Elegancki facet z brodą spokojnie reagujący przy ławce Belgów musi budzi szacunek. Thierry Henry w roli jednego z asystentów Roberto Martineza odnajduje się doskonale, ale niektórym Francuzom kojarzy się ze zdradą. – To oburzające, że jest w tym sztabie. Jak on może stanąć naprzeciw Francuzom po tym, jak ten kraj go wychował. Powinien wyłączyć się z tego spotkania i w ogóle odciąć się od mundialu na czas przygotowań do tego meczu – apelował Gilles Verdez, znany francuski felietonista.
Ale wydaje się, że drogi reprezentacji Francji i wybitnego piłkarza rozdzieliły się na dawno miniętym skrzyżowaniu. Francja pojechała jednym szlakiem, Henry zawahał się przy rozstaju tras i wreszcie pomknął w inną stronę. Od pamiętnych Mistrzostw Świata 2010 – tych z kwasami w drużynie, karami dla piłkarzy, bojkotem treningów – Henry nie miał i nie chciał mieć z kadrą nic wspólnego. To nie był foch, to była racjonalna decyzja – pewien etap w życiu już wygasł.
Od tego czasu Francuz szukał swojego miejsca na ziemi. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych, był ekspertem telewizyjnym, ale ciągnęło go do piłkarskiej szatni. W Walii (nie Francji) zrobił przyspieszony kurs na licencję UEFA Pro, która pozwala mu na pracę na najwyższym szczeblu rozgrywek. Jednym z wykładowców w walijskiej szkole trenerskiej był właśnie Roberto Martinez, który w przerwach między zajęciami rozmawiał z Henrym o jego przyszłości. Ten początkowo widział się w pracy z młodzieżą, chciał śladem wielu trenerów przebijać się przez poszczególne szczeble szkolenia dzieciaków, by wreszcie zaistnieć jako trener w piłce seniorskiej. Ale gdy Martinez w 2016 roku zadzwonił do niego z propozycją pracy w kadrze Belgii, to ten długo się nie namyślał i dołączył do sztabu Hiszpana.
W reprezentacji nie spełnia klasycznej roli asystenta, który rozstawia słupki na treningu i czasami podpowie coś pierwszemu trenerowi. Z jednej strony podpatruje Martineza i wciąż uczy się fachu (to dla niego pierwsza okazja do zbierania szlifów na tym poziomie). Z drugiej stanowi praktyczne oparcie dla Hiszpana w wielu kwestiach. Belgijscy dziennikarze uważają, że to dzięki Henry’emu ich kadra wyrównuje lub pobija rozmaite rekordy strzeleckie na tym mundialu. I że progres Romelu Lukaku to również pokłosie pracy z byłym piłkarzem Arsenalu czy Barcelony. Henry często zostaje z napastnikami po głównych zajęciach i sprzedaje im praktyczne triki, których nauczył się w trakcie swojej bogatej kariery.
Można zatem stwierdzić, że Francuz jest kimś w rodzaju asystenta, trenera napastników i łącznika między sztabem a zespołem. Piłkarze doceniają bardzo dobry kontakt, jaki Henry ma z zawodnikami. W belgijskich mediach w jego kontekście często pada słowo “nauczyciel” – czyli nie trener, a ktoś z relacją typu uczeń-mistrz.
A gdzie w tym wszystkim reprezentacja Francji? Nigdy nie było głośno o tym, by Les Blues wyciągnęli do swojej legendy rękę, więc przypuszczamy, że taka oferta się nie pojawiła. Dziwne są zatem pretensje dziennikarzy czy części francuskich kibiców. Tu nie ma mowy o “zdradzie”. Henry chciał zostać trenerem, dostał propozycję zbierania cennego doświadczenia na wielkim turnieju, więc z niej skorzystał. Nie chodziło też mu o kasę – apanaże, które wysyła mu belgijska federacja, przekazuje na cele charytatywne. On do Rosji pojechał się uczyć i przy okazji pomóc Lukaku, Batshuayiowi i reszcie.
Na miejscu Francuzów nie zastanawialibyśmy się “dlaczego Henry nas zdradził?”, a raczej zadawalibyśmy pytanie decyzyjnym z federacji “dlaczego nie zaproponowaliście mu roboty przed Belgami?”.
O reakcje Henry’ego po ewentualnym zwycięstwie nad swoimi przeciwnikami jesteśmy spokojni. Zauważyliśmy już, że gość nie świruje po wygranych Belgów na tym turnieju. Stoi z boku, uśmiechnie się, przybije piątkę z piłkarzami i tyle. Bez zbędnej pajacerki. I podejrzewamy, że tak też zachowa się, jeśli Belgii przyjdzie wyeliminować Francję.
fot. NewsPix