Kiedy zaczynały się mistrzostwa świata w Korei i Japonii, miałem dziewięć lat. Wtedy naprawdę wierzyłem, kierowany dziecięcą naiwnością, że Emmanuel Olisadebe weźmie ten mundial szturmem, że mamy czołowego napastnika na świecie, który wszystkimi pozamiata. Straszliwie się pomyliłem, co przypłaciłem pierwszymi łzami gorzkiego, piłkarskiego rozczarowania. Minęło szesnaście lat od klęski z Portugalią, a ja znów dałem wiarę, że reprezentacja Polski ma w swoim składzie napastnika, który poprowadzi ją do sukcesu na mundialu. Kiedy wysłuchałem dzisiaj Roberta Lewandowskiego, to już wiem, że kolejny raz byłem naiwny jak dziecko.
Przed meczem z Koreą Południową w 2002 roku balonik rzeczywiście był napompowany do granic absurdu, z dzisiejszej perspektywy łatwo to już ocenić i wyśmiać. Ale wówczas, my, dzieciaki na podwórkach, łykaliśmy tę atmosferę jak młode pelikany. Na piaskowym boisku w Nowym Porcie można było zrobić pełen przegląd bazarowych wariacji na temat koszulki Olisadebe. Ja sam żadnej nie miałem, biegałem w jakiejś żałosnej podróbie stroju Raula. Hipster.
Dorobiłem się natomiast pierwszego biało-czerwonego szalika, dołączonego do czasopisma „Viva Futbol!”. Wszystkie numery przeczytałem chyba po sto razy, jednak najbardziej lubiłem ostatnią stronę, gdzie były rozpisane historyczne edycje poprzednich mundiali. Analizowałem te drabinki godzinami. Kiedy wreszcie dotarłem do roku 1974, czegoś nie mogłem zrozumieć. Jak to, Polska pokonała Włochów, Argentyńczyków, Brazylijczyków? Na widok klasyfikacji strzelców po prostu opadła mi szczęka. Udałem się do ojca, domagając się wyjaśnień. Okazało się, że Polacy kiedyś grali najpiękniejszą piłkę na świecie, a Grzegorz Lato faktycznie został królem strzelców mistrzostw świata.
Wtedy to już w ogóle byłem przekonany, że Polska weźmie turniej szturmem.
Potem przyszedł pierwszy mecz mistrzostw, drugi mecz mistrzostw i zwycięstwo na otarcie łez, gdy zagrali długo wyczekiwani “rezerwejros”. Okazało się, że my nie tylko nie wygramy mistrzostwa świata, ale jesteśmy zwyczajnie ciency. Że Olisadebe to wcale nie jest żadna gwiazda światowej piłki, tylko zwykły napastnik, jakich jest na świecie jeszcze ze stu pięćdziesięciu.
Dzisiaj Robert Lewandowski spróbował nam wszystkim wmówić, że sytuacja wygląda dokładnie tak, jak wtedy. Albo chciał oszukać nas, albo oszukuje też siebie samego, bo zagrał właśnie tak, jak gdyby był jednym z wielu, choć wcale tak nie jest. Mógł wczoraj wystąpić za Lewego na przykład Teodorczyk, byłoby 0:3. Mógł pojechać w jego miejsce na mistrzostwa Świerczok, nic by to nie zmieniło. Gdyby Nawałka postradał zmysły i zabrał na turniej Bartosza Śpiączkę, a później dał mu zagrać z Kolumbią, zegar na stadionie w Kazaniu wskazałaby ten sam rezultat.
*
My, my, my. „Źle zagraliśmy”, „nie byliśmy gotowi”, „zwiedliśmy”, „nie mieliśmy pomysłu”. Robert Lewandowski wystąpił na konferencji prasowej jak Bóg – niby sam, ale w wielu osobach. Kiedy tylko przyznawał się do błędu, robił to w liczbie mnogiej. Gdy udało mu się wycedzić, że coś jednak na tych mistrzostwach nie wyszło, to wyłącznie drużynie. Sobie, jak się okazuje, nasz kapitan nie ma nic do zarzucenia. Wszak on żyje wyłącznie z podań. Czy ktoś słyszał o napastniku, który sam sobie wykreował okazję do strzału, albo wywalczył stały fragment gry? Okazuje się, że nagle takie okazy wyginęły. Albo snajper dostaje patelnię na pustaka, albo nie ma prawa zaistnieć w meczu, to linia obrony Lewandowskiego.
Dlaczego nie dostawał dobrych piłek do partnerów? Zgodnie z niespodziewaną analizą kapitana, w reprezentacji Polski po prostu nie ma komu grać. Jest tyko banda pozbawionych umiejętności piłkarskich walczaków, no i on – osamotniony na szpicy, który musiałby „kiwnąć pięciu”, żeby cokolwiek odmienić. Serio? Trzeba było kiwnąć pięciu, żeby umiejętnie przelobować wczoraj Ospinę, albo mocniej uderzyć z wolnego w meczu z Senegalem?
To bzdura, że Lewy nie miał żadnych sytuacji. Nie miał ich wielu, ale przecież to nie jest Bundesliga, gdzie bawarski super-team demoluje wszystkich jak rozpędzony walec, a obrońcy rozstępują się przed polskim napastnikiem jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. Przeciwnikiem nie były też jakieś ogórki z eliminacji. To są mistrzostwa świata. Lewandowski miał kilka niezłych piłek w okolicy szesnastego metra, miał jedną dogodną okazję z Kolumbią, tylko po prostu niczego nie zamienił na gola. Trudno chyba było oczekiwać, że tych strzeleckich szans będą dziesiątki.
Zresztą, ile okazji strzeleckich mieli Senegalczycy, ile Kolumbijczycy? Ci drudzy nas zdeklasowali, to oczywiste, ale w obu tych meczach praktycznie wszystkie strzały na naszą bramkę lądowały w sieci. Skuteczność – akurat na tym mundialu, pełnym cwaniactwa i kunktatorstwa, to statystyka jeszcze bardziej kluczowa niż zwykle.
*
– Nie ma się co oszukiwać – byliśmy słabsi. Widać było różnicę między nami a rywalami. Walczyliśmy, ale na dziś mamy taką jakość piłkarską, a nie inną. Nie mogliśmy na to nic poradzić. Bez jakości piłkarskiej sama walka nie wystarczy. Mam poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy – to słowa Lewandowskiego. Aż trudno w to uwierzyć, ale on rzeczywiście tak powiedział.
Tak się składa, że poziom Senegalu i Kolumbii może fachowo, empirycznie ocenić nie tylko Lewandowski. Przypomnijmy – król strzelców Bundesligi, strzelający w Niemczech gola co 75 minut. On faktycznie nie sprostał wymaganiom stawianym przez rywali. Defensywa Senegalu odcięła go od gry, afrykańscy obrońcy nakryli Polaka czapką, schowali do kieszeni, zgasili jak peta. Mina i Sanchez? Ta sama historia. Jedyne, co Lewandowski miał do zaproponowania, to podciąganie getrów z przekrzywioną miną, kiedy kolejny raz musiał zbierać tyłek z murawy.
W meczu z Senegalem wykonał szesnaście podań, żadnego kluczowego. To byłaby kompromitująca statystyka nawet dla Pippo Inzaghiego, a przecież Lewy to nie jest i nigdy nie był lis pola karnego, który ma w meczu jedną sytuację i zamienia ją na gola. W drugim spotkaniu częściej był pod grą, ale odgrywał partnerom ze skutecznością 70%. Słabizna. Pojedynki powietrzne? W pierwszym meczu wygrał zaledwie 25%, w drugim było lepiej, ale wciąż najwyżej średnio – zapisał na swoją korzyść tylko połowę główkowych starć z Miną, czy też Sanchezem.
Do tego w sumie 19 strat. W tej statystyce Robert zdecydowanie bryluje, jeżeli chodzi o reprezentację Polski. Jest też najczęściej faulującym zawodnikiem w naszej ekipie. Po prostu widać jak na dłoni, że sobie z rywalami nie poradził. Można to najlepiej zaobserwować, patrząc, w jakich sytuacjach Lewy w ogóle do piłki dochodził. Działo się to tylko wtedy, kiedy przeciwnik mu na to pozwalał. Pod kryciem, twarzą do własnego bramkarza, wypchnięty ze światła bramki gdzieś na peryferia boiska, często na własnej połowie. Cały mecz był pod plastrem i przez 180 minut gry znalazł może ze dwa, trzy momenty, kiedy zdołał wyszarpać sobie trochę miejsca. Jego klepki z partnerami zazwyczaj przebiegały na zasadzie gry na ścianę. Defensorzy Senegalu i Kolumbii ograniczyli Lewandowskiego do funkcji Mariusza Ujka.
Wciąż mówimy o gościu, który pozwalał sobie nazwać plebiscyt France Football kabaretem, gdy zajął w nim zbyt niską lokatę. Chyba można od takiego napastnika oczekiwać, że kilka razy zabierze się z piłką, przewiezie obrońcę na plecach, urwie jakiś faul, albo uruchomi kolegę z boku boiska? Ile razy Lewandowski coś takiego zagrał, można policzyć na palcach jednej ręki u niewidomego pracownika tartaku. A też nie było tak, że nigdy nic nie zależało od niego. Kto w pierwszej połowie wczorajszego meczu kazał mu psuć jedyną naszą fajną kontrę podaniem do nikogo w pole karne? Kto, poza nim samym, uniemożliwił mu wygranie pojedynku z kolumbijskim obrońcą, gdy jeden z jego kolegów stracił piłkę na własnej połowie? Wystarczyło rozpędzić się w dobrą stronę, prawdopodobnie byłaby sytuacja sam na sam lub czerwona kartka dla obrońcy.
Z Senegalem i Kolumbią zagrała też Japonia. Poszło jej nieźle, bo ma już na koncie cztery punkty, a dwa oczka z Senegalczykami straciła w sposób cokolwiek frajerski, wskutek nieskuteczności. Zdaniem Lewego, ich dobra postawa to rezultat nieprawdopodobnej jakości piłkarskiej, jaką gwarantują Osako z FC Koeln (spadł z Bundesligi, strzelił cztery bramki), Haraguchi z Duesseldorfu (teraz beniaminek 1. Bundesligi) czy Inui z Eibaru (dobra, on akurat jest fajny). Bramkę na trzecim mundialu z rzędu zasadził też Keisuke Honda, kopiący sobie w lidze meksykańskiej.
No tak, oni to mają pakę, tam to by nasz kapitan miał z kim pograć, zamiast czekać na dośrodkowania od jakichś kasztanów z Sampdorii, albo klepać w środku pola z leszczem z Napoli.
*
– Przeciwko tej klasy drużynie nie graliśmy od pięciu lat. Nawet biorąc pod uwagę mistrzostwa Europy, kiedy graliśmy z Niemcami. W drugiej połowie ta drużyna było o klasę lepsza. Kolumbia to dla mnie kandydat do gry w ćwierćfinale lub półfinale. To pokazuje, w jakim jesteśmy miejscu. Wycisnęliśmy maksa – przeanalizował Lewandowski. Żeby teoria w jakikolwiek sposób trzymała się kupy, Kolumbijczycy okazali się nagle być lepsi od Niemców.
W ogóle zabrzmiało to niemal jak kultowa tyrada Grzegorza Skwary, brakowało tylko braw dla Gorzowa Kolumbii na koniec. Tylko, że ten Skwara był przynajmniej wkurwiony, sfrustrowany, wściekły, rozgoryczony, załamany. Tak jak my wszyscy, którzy liczyliśmy na powtórkę z emocji, jakie reprezentacja Adama Nawałki zafundowała nam w 2016 roku. Wspaniałych emocji, za które słusznie spływają w stronę selekcjonera podziękowania.
We mnie może nie było wściekłości, raczej smutek. Tak już mam – było mi przykro, kiedy Silvio Dante zastrzelił Adrianę La Cerva, kiedy Bruce Willis pożegnał się z córką w “Armageddonie” i jest mi niezmiennie smutno, kiedy reprezentacja Polski w piłce nożnej odpada z wielkich turniejów. Tymczasem Lewandowski próbuje mi wytłumaczyć, że nie miałem prawa oczekiwać, iż on zagrozi bramce strzeżonej przez gościa z ligi gwinejskiej, bo to zupełnie inna piłkarska klasa.
Sorry, ale brzmi to jak rozpaczliwa próba usprawiedliwiania swojej bylejakości wyimaginowaną słabością partnerów. Jest to próba tym bardziej zdumiewająca, że Lewy ma być dla tej grupy wodzem, inspiracją. Nie był ją jednak ostatnio ani na murawie, ani, o czym wiemy już coraz więcej, również poza nią.
Napastnik ma nawet trochę racji, że wielu reprezentantów miało przed turniejem swoje kłopoty z regularną grą. To błyskotliwe spostrzeżenie, też mamy kilka takich przemyśleń w zanadrzu. Jednak na konferencji prasowej z jego udziałem oczekiwaliśmy raczej informacji, dlaczego ON zagrał tak słabo. Dlaczego przegrywał pojedynki, dlaczego tracił piłki, dlaczego nie posyłał partnerom kluczowych podań, dlaczego nie potrafił uciec spod krycia. Choć za wyjaśnienie chyba może posłużyć ta wypowiedź, z trudem wyłowiona z potoku komunałów: – Mógłbym być zły na siebie, jeżeli nie wykorzystywałbym sytuacji. Jednak ich nie miałem.
Ach, to w porządku.
Lewandowski z eliminacji brał na siebie grę, kiedy nie szło, potrafił ustawić się pod faul, strzelić ważną bramkę, wyrwać się ze szponów obrońcy. Wcale nie był tak ograniczonym napastnikiem, na jakiego teraz pozuje, winą za porażkę obarczając partnerów. Wiadomo, że poziom rywali był niższy, ale Dania to nie są jakieś ogóry najniższego sortu, Rumunia też ma jakieś pojęcie o grze w piłkę. Wtedy było szesnaście goli w dziesięciu meczach i tytuł króla strzelców kwalifikacji, a teraz taka bryndza?
To był jeszcze gorszy Lewy, niż w półfinałach Ligi Mistrzów. Choć wtedy również Polak grał słabo. Czyżby w Bayernie też nie było komu zagrać mu otwierającej piłki? James Rodriguez sprawiał wczoraj wrażenie, jakby potrafił to robić. Pracując dodatkowo po obu stronach boiska. Lewandowski wyłącznie pozorował pressing i grę w defensywie.
Kapitalnie to było widać około 50 minuty – jeden z Kolumbijczyków źle wyprowadził piłkę z własnej połowy, wprost pod nogi Krychowiaka. Mieliśmy szansę, jeszcze przy wyniku 0:1, żeby zaskoczyć przeciwników na ich własne życzenie. Krycha odegrał do Bereszyńskiego, a jakąś sekundę później, na pełnym sprincie, pojawił się tam Rodriguez i zgasił naszą akcję w zarodku. Wojownik.
*
Trzy wielkie turnieje, dwa rozczarowania i jedna klapa. Kiedy Lewandowski knocił w spotkaniu z Czechami podczas Euro 2012, można go było usprawiedliwiać. To był dla niego debiut w meczu pod taką presją, oczekiwania były olbrzymie, a na ławce trenerskiej zasiadał oszołom. Gdy Lewy grał średnio we Francji przed dwoma laty, można było przymknąć oko, bo wspaniały był Błaszczykowski, świetnie prezentowała się nasza defensywa, kapitalnie bronił Fabiański. Turniej był udany, więc nikt nie rozdzierał szat, że nasz gwiazdor zdobył ledwie jedną bramkę w pięciu meczach, w tym dwóch z dogrywkami.
Absorbował uwagę obrońców, wiadomo.
Póki co, jego największym osiągnięciem w kadrze pozostają gole w eliminacjach. Jednak z bramkami w eliminacjach, o ile nie strzela ich Domarski na Wembley, albo Milik i Mila przeciwko Niemcom, jest trochę jak z rekordami w księdze Guinnessa. Fajnie, że jakiś świr wyśrubował wynik w podbijaniu piłki lekarskiej lewą nogą, z zasłoniętymi oczami, trzymając w prawej dłoni gromnicę. Jednak wszystkich przestaje to interesować, kiedy tylko prowadzący Teleexpress odda głos Markowi Sierockiemu, który opowie o nowym krążku zespołu Video.
Eliminacje są środkiem do celu, największe legendy budują dopiero mistrzostwa.
Lewy na konferencji stwierdził, że mundial w Rosji to nie był najważniejszy turniej jego życia. Cóż, można tylko zgadywać, jaką ma piramidę piłkarskich wartości. Może bardziej zależy mu na zwycięstwie w Lidze Mistrzów, może jego marzenia raczej krążą wokół Złotej Piłki. Niemniej, po tegorocznym mundialu jego pozycja w rankingu pod tytułem: “największy piłkarz w historii polskiego futbolu” nie podskoczyła ani o jotę. Żaden dzieciak nigdy nie odkryje jego niesamowitych popisów na mistrzostwach, tak jak ja odkryłem Latę, a ktoś inny Bońka, zaś jeszcze inny Błaszczykowskiego.
Wierzyłem, że Lewandowski w lipcu będzie już bez skrępowania, jednym tchem wymieniany z Kazimierzem Deyną. Tymczasem on, jeszcze bardziej niż na boisku, zawiódł na konferencji prasowej.
Wierzyłem w niego jako kapitana tej, zajebistej przecież, ekipy i wierzyłem jako napastnika, który zrobi różnicę. Tymczasem on kreuje teraz samego siebie na prostego dostawiacza szufli, który nie doczekał się wsparcia od otaczających go przeciętniaków.
Po szesnastu latach od hat-tricka Paulety, znów czuję się jak naiwny dzieciak.
Michał Kołkowski