Anderlecht ma nowego trenera. Z pozoru nie ma w tej informacji nic, co powinno szczególnie zainteresować polskiego kibica. W klubie nie grają przecież nasi piłkarze, a liga belgijska cieszy się nad Wisłą podobną popularnością, co poglądy polityków Solidarnej Polski. Coś na granicy błędu statystycznego. Jednak gdy dodamy do tego fakt, że nowy szkoleniowiec Fiołków Besnik Hasi jest Albańczykiem, zaczyna się robić całkiem ciekawie. Tak oto bowiem reprezentant kraju, który w naszym mniemaniu jest piłkarskim zaściankiem, obejmuje posadę, o jaką polski fachura może się starać tylko wtedy, gdy odpali wieczorem Football Managera. Albania doczekała się swojaka u steru w miarę silnego, europejskiego klubu szybciej niż Polska (o prehistorii nie mówimy) – dla jednych może to tylko pstryczek w ucho, ale dla innych soczysta fanga w nos i powód do refleksji.
Jakby tego było mało, wczoraj pojawiła się również informacja, że Luisa Garcię na stanowisku trenera Getafe zastąpi Rumun o taktycznym nazwisku – Cosmin Contra. Oczywiście w skali osiągnięć trenerskich na arenie europejskiej w XXI wieku nie mamy co nawet do Rumunów startować. Bo Lucescu z Pucharem UEFA. Bo Petrescu z perspektywą pracy w Premier League. Czy nawet Hagi, który – co prawda bez sukcesów – prowadził wielki klub turecki. Ale przykłady zarówno Hasiego, jak i Contry pokazują, jak wygląda najkrótsza droga do objęcia stanowiska poza granicami. Obydwaj najpierw byli piłkarzami tych klubów, potem działali w nich przez jakiś czas na niższych szczeblach pracy trenera (Contra z międzylądowaniem w Rumunii), aż w końcu ktoś wpadł na pomysł, by powierzyć im funkcję tego pierwszego.
Możemy sobie wmawiać, że fakt, iż Polacy takich ofert nie otrzymują jest kwestią przypadku i braku szczęścia. Na dobrą sprawę możemy nawet iść dalej i tak jak Jerzy Engel pisać o tym, że „potrzeba czasu” czy wygłaszać opinię w stylu: „byłem w kilku klubach angielskich najwyższej klasy rozgrywkowej i twierdzę, że większość polskich szkoleniowców poprowadziłaby zespoły w takich warunkach zdecydowanie lepiej” (perełka z wpisu pod tytułem „Who is who” na stronie byłego selekcjonera). Możemy, ale czy ktoś jest w ogóle w stanie uwierzyć w to bajdurzenie? Na kilometr śmierdzi to przecież myśleniem życzeniowym i tanią wymówką dla przykrycia własnych słabości.
Czy nie uczciwiej byłoby przyznać, że polski trener jest po prostu za słaby na to, by zbytnio nie przeszkadzać w pracy poważnym piłkarzom poważnych klubów? Nie mamy wątpliwości, że jeśli chodzi o tych wyszkolonych na rodzimym podwórku, tak właśnie jest. Jak jednak widać, podobnie jest z tymi, którzy trenerki uczyli się za granicą. Ewidentnie czegoś Polakom brakuje. Umiejętności/determinacji/autorytetu/siły przebicia/wszystkiego – niepotrzebne skreślcie sami. Dlatego na pracę w Getafe może liczyć Rumun Contra, lecz nie Jan Urban w Osasunie. Dlatego też robotę w Anderlechcie dostaje jakiś Albańczyk, ale nie Krzysztof Warzycha w Panathinaikosie.
Teoretycznie istnieje jeszcze druga opcja, by wybić się do zagranicznego klubu – osiągać spektakularne sukcesy, prowadząc rodzimy zespół. Czyli de facto dla Polaków jest tylko jedna opcja.