z czasów Nets – można znaleźć chyba w każdym sklepie sportowym i na większości straganów z odzieżą. Na jego cześć pisano też piosenki. Jedną z najbardziej znanych jest „Život leti, kapetane”, którą nagrali muzycy Klapa Kampanel.
Karolina Tomczak dzięki programowi Erasmus miała okazję przez rok studiować na Uniwersytecie w Zagrzebiu. Kibicem koszykówki nigdy nie była, ale jak wspomina, obecności Drażena nie dało się przeoczyć. – Od początku dało się zauważyć, że to jeden z symboli miasta. Koszykówka cieszy się tam ogromnym zainteresowaniem, także wielu moich znajomych regularnie chodziło na mecze. Teraz, kiedy pan o to pyta, przypomina mi się, że niekiedy można było spotkać młodych chłopaków chodzących w niebieskiej czapce z numerem 3. Takiej utrzymanej w stylu retro. Plac, na którym znajduje się pomnik, jest też popularnym miejscem spotkań studentów. Widziałam, że wielu ludzi robiło tam zdjęcia, niektórzy zapalali znicze – wspomina w rozmowie z Weszło.
Znicze palone są jednak przede wszystkim na cmentarzu Mirogoj, który uznawany jest za jedną z najpiękniejszych nekropolii nie tylko w Chorwacji, ale i w całej Europie. To tam wśród pisarzy, astronomów, laureata nagrody Nobla, znanych polityków, ale i zwykłych ludzi, spoczywa Drażen Petrović. Futurystyczny pomnik znajduje się tuż przy jednej z głównych alejek. Cały czas są tam świeże kwiaty i kolejne znicze, które zajmują miejsce tych już wypalonych. Kibice zostawiają tam jednak nie tylko bukiety i lampiony. Matka koszykarza, Biserka, w 2013 r. znalazła na płycie nietypowy wiersz. Nietypowy, bo napisany w 1993 r., a więc w roku śmierci jej syna. Autor zaplanował, że zostawi go tam właśnie w 20. rocznicę odejścia legendarnego sportowca:
„Jest człowiek, który unosił się nad obręczą, na imię mu Drażen, teraz śpi z aniołami, a dalekie krainy płaczą. Chorwacja płacze najbardziej, bo jej symbol już nie wróci. Panie, dlaczego został zabrany tak wcześnie, za wcześnie. Dlaczego wszystko, co jest dobre, jest tak krótkie, za krótkie. Drażen, Drażen, byłeś uosobieniem koszykówki, Twoje dziedzictwo będzie żyło wiecznie w sercu Twojej ojczyzny Chorwacji.”
O swoim synu nie zapomniał także 50-tysięczny Szybenik położony nad ujściem rzeki Krka do Morza Adriatyckiego. Tam też wzniesiono mu pomnik, chociaż zupełnie inny niż ten stojący przed wejściem do hali Cibony Zagrzeb. Monument przedstawia siedzącego na ławeczce młodego chłopaka z piłką między stopami. Za jego plecami mieści się boisko do koszykówki, gdzie za koszami widnieją jeszcze wielkie, czarno-białe zdjęcia Petrovicia.
Zimą, kiedy pada śnieg, niektórzy mieszkańcy otulają chłopca kurtką.
***
To w tym niewielkim, ale zabytkowym Szybeniku wszystko się zaczęło. Drażen Petrović urodził się 22 października 1964 r. W zwykłej rodzinie, gdzie ojciec zarabiał na chleb jako policjant, a matka jako bibliotekarka. Koszykówką zaraził się od swojego starszego o pięć lat brata Aleksandra (później obaj wspólnie wystąpili w Cibonie i reprezentacji Jugosławii, z którą zdobyli brązowy medal igrzysk w Los Angeles w 1984 r.).
Młody miał fioła na punkcie basketu do tego stopnia, że w szkole podstawowej załatwił sobie nawet klucz do sali gimnastycznej, żeby móc przychodzić tam o 6 i jeszcze przed lekcjami porzucać. Żeby było trudniej, na parkiecie rozstawiał krzesła i dryblował między nimi. Bardzo lubił samotne treningi. Początkowo martwił się jednak, że nie wyrośnie na koszykarza. Dlatego będąc w domu – co doprowadzało matkę do szału – ciągle skakał. To żeby dotknąć ręką żyrandola, to żeby podskoczyć jak najbliżej sufitu.
Utalentowany młokos, który lubił ostro tyrać na treningach, musiał w końcu trafić do miejscowego klubu KK Sibenka. I tak też się stało, kiedy miał 13 lat. Był tak dobry, że już dwa lata później znalazł się w pierwszej drużynie ekipy występującej w najwyższej klasie rozgrywkowej w Jugosławii. Szybko stał się jej czołową postacią i miał ogromny udział w awansie do dwóch finałów ,w latach 1982-1983, chociaż w obu przypadkach Sibenka przegrała z francuskim Limoges. Teoretycznie w 1983 r. został nawet mistrzem Jugosławii, ale tytuł został jego ekipie odebrany przy zielonym stoliku.
Swój najsłynniejszy mecz w rodzimej lidze rozegrał 5 października 1985 r. W pierwszej kolejce Sibenka mierzyła się z Olimpią Ljubljana. Z powodu błędu w papierkach goście przyjechali jednak do Zagrzebia w częściowo juniorskim składzie (jeden z pracowników klubu zapomniał zarejestrować nowych zawodników). Drażen poczuł krew, bo była okazja pobić rekord Radivoja Koracia, który w latach 60. w jednym meczu ligowym rzucił 74 „oczka”. Kapitalny wynik i niełatwy do poprawienia nawet mając przed sobą osłabionego rywala. Spotkanie zakończyło się jednak wynikiem 158-77 dla Sibenki, a 21-latek rzucił aż 112 pkt.!
Kolejne cztery sezony spędził już w Cibonie Zagrzeb, gdzie trafiał w meczu średnio 37,7 pkt. Poprowadził drużynę nie tylko do krajowych tytułów, ale przede wszystkim dwukrotnie do Pucharu Europy Mistrzów Krajowych, a więc odpowiednika dzisiejszej Euroligi. To wtedy młody Chorwat zapracował na miano najlepszego koszykarza w Jugosławii i jednego z topowych w Europie. Prasa ochrzciła go mianem „Mozarta koszykówki”.
NBA upomniała się o niego w 1986 r., kiedy został wybrany z nr 60. w drafcie przez Portland Trail Blazers. Niestety, przez politykę w Jugosławii nie dostał zgody na wyjazd. Kiedy później pojawiła się jednak oferta z Realu Madryt – taka wersja krąży – miał rzekomo dać do zrozumienia przedstawicielom władz, że albo pozwolą mu wyjechać do Hiszpanii, albo podpisze leżący u niego w domu kontrakt z Portland, ucieknie do USA i tym samym zamknie za sobą drzwi do reprezentacji. Madryt był więc wymuszonym kompromisem. W Realu w sezonie 1988-1989 rozwinął się jednak jeszcze bardziej (w europejskich pucharach rzucał nawet 62 pkt.) i zgarnął kolejne medale. Chociaż nigdy nie epatował pieniędzmi, zarabiał już tyle, że szarpnął się nawet na czerwone Porsche.
„Petro” w końcu musiał trafić do NBA i stało się to faktem w 1989 r. Początki 25-latka w Portland były jednak bardzo ciężkie. To wtedy dowiedział się, czym jest „to coś” za plecami trenera: mowa o ławce rezerwowych. W ekipie Ricka Adelmana miał czterech rywali na pozycji rzucającego obrońcy i nie łapał się do składu. W pierwszym roku zagrał wprawdzie w 77 meczach sezonu zasadniczego, ale zaliczając średnio tylko 12.6 min. i 7.6 pkt. Gracz, który był największą gwiazdą w Europie i rzucał tam nawet po 50-60 pkt., za oceanem ciułał ich po kilka. Był sfrustrowany, a to nie pomagało też w złapaniu dobrego kontaktu z innymi graczami.
Chcąc oczyścić głowę, zaczął czytać Biblię. Wolny czas spędzał też ze słuchawką przy uchu. Godzinami rozmawiał ze swoim przyjacielem z reprezentacji Jugosławii Vlado Divacem, który w tym samym czasie trafił do Los Angeles Lakers. To wierny kumpel, z którym zdobył wicemistrzostwo olimpijskie w Seulu, podnosił go na duchu. Dziennikarze odwrotnie, dlatego Petrović na ich 1286 pytanie o samopoczucie odpowiadał już tylko kpiąc: – Czuję się świetnie. Siedzę na ławce, nikt nic ode mnie nie chce. Rzucam po kilka punktów na koniec spotkania. W sumie to jestem najlepiej opłacanym zawodnikiem w NBA. Zarabiam miliony dolarów w przeliczeniu na kilka minut gry…
Jak na ironię, Blazers awansowali w tamtym sezonie do finałów. On był jednak postacią marginalną: w pięciu meczach przeciwko Detroit Pistons zagrał łącznie 29 min. W Portland dusił się.
Wszystko zmieniło się po przeprowadzce do New Jersey Nets. W pierwszym sezonie wciąż był rezerwowym, ale już spędzającym na parkiecie ponad 20 min. Graczem pierwszej piątki został w sezonie 1991/1992. Zarówno w rundzie zasadniczej, jak i play-offach każdy mecz rozpoczynał w wyjściowy składzie rzucając średnio 20,6 pkt. Następny rok był jeszcze lepszy. Dzięki średniej 22,3 pkt. oraz kapitalnej 44,9-procentowej skuteczności rzutów za trzy, został jednym z najlepszych strzelców ligi. Ku zaskoczeniu wielu ekspertów nie został wybrany do Meczu Gwiazd, ale trafił za to do trzeciej piątki NBA. Chciało go wiele klubów, a zęby najbardziej ostrzyli sobie na niego New York Knicks. 19 lat później sam Reggie Miller powie w amerykańskiej telewizji: – Dla mnie Drażen Petrović jest najlepszym strzelcem w historii. Kiedy mówił coś na boisku kompletnie nie szło go zrozumieć, pachniał też jakby nigdy nie brał prysznica, ale strzelcem był najlepszym.
Nikomu nie przeszło nawet przez głowę, że tamten znakomity sezon będzie dla Chorwata ostatnim.
***
Ostatnie punkty w życiu rzucił w Polsce w czerwcu 1993 r., podczas rozgrywanego we Wrocławiu turnieju eliminacyjnego do Eurobasketu. Chorwacja awansowała bez problemu. Zrobiłaby to i bez pomocy Petrovicia, ale ten jako kapitan chciał pomóc drużynie. Chciał też pewnie dzięki temu oderwać głowę od problemów, bo mimo udanego sezonu w Nets, nie mógł dojść do porozumienia z władzami klubu w kwestii warunków nowego kontraktu. Dlatego zaczął romansować z greckim Panathinaikosem, który zaproponował mu bajeczny kontrakt.
7 czerwca Chorwaci wracali do Zagrzebia samolotem, ale Petrović zdecydował się na podróż samochodem. Chciał jeszcze spotkać się w Niemczech ze swoją dziewczyną Klarą Szalantzy, na co dzień koszykarką i modelką.
To ona siedziała za kierownicą Volkswagena Golfa. Drażen siedział obok, spał. Nie miał zapiętych pasów. Z tyłu podróżowała jeszcze koleżanka Szalantzy, Turczynka Hilal Edebal. Pogoda była fatalna, padało. Na autostradzie A9 niedaleko Ingolstadt kierowca ciężarówki próbując uniknąć kolizji z innym autem osobowym, przebił barierki ochronne i postawił samochód w poprzek drogi zajmującą trzy pasy ruchu. Pędząca Golfem Szalantzy ciężarówkę zauważyła zbyt późno. Volkswagen z impetem wbił się w naczepę. Kobiety doznały rozległych obrażeń, ale cudem przeżyły. Drażen Petrović nie miał szans, wyleciał przez przednią szybę.
Kiedy informacja o jego śmierci dotarła do matki Biserki, ta była w takim szoku, że wyszła na balkon swojego mieszkania i chciała z niego skoczyć. W ostatniej chwili została powstrzymana przez członków rodziny. Vlade Divac był z kolei akurat na wakacjach na Hawajach. Dzień spędzał w basenie, ale zapomniał czegoś z pokoju. Kiedy wszedł i spojrzał na włączony telewizor, zobaczył zdjęcie Petrovicia w wiadomościach. Kolega z reprezentacji Dino Radja po latach wspominał w filmie dokumentalnym „Once Brothers” nietypową scenę z samolotu, którym wracali z Polski Chorwaci. Kiedy maszyna wpadła w turbulencje, on instynktownie spojrzał na zegarek. Później okazało się, że zrobił to dokładnie o tej samej godzinie, kiedy zginął Drażen.
W pogrzebie w Zagrzebiu wzięły udział dziesiątki tysięcy ludzi, włącznie z prezydentem Chorwacji. Trumnę nieśli przyjaciele z boiska, m.in. wspomniany Radja, Stojko Vranković i Toni Kukoć.
W kondukcie pogrzebowym zabrakło jego dawnego przyjaciela Vlade Divaca.
***
Pomniki (kolejny stoi przed Muzeum Olimpijskim w Lozannie), centrum pamięci, murale, mieszkańcy Zagrzebia, którzy wciąż ubierają koszulkę z numerem 3 – to nie są wyłącznie symbole przypominające o pierwszej europejskiej gwieździe NBA, która utorowała drogę za ocean kolejnym graczom ze Starego Kontynentu. To nie są tylko symbole przypominające najsłynniejszego sportowca w historii Chorwacji. Życie Drażena Petrovicia to także dowód na to, jak wojna na Bałkanach potrafiła przeorać życie jednostki. Jak w ciągu kilku chwil najwięksi przyjaciele stawali się wrogami.
Legendarna reprezentacja Jugosławii, która zdobyła wicemistrzostwo olimpijskie w 1988 r., mistrzostwo Europy w 1989 r. oraz mistrzostwo świata w 1990 r., była mieszanką kilku narodów. Maszynkę do wygrywania tworzyli Chorwaci, Serbowie i Słoweńcy. Dino Radja, późniejszy gracz Boston Celtics, wspominał po latach, że temat narodowości kompletnie nie był jednak w szatni poruszany. Zawodnicy nawiązywali wieloletnie przyjaźnie i tak było właśnie w przypadku Petrovicia i Divaca (Vlade był Serbem). Byli jak papużki nierozłączki: mieszkali razem na wszystkich zgrupowaniach, znali swoje rodziny, w pierwszym roku w NBA dzwonili do siebie codziennie. Kiedy Lakers grali z Portland, zawsze jedli razem kolację. Wszystko zmieniło się, kiedy w Socjalistycznej Federacyjnej Republice Jugosławii pogłębiać zaczęły się tendencje niepodległościowe. Kiedy sąsiad zaczął podnosił rękę na sąsiada, kiedy zaczęły padać strzały, kiedy zaczęli ginąć ludzie.
Jak na ironię, przyjaźń obu koszykarzy skończyła się w momencie wielkiego sukcesu – wspomnianego mistrzostwa świata w Argentynie w 1990 r. Po meczu finałowym, kiedy gracze Jugosławii fetowali zwycięstwo, na parkiet wbiegł kibic z flagą Chorwacji. Zobaczył to Divac, który wyrwał ją z rąk fana i wyrzucił. Potraktował ją jak ścierkę, a wszystko to wydarzyło się na oczach Petrovicia, który odebrał to jako polityczną deklarację przyjaciela. Divac tłumaczył później, że kibic z chorwacką flagą zaczął obrażać jugosłowiańską i to go sprowokowało. Jak mówił jednak, chciał „chronić swoją drużynę pokazując, że są zespołem Jugosławii, a nie Serbią, Chorwacją czy inną republiką”.
Drażena incydent z flagą mocno jednak zabolał i nigdy już o nim nie zapomniał. Od tamtej pory Petrović i Divac nie byli już przyjaciółmi, a historia z argentyńskiego finału była wykorzystywana przez media z obu stron bałkańskiego konfliktu.
– Kilka tygodni później wróciliśmy do Stanów. Dla mnie wszystko było ok., ale szybko zauważyłem, że Drażen się zmienił. Graliśmy akurat w Portland i mieliśmy trening przed meczem. Kiedy go skończyliśmy, postanowiłem poczekać na graczy Blazers, żeby powiedzieć mu „cześć”. Na trening wyszli wszyscy zawodnicy Portland, ale on został w szatni czekając, aż mnie już nie będzie. Poszedłem więc prosto do szatni, żeby zapytać, co jest grane. Powiedział mi, że sytuacja w domu jest okropna i zobaczymy, co się wydarzy. Powiedziałem „hej, to ja, o czym ty mówisz?”. Później przed meczami zawsze wymienialiśmy kilka słów, ale obaj wiedzieliśmy, że to były kłamstwa – wspominał Divac.
Kiedy w 1991 r. Chorwacja ogłosiła niepodległość, ich drogi rozeszły się także w reprezentacji. Divac wciąż grał dla Jugosławii, Petrović już dla swojej ojczyzny. Z którą bardzo szybko odniósł wielki sukces. Na igrzyskach w Barcelonie Chorwaci zdobyli srebrny medal przegrywając dopiero w finale z amerykańskim Dream Teamem 85-117. Petrović był najlepszym strzelcem tamtego meczu zdobywając 24 pkt. Więcej niż nawet Michael Jordan.
Wpływ polityki na życie Drażena Petrovicia był tematem licznych prac. Także w Polsce.
– W tej burzliwej historii relacji między sportowcami nie było zwycięzcy, a przyjaźń w przykry sposób stała się ofiarą wojny – pisał Marek Szczutkowski w opracowaniu „Sport i polityka. Wpływ konfliktu w byłej Jugosławii na życie i karierę Drażena Petrovicia”. – Serb Zoran Savić, kolega z drużyny narodowej skłóconych przyjaciół, wspominając czasy świetności i odnosząc się do dzisiejszej rzeczywistości, mówił: „Mogliśmy mieć najlepszy zespół w historii. Petrović osiągnął apogeum swoich umiejętności, Kukoć był najlepszym rezerwowym w NBA, poza tym był Divac w Lakers i Radja w Celtics. Teraz jest trudniej. Nie tylko dlatego, że talent jest podzielony, ale również z tego powodu, że młodzi zawodnicy wyjeżdżają z kraju z powodu sytuacji ekonomicznej”. Według Savicia, gdyby nie tragiczna śmierć, to dziś z pewnością Divac i Petrović znów rozmawialiby ze sobą jak dawniej.
Można byłoby napisać, że historia zniszczonej przez wojnę przyjaźni Petrovicia i Divaca to dobry materiał na film, gdyby nie to, że taki już nakręcono. W 2010 r. wspomniany dokument „Once brothers” przygotowała telewizja ESPN. W filmie Serb po raz pierwszy od dwudziestu lat odwiedza Chorwację i składa kwiaty na grobie dawnego przyjaciela, z którym za życia nie zdążył się pogodzić. Na mogile zostawił też wspólne zdjęcie sprzed lat, na którym obaj fetują kolejny wygrany mecz.
Na cmentarz Mirogoj od 25 lat przychodzi jednak też masa ludzi, którzy znali „Mozarta koszykówki” tylko przez ekran telewizora. Biserka Petrović: – Pewnego dnia, kiedy odwiedziłam jego grób, spotkałam mężczyznę z wnukiem. Przyszli zapalić świeczkę. Ten człowiek powiedział, żebym się nie smuciła i dodał „Ty go urodziłaś, ale on jest nas wszystkich”.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Drażen Petrović Memorial Center, Radio Sibenik, Croatia Week, Kongres Magazine, Croatia Feeds, Sibenski Portal.