Pierwsze piłkarskie kroki stawiał tam, gdzie Cristiano Ronaldo. Ba, był nawet od niego lepszy. Kiedy po Quaresmę ustawiała się kolejka europejskich gigantów, o najlepszym dziś piłkarzu świata nikt jeszcze nie słyszał. To Quaresmę, a nie Ronaldo, nazywano następcą Luisa Figo. Dziś porównywanie obu można traktować w kategoriach kontrastu. Jeden osiągnął wszystko, drugi nie osiągnął nic. Był żywcem zakopany dwa metry pod ziemią, ale ostatnio wydostał się po raz kolejny. Ma za sobą nieudane próby zwojowania Włoch, Anglii, Turcji czy… Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Ale wrócił. Z otwartymi ramionami przyjęli go tam, gdzie już raz, blisko dziesięć lat temu, znalazł swój azyl.
Do Barcelony trafił jako dziewiętnastolatek. Była to Blaugrana bez Leo Messiego czy Neymara, ale za to z Patrickiem Kluivertem, Luisem Enrique czy Giovannim van Bronckhorstem. Wielu wspomina tamtą drużynę z sentymentem. Transfer utalentowanego Quaresmy miał być jednym z impulsów, które popchną zgnuśniałą Barcę w stronę zwycięstw. W tym samym czasie na Camp Nou sprowadzono też Ronaldinho i Rafaela Marqueza. Z tym, że ci stali się jednymi z dowodzących budową fundamentów wielkiej Barcelony. Oni w drużynę wkomponowali się wzorowo, czego nie można było powiedzieć o młodym Portugalczyku. Wyrwany ze swojego środowiska, wrzucony pomiędzy gwiazdy nijak nie potrafił się odnaleźć. Sezon skończył z jedną bramką i kontuzją, która odebrała mu występ na rozgrywanych w ojczyźnie mistrzostwach Europy.
Ostatni grupowy mecz z Hiszpanami, na „swoim” Estádio José Alvalade, oglądał z wysokości trybuny VIP, przeżywając najgorsze jak dotychczas chwile w swojej karierze. Zastanawiał się dlaczego Frank Rijkaard nie dał mu więcej okazji. Dlaczego nie obdarzył go większym kredytem zaufania? Quaresma od zawsze był typem zawodnika, który musi czuć się najważniejszy. Role drugoplanowe nie wchodzą w grę. Ówczesny trener Barcelony za nim nie przepadał. Jego wyjątkowo radosny styl gry nie pasował do surowego, holendersko-włoskiego warsztatu, który ukształtował go jako szkoleniowca. Nie potrafił do niego dotrzeć, przekonać do swoich racji i odpowiednio postawić do pionu. Poszedł na łatwiznę. Wolał stawiać na Luisa Garcię, który miał mniej atutów piłkarskich, ale bezwzględnie podporządkowywał się nakreślonej taktyce. Rijkaard podciął Quaresmie skrzydła, które – jak się okazało – nigdy nie powróciły do stanu pierwotnego. Pewnego dnia, w przypływie emocji, popychany narastającą bezradnością powiedział, że nigdy więcej dla Barcelony nie zagra. Danego słowa dotrzymał.
W czasie, kiedy Ricardo podpisywał kontrakt z Barceloną, do Manchesteru powędrował inny super produkt szkółki Sportingu – Cristiano Ronaldo. Choć Quaresma jest dwa lata starszy, startowali zatem z identycznego pułapu. Ronaldo miał mniej talentu, ale więcej samozaparcia, głodu sukcesu i dyscypliny. I trafił nie na pierdołowatego Rijkaarda, a Sir Aleksa Fergusona, który potrafił odpowiednio go ukierunkować. Parę ładnych lat później, w czasie, kiedy piłkarz Realu Madryt siedział na gali Złotej Piłki, jego kumpel z młodzieńczych lat właśnie parafował kontrakt z Al Ahly. Tam zdążył jednak zasłynąć wyłącznie z barwnej wypowiedzi na pierwszej konferencji prasowej. – Nie mam pojęcia o tym klubie, jak i całej lidze. Przyjechałem tu tylko po to, żeby znów robić to, co najbardziej kocham, czyli grać w piłkę – powiedział.
Zesłanie na Bliski Wschód poprzedził szereg kompletnych niepowodzeń. Inter, Chelsea, Besiktas… Gdziekolwiek się nie ruszył, coś szło nie tak. Z Barcelony, której – jak już napisaliśmy – nie podbił, trafił do ówczesnego triumfatora w Lidze Mistrzów – FC Porto. Katalończycy skorzystali z okazji i wepchnęli go Smokom w rozliczeniu za Deco. W Portugalii odżył na nowo. Był najlepszym zawodnikiem nie tylko Smoków, ale i całej ligi. Zaliczał po kilkanaście asyst w sezonie. W pewnym momencie doszedł do wniosku, że Liga Sagres robi się dla niego za mała. Ł»e czas spróbować podbić świat raz jeszcze.
Jego przenosiny do Interu do dziś są we Włoszech synonimem transferowego niewypału. Quaresma zaczął najlepiej jak mógł, bo bramką w debiucie, zdobytą przy pomocy swojej firmowej „triveli”. Triku, który nauczył się dzięki… krzywym nogom. Potem było już jednak tylko gorzej. Kilka miesięcy później z ratunkiem przyszedł mu prowadzący Chelsea, Luis Felipe Scolari, którego niedługo później zwolniono. Na Wyspach osierocony Portugalczyk również zawiódł na całej linii. W następnym sezonie wrócił do Mediolanu, gdzie nie było już Luisa Figo, po którym to przejął „siódemkę” na plecach. Nie pomogło. Wciąż nie potrafił przystosować się do twardych warunków włoskiej piłki. Nigdy nie wkomponował się w nakreśloną przez Mourinho taktykę. Nie potrafił pojąć, że on, gwiazdor – Ricardo Quaresma – musi pracować także w defensywie. Dusił się na boisku, ale i poza nim. W pewnym momencie został zepchnięty na absolutny margines. W udzielanych później wywiadach wspominał, że wstawał rano i płakał na myśl o tym, że musi iść na trening. Quaresma upadł po raz drugi.
Wciąż miał oferty z najlepszych lig, ale proponowali mu je średniacy, pokroju włoskiej Genoi, której kategorycznie odmówił. Jeśli nie mogę być gwiazdą, to chcę chociaż gwiazdorski kontrakt! – pomyślał, po czym zaakceptował ofertę kolejnego pracodawcy. Średnio poważnego, ale za to bogatego Besiktasu Stambuł, który miał być rzecz jasna trampoliną ku czemuś lepszemu. Szło mu całkiem nieźle. Zagrał kilka dobrych meczów, sięgnął po krajowy puchar. Można powiedzieć, że wszystko toczyło się zgodnie z planem, aż tu nagle…
– Gdyby nie ja, nie byłoby cię tu. Nie masz prawa zdejmować mnie z boiska, ponieważ jesteś nikim – powiedział do trenera, który ośmielił się zdjąć go z boiska. Korba odbiła mu kompletnie i ostatecznie. Został odsunięty od składu na czas nieokreślony, czyli w praktyce do końca kontraktu. Rozglądał się za czymś nowym. W międzyczasie zdarzało się, że towarzyszyła mu policyjna eskorta, jak wtedy, kiedy dał w zęby jednemu z mundurowych i trafił do aresztu.
Zwiedził kawał świata, zarobił mnóstwo pieniędzy. Gwizdali na niego w stolicy mody, stolicy Wielkiej Brytanii i w Stambule. Ostatnio zakończył wojaże i zdecydował się na powrót do domu. Obecne Porto nie jest już jednak tak wielkie i królujące na własnym podwórku, jak kiedyś. Na Estadio do Dragao częściej niż oklaski, słychać buczenie i gwizdy. W ostatnim ligowym meczu, z Arouką, kibice największe pretensje mieli właśnie do Quaresmy. On zamknął im jednak usta dwoma bramkami i znów pracuje na sympatię trybun, które już raz zdążyły go pokochać, a teraz niewątpliwie uczynią to ponownie.
Do tej pory Porto było dla niego jak warsztat. Przyszedł jako wybrakowany i rozklekotany okaz. Mechanicy rzucili okiem, stuknęli, puknęli, dokręcili kilka śrubek i przekazali dalej. Teraz nadszedł już czas, kiedy Quaresma powinien w końcu zostać na miejscu i nie wyjeżdżać poza Portugalię, czyli jedyne miejsce, w którym osiągał apogeum formy. Trzeba się ustatkować, bo czas leci. Aż trudno uwierzyć, że dopiero co był młodym talentem, a już ma prawie 31 lat…


