Szczęsny jak z Grekami, Bayern wciąż znakomity

redakcja

Autor:redakcja

19 lutego 2014, 23:32 • 4 min czytania

Ile było tu dziś skrajnych emocji, co za wieczór na Emirates… Obejrzeliśmy spotkanie naprawdę dramatyczne, w którym każde rozstrzygnięcie było możliwe aż do ostatnich sekund… Przynajmniej pierwszej połowy. Największy udział w położeniu meczu miał oczywiście Wojciech Szczęsny, który przeprowadził akcję do złudzenia przypominającą tę z meczu z Grecją. Godzinne granie w dziesiątkę przeciw jednej z najlepszych drużyn świata – tego już było dla Kanonierów za wiele. Na gorąco sam Szczęsny czuł się chyba najmniej winny całej sytuacji, skoro schodząc z boiska wyraził swoją dezaprobatę obscenicznym gestem. Co miał na myśli, wie tylko on sam. Sama decyzja arbitra – jedyna słuszna.
Szczęsny, oprócz obrony trudnego strzału Kroosa z pierwszych minut, nie wykazał się niczym szczególnym, ale i pracy miał niewiele. Co innego Fabiański, który od razu został rzucony na głęboką wodę. Bronił dobrze, a przy golach Kroosa i Müllera niewiele miał do powiedzenia. Trzeba przyznać Szczęsnemu, że ma dar do promowania swoich konkurentów, którzy po jego czerwonych kartkach potrafią dobrze wejść w spotkanie. Fabian zagra teraz w rewanżu w Monachium i jeśli chcemy wierzyć, że losy dwumeczu nie są rozstrzygnięte, musi przede wszystkim powtórzyć to, co już raz mu się udało, czyli nie puścić gola na Allianz Arenie. Co ciekawe, فukasz jest ostatnim bramkarzem, który zachował czyste konto przeciwko Bayernowi. Chociaż nie mamy pewności czy… tego tytułu nie powinien dziś przejąć Szczęsny. Niestety dla Arsenalu w rewanżu oprócz bramkarza wykazać się musi też formacja ofensywna. A z nią, delikatnie mówiąc, było dziś nie najlepiej.

Szczęsny jak z Grekami, Bayern wciąż znakomity
Reklama

Nie zmienia to faktu, że Arsenal perfekcyjnie wszedł w spotkanie – już w pierwszych dziesięciu minutach stworzył sobie trzy idealne sytuacje, z rzutem karnym włącznie. Piłkarze Wengera zdawali się nie przejmować niesamowitymi statystykami rywala oraz faktem, że nikt nie dawał im nadziei na powodzenie. Trudno sobie przypomnieć sytuację, w której bukmacherzy płaciliby tak dużo za zwycięstwo Kanonierów na własnym stadionie.

Reklama

W pierwszej połowie kompletnie nie było widać, że Arsenal wyszedł na mecz z Bayernem z 21-letnim chłopakiem w ataku, który w tym sezonie rozegrał zaledwie 128 minut. Yaya Sanogo – który do niedawna myślał o rzuceniu piłki i zostaniu listonoszem – niespodziewanie sprawiał duże problemy obrońcom Bayernu. W jego grze widać było dużo chaosu, ale być może właśnie to zaskoczyło Bawarczyków. Francuz już w pierwszych minutach znalazł się w idealnej sytuacji, ale nie był w stanie pokonać Neuera. Dzisiejszy wieczór pokazuje tylko, jak nisko spadły notowania Giroud, który w tak ważnym meczu nawet nie powąchał murawy.

Bayern z kolei po niemrawej pierwszej połowie całkowicie zdominował boiskowe wydarzenia. Przed przerwą posiadanie piłki rozkładało się mniej więcej po równo, a po końcowym gwizdku licznik zatrzymał się na 79 procentach dla Bawarczyków. Grający w osłabieniu Arsenal nie był w stanie się w jakikolwiek sposób przeciwstawić maszynce Guardioli. Co dziwne, Niemcy zaskoczyli Kanonierów w podobny sposób, jak przed rokiem. Najpierw niepilnowany przed polem karnym Toni Kroos oddał fantastyczny strzał, potem pełną swobodę w szesnastce rywala dostał Thomas Müller. Równie dobrze moglibyśmy tu zmieścić opis kluczowych akcji z poprzedniej edycji Ligi Mistrzów.

Arsenal w praktyce jest już wyeliminowany. Przy analizie przyczyn porażki powinien pojawić się temat poprzedniego meczu Champions League z Napoli. To wtedy Kanonierzy spadli na drugie miejsce w grupie, przez co w 1/8 finału trafili na tak silnego przeciwnika. Dziś zawiedli zwłaszcza Szczęsny oraz Ozil. Zawiodła też cała formacja ofensywna.

***

W drugim dzisiejszym meczu Milan potwierdził opinię najbardziej pechowej drużyny w Europie. A może Atletico potwierdziło opinię jednej z najbardziej rozsądnie grających ekip? Bardzo prawdopodobne, że na każde z powyższych pytań odpowiedzi są twierdzące. Od początku pachniało nam właśnie takim przebiegiem meczu.

Czyli jakim? Czyli Milan gra ambitnie. Czyli atakuje, czyli stwarza sobie dogodne sytuacje. Pewnie niektórzy fani na San Siro przecierali w pierwszej połowie oczy ze zdumienia, bo przecież przyjechało doskonałe w tym sezonie Atletico, a mogło przegrywać dwiema bramkami już do przerwy . Drużynę Simeone ratował albo słupek albo doskonale dysponowany Courtois (nie dodamy magicznego „dzisiaj”, bo to dla Belga niemal norma). Niemniej oglądając te sytuacje wciąż mieliśmy w pamięci mecze Atletico, w których oddawało ono pole gry. Dawało rywalom się wyszaleć. Zaczarować przeciwnika tylko po to, by w odpowiednim momencie zadać cios pod samo żebro. I tak się dokładnie stało, bo w drugiej połowie Hiszpanie byli już pewniejsi w tyłach, czekali na własną szansę, a przy słabiutkiej defensywie Milanu (eksperci z Włoch nieprzypadkowo nazywają tę obronę rodem ze stanów średnich Serie B) musieli w końcu się doczekać. To się spełniło, a bramkę strzelił niezawodny Diego Costa.

Szczerze? Trochę nam żal „Rossonerich”. Nie rozgrywali słabego meczu, widać było u wszystkich zdwojoną motywację. Dobre spotkanie zaliczył Taarabt, podobnie Kaka, Balotelli. Był to jednak zbyt „radosny” zespół, za słabo zorganizowany, by móc przeciwstawić się maszynie świetnie wyregulowanej przez Simeone. Ta wyczekała rywala jak wytrawny bokser, by w odpowiednim momencie ukłuć.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama