Dwa tygodnie temu pisałem, że obawiam się o przyszłość Berta Van Marwijka. Działacze HSV deklarowali jeszcze wtedy, że stoją za trenerem murem, ale nie takie opinie w piłce już słyszeliśmy i jak widać: gwarancji pracy nie ma nigdy. Ale to dygresja, bo dziś parę słów o moim byłym klubie, VFB Stuttgart.
Na początek… trochę pozytywów. W miniony weekend zauważyłem, że aż 5 z 18 trenerów Bundesligi wywodzi się właśnie z tego klubu. Cztery zespoły prowadzone przez ludzi mających doświadczenie w pracy z młodzieżą Stuttgartu, w ostatniej kolejce zagrały nawet między sobą. Mam tu na myśli spotkania Mainz – Hannover i Hoffenheim – VFB, a więc Thomasa Tuchela, Tayfuna Korkuta, Markusa Gisdola oraz Thomasa Schneidera. Jeśli doliczymy do tego Jensa Kellera prowadzącego Schalke 04, wyjdzie nam cała piątka.
Do czego zmierzam?
Każdy z nich na początku swojej pracy szkoleniowej prowadził grupy młodzieżowe VFB, od U-15 do U-23. Większość zdobywała juniorskie mistrzostwa kraju. Tuchel przez 6 lat piął się w górę idąc od U-15 do U-19, aż w końcu po 9 latach dostał pierwszy angaż w Bundeslidze. Keller też wspinał się krok po kroku. Najpierw był trenerem juniorów, później przez rok asystentem, by wreszcie dostać szansę pracy z pierwszym zespołem. On nie czekał aż tak długo, zresztą w dorosłym Stuttgarcie nie przepracował nawet rundy. Ale te przykłady mimo wszystko pokazują, jak istotna jest praca z młodzieżą – to przetarcie. Jak widać, nie jest żadnym upokorzeniem popracować nie na samej górze, ale właśnie z juniorami, żeby później coś osiągnąć. Ł»aden z nich nie wyszedł z założenia „byłem dobrym piłkarzem, to i trenerem na pewno jestem”.
W jakiś sposób przekłada się to też na samych wychowanków Stuttgartu. Kiedyś Mario Gomez, Kevin Kuranyi albo Timo Hildebrand, teraz młody Rani Khedira czy 17-latek Timo Werner, uważany za jednego z najbardziej obiecujących piłkarzy w całych Niemczech. Wyciągnięcie tej dwójki do pierwszego składu to właśnie pomysł obecnego szkoleniowca Thomasa Schneidera. Oczywiście, nie jest im łatwo wystartować, bo całemu Stuttgartowi brakuje jakości i przekonujemy się o tym coraz dobitniej. O ile pierwsze mecze rundy ułożyły się dosyć nieszczęśliwie, to już dwa ostatnie – przegrane po 1:4 – nie pozostawiają wątpliwości.
W czym jest problem?
Moim zdaniem nie zainwestowano przede wszystkim w linię obrony. Nikim wartościowym nie zastąpiono Serdara Tasciego, który odszedł do Spartaka Moskwa. A on był w tej defensywie do tej pory szefem. Młody Rudiger zdecydowanie takim piłkarzem nie jest. Niedermeier zalicza za dużo indywidualnych błędów. Sakai jest nierówny, a i Schwaab, który przyszedł z Leverkusen, nie daje wystarczającej jakości. Co gorsza w pomocy też muszą sobie radzić młodzi. Nie ma lidera. Nie ma chłopaka, który by krzyknął i poprowadził do robienia punktów. Jedyny, który mógł to robić, czyli Ibisević tydzień temu w karygodny sposób zarobił czerwoną kartkę.
Jeden kamyczek muszę też wrzucić do ogródka mojego kolegi – Frediego Bobicia, dyrektora sportowego VFB. Dziwię mu się, że zapłacił aż 3 miliony euro za Abdellaoue, który póki co zawodzi na całej linii, ale przede wszystkim jest napastnikiem zbyt podobnym do Ibisevicia. Drużynie brakuje szybkiego, dynamicznego zawodnika z przodu, do gry z kontry. Niestety, w mojej opinii Bobić odpuścił Okazakiego. Puścił go do Mainz, gdzie Japończyk zdobywa bramki, a potem kompletnie nie trafił z transferem Abdellaoue.
3 miliony euro – ktoś powie, że to całkiem poważna suma, ale na dziś to też maksimum tego, na co stać Stuttgart. Zakupy za 4 – 5 milionów euro albo więcej są w tej chwili niemożliwe. Trzeba oszczędzać, bo budżet już raz został za bardzo naciągnięty. Między innymi dlatego zespół powierzono Thomasowi Schneiderowi. Człowiekowi, który umie pracować z młodzieżą, zna akademię i filozofię klubu.
Oczywiście, na koniec musi pojawić się pytanie czy on tam wytrzyma? Stuttgart ma prostą drogę do 2. Bundesligi, nie wygrał wiosną ani jednego spotkania, a dziś w prasie prezydent klubu otwarcie mówi, że on żadnemu trenerowi nie da gwarancji pracy. Obawiam się więc, że skończy się jak z Van Marwijkiem.
RADOSŁAW GILEWICZ