“Co zawsze bolało – zresztą nie tylko lekkoatletów, ale zawodników uprawiających sporty olimpijskie – to to, że my nie widzieliśmy w piłkarzach sportowców, tylko ludzi, którzy wychodzą i grają w tę piłką. Dostrzegaliśmy, jaki prowadzą tryb życia, co jest dla nich najważniejsze. To ten rozdźwięk między ich zarobkami, a profesjonalizmem powodował, że wielu ludzi się bulwersowało”, mówi nam Marek Plawgo. Z medalistą mistrzostw świata i Europy w biegu na 400 m przez płotki rozmawiamy jeszcze m.in. o pasji do koszykówki, kontuzjach i upragnionym medalu olimpijskim, którego nie udało się mu zdobyć.
Oglądałeś finały NBA?
Nie na żywo. Fascynuję się za to powtórkami, bo jestem śpiochem i w nocy wolę leżeć w łóżku. Widzę teraz dużo podobieństw do tego okresu, kiedy sam fascynowałem się tą ligą. Chętnie zobaczyłbym z trybun cały mecz w wykonaniu Curry’ego, bo Steph jest znakomity.
Wiesz dlaczego pytam o koszykówkę?
Pewnie ze względu na moje początki. Gdy spotyka ludzi po trzydziestce-czterdziestce czy nawet starszych dwudziestolatków, to wszyscy mówią, że mieli okres fascynacji jakimś tam sportem. W moim przypadku był to basket. Potem trochę przeminęło to na rzecz lekkiej atletyki z racji wykonywanego później zawodu.
Trafiłeś na złoty okres NBA w Polsce.
Zdecydowanie. Ale przypomnę, że w momencie, gdy fascynowałem się tą ligą, mieliśmy w naszych telewizorach chyba trzy kanały. Pierwszy i drugi Telewizji Polskiej plus regionalny, więc oglądało się to, co podsuwała TVP. Najczęściej była to oczywiście piłka nożna, lekkoatletyka, sporty olimpijskie, ale też bardzo regularnie – w nocnych pasmach – NBA. Ze względu na to, że nie było niczego innego na takim poziomie sportowym do pokazania, to ta fascynacja miała podatny grunt, żeby rozkwitnąć i żeby być naprawdę mocną. Kupowałem gazety o tematyce NBA, basketu, czasopism o polskiej lidze, odbywałem wycieczki na parkiet Bobrów Bytom, które to, za tamtych czasów, regularnie walczyły o poważne miejsca.
NBA komentował wówczas Włodzimierz Szaranowicz.
Tak, to jego słynne „Hej, hej, tu NBA!”, które przejdzie do historii, stałe przywitanie. Gdy widzę Szaranowicza przy okazji imprez lekkoatletycznych, czy widywałem wcześniej, gdy brałem w nich czynny udział, to gdzieś z tyłu głowy cały czas mam jego głos, ten tembr i sposób, w jaki te słowa wypowiadał.
Wspominam Szaranowicza także dlatego, bo powiedziałeś kiedyś, że zdarza ci się oglądać twoje biegi.
Bardzo rzadko, ostatnio coraz rzadziej. Nie mam ich jeszcze wszystkich zarchiwizowanych. Kiedyś częściej, bo bywało, że rodzina chciała obejrzeć, przeżyć to jeszcze raz. Mam jednak wielkie szczęście, że moje biegi były okraszone narracją prawdopodobnie największego komentatora, jakiego zna to pokolenie.
Razem z Przemysławem Babiarzem. Standardowy zestaw lekkoatletyczny.
Tak jest, dokładnie. Zestaw, jak to mówi teraz młodzież, epicki. Najlepszy. Wzorzec.
Masz rower?
Mam. Ostatnio przeprowadzam się z miasta do miasta i zawsze zabieram go ze sobą. Koniec końców okazuje się, że i tak nie mam na niego zbyt dużo czasu.
Pytam, bo zastanawiało mnie, czy nie przerobiłeś felg z kół na kosze, jak ci się to podobno zdarzało.
Bywało tak, oczywiście. Kiedyś obręczami było wszystko. Z felgami było najłatwiej, ale one też szybko się wyginały. Szukało się wtedy słupa i deski pilśniowej, śrubkami przykręcało obręcz… Magia Szaranowicza i NBA widoczna była na wszystkich parkingach. Mało kto już pewnie pamięta, że parkingi, które budowało się wtedy na osiedlach, były puste. Czasami zdarzał się jeden samochód, ale sąsiad wybierał jakieś odleglejsze miejsce, żeby nie przeszkadzać dzieciakom. Nawet gdy chodziłem już do szkoły sportowej, miałem dziesięć godzin WF-u w tygodniu i wracałem zmęczony, wychodziłem potem na „plac”, jak to mówią na Śląsku. I grałem do wieczora, tak się spędzało czas.
Możliwe, że jestem z ostatniego usportowionego pokolenia. Później pozmieniał się sposób komunikacji, choćby ze względu na dostępność Internetu i telefonów komórkowych. To dało się zauważyc, chociażby po tym, co działo się na boiskach, na których ja siedziałem non stop, a które z czasem zaczęły pustoszeć. Ale było to też widać w komunikacji na zgrupowaniach – na tych pierwszych, na które wyjeżdżałem ze starszą kadrą: Pawłem Januszewskim, Sebastianem Chmarą czy Arturem Partyką, wszystkie wieczory spędzaliśmy na rozmowach ze sobą. Później nastąpiła zmiana, ludzie zamykali się w pokojach, mając ułatwiony kontakt z rodziną, więcej czasu spędzali myślami w Polsce niż na zgrupowaniach. Przez to było mniej takich twórczych spotkań, na których planowano np. dalszą część sportowej kariery. Wystarczy wspomnieć, że ci, którzy brali w nich udział, zostali potem w sporcie, przy organizacji imprez.
A czym ty się właściwie teraz zajmujesz?
Trochę tym co oni. Było tych zajęć sporo, miałem dwie stałe prace, po których zacząłem być bardziej freelancerem. Obecnie jestem prezesem fundacji, zarządzającej obiektami golfowymi w Łodzi i Pabianicach, ale to taka praca dla przyjemności, a drugą, najważniejszą, jest praca dla belgijskiej agencji, która odpowiada w Polsce za kampanię „Podążaj za marzeniami” firmy Bridgestone. Całkiem niedawno zaprezentowaliśmy taki trudny, ale szalenie inspirujący film z Karolem Bieleckim, wcześniej inne z Asią Jóźwik i Maciejem Kotem. Zajmuję się głównie tym, zabiera mi to większość mojego czasu, ale oprócz tego – jak Chmara czy Januszewski – organizuję i prowadzę imprezy lekkoatletyczne. Ostatnio, chyba już na stałe, jestem też ekspertem na antenie TVP przy okazji zawodów lekkoatletycznych. Okazjonalnie też komentuję.
Film z Karolem Bieleckim wciąż jest aktualny po zakończeniu przez niego kariery?
Absolutnie, ta historia jest ponadczasowa, nie odnosi się tylko do sportu, ma inspirować ludzi. Jeżeli Karol Bielecki, po stracie oka, był skreślony przez wszystkie autorytety, a mimo tego powiedział, że się nie podda i pokazał, że walczyć można z sukcesami, to udowadnia, że wszystko jest możliwe. To jest inspiracja dla innych ludzi, zmagających się z przeciwnościami losu. Ludzi, którym brak siły i wiary w to, że można te przeciwności pokonać. Sportowcy, bohaterowie mas, milionów ludzi przed telewizorami, to chyba najlepsze wzorce. Zakończenie kariery – owszem, ale jego historia jest ponadczasowa i nie tyczy się tego, co się dzieje na boisku. Ona dotyka każdego z nas.
Skoro o przeciwnościach losu mowa: moje zapiski mówią, że miałeś dziesięć kontuzji.
Dziesięć operacji. Kontuzji spokojnie da się naliczyć więcej, zwłaszcza, że operacje wynikały z ich przewlekłości, powtarzalności. Możemy policzyć, ile startowałem. Zacząłem swoją karierę w roku 2000, a skończyłem w 2013. W tym czasie wystartowałem na docelowej imprezie w Edmonton 2001, rok później w Monachium, na igrzyskach 2004, w 2006 były mistrzostwa Europy, w 2007 świata w Osace i później jeszcze igrzyska w Pekinie. Sześć imprez. Na trzynaście lat kariery. Można powiedzieć, że połowę docelowych zawodów straciłem przez kontuzje.
Tutaj muszę przeprowadzić rachunek sumienia. Kontuzje były dla mnie zmorą, ale często wynikały z tego, że mogłem trenować lżej, ale w zdrowiu. Po zakończeniu kariery żadna z tych kontuzji nie stanowi dla mnie problemu. Chodziło jednak o to, by trenować na poziomie, który da mi możliwość zdobywania medali, a to oznaczało treningi na granicy zdrowia, którą zresztą często przekraczałem. Ambicja nie pozwalała mi trenować na pół gwizdka, stąd bardzo często lądowałem w gabinetach lekarzy.
Podobno nawet teraz masz kontuzjowany bark.
Tak, to efekt wypadku na snowboardzie, ale takie kontuzje też się zdarzały w trakcie kariery. Były dość przykre, ale brały się z tego, że nawet, jak trenowałem, to nie potrafiłem usiedzieć w miejscu i bawiłem się w inne sporty. Często kończyło się to źle. Kiedyś złamałem rękę jeżdżąc na łyżwach. Oficjalna wersja głosiła, że poślizgnąłem się na schodach. Następnego dnia wszystkie w okolicy były wysypane piaskiem (śmiech).
Moja najtrudniejsza kontuzja, którą leczyłem przez całą karierę – czyli ta stawu skokowego – wynikała głównie z tego, że grałem w kosza i w siatkówkę. To powodowało, że wracając szybko na tartan, zamiast to leczyć, obwiązywałem staw bandażem, żeby nie pokazywać, że jestem kontuzjowany. I trenowałem. Odezwało się to po kilku czy kilkunastu latach, przeszkadzając w fajnej karierze.
A bark ile już leczysz? Kamil Glik poradził sobie z tematem w kilkanaście dni.
Nie wiem, który mięsień zerwał. Moja kontuzja była bolesna w pierwszym tygodniu, natomiast później funkcjonowałem normalnie, nie mogłem tylko przekroczyć linii barku do góry. Jeśli chodzi o całą ruchomość na boki, to wszystko było w porządku. Właściwie operowałem się tylko po to, by móc grać dalej w golfa, ale po trzech tygodniach od kontuzji nie odczuwałem, że operacja jest mi potrzebna. Ja się jej poddałem, myślę, że Kamil też to zrobi, ale wtedy, kiedy będzie na to czas.
Zostając przy piłkarskich wątkach – wiesz, co cię łączy z Davidem Beckhamem?
Lekarze, których odwiedzałem. Chyba nawet dwóch. Leif Svaerd ze Szwecji, a także Sakari Orava z Finlandii. Notabene u drugiego z nich leżałem na stole operacyjnym tydzień przed Novakiem Djokoviciem, więc kilka znanych nazwisk się u nich przewijało. Te wizyty wynikały też ze znajomości ze środowiskiem futbolowym. Pierwszy raz taką konsultację „piłkarską” i operację w dobrej klinice w Gelsenkirchen miałem w 2004 roku, za sprawą Mirosława Szymkowiaka. Późniejsze leczenie kontuzji też wynikało ze znajomości ze środowiskiem piłkarskim. Lądowałem dzięki temu u dobrych specjalistów, u których leczyli się ci najlepsi na świecie.
Powiedziałeś kiedyś, że medal w 2006 roku był twoim największym sukcesem, bo nastąpił po kontuzji stopy, doznanej rok wcześniej.
Największym, bo przypadał na taki moment, gdy było u mnie bardzo źle ze zdrowiem. Mam porównanie, więc mogę powiedzieć to wprost: większość moich problemów wynikała z fatalnie przeprowadzonej operacji w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej w Warszawie. Mówię „fatalnie”, bo medycyna w ciągu roku nie jest w stanie się tak rozwinąć, że po zabiegu w Warszawie przez trzy tygodnie chodziłem w gipsie i o kulach, a z drugiego wyszedłem godzinę po operacji do hotelu. Na własnych nogach, bez kul. Zresztą lekarz, kiedy zobaczył, że je przywiozłem, był zdziwiony. Dwa tygodnie po tamtej operacji już trenowałem, a w Warszawie wyciągałem dopiero sączki z ciała.
To wtedy nie mogłeś uwierzyć, co słyszysz, gdy lekarz powiedział ci, że rehabilitacja potrwa tylko trzy tygodnie?
Wtedy. Przyznam szczerze, że kończyłem już wówczas karierę, bo przez ból w stopie nie byłem w stanie normalnie startować przez cały 2005 rok. Po prostu stopa mi się nie zginała. Ten sam lekarz, w tym samym COMS-ie, w którym operowano mnie wcześniej, powiedział, że w takim razie zrobimy inny zabieg. I tu zacytuję: „zetniemy głowę kości piszczelowej, założymy sztucznego czopa, będzie osiem miesięcy rehabilitacji, ale nie wiemy, czy wrócisz do sportu”. Po takiej diagnozie po prostu zapłakałem. Nie będę tego ukrywał. W końcu pomyślałem, że trzeba będzie się wziąć za siebie, znaleźć nowe zajęcie. Niemalże się wtedy poddałem, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
W końcu stwierdziłem, że może warto spróbować czegoś innego i złapałem kontakt do Szwecji. Wysłałem tam swój rentgen i rezonans, w ciągu tygodnia lekarz odpisał, że absolutnie jest to do zrobienia, mam przyjeżdżać i się nie martwić. Przyjechałem z tymi kulami, pewien, że będę się znów męczyć przez 2-3 miesiące. Lekarz był zdziwiony, kazał mi je odłożyć i chodzić normalnie. Trzy tygodnie zajęła mi rehabilitacja i powrót do treningów.
Wszystko działo się w roku 2006, już w trakcie przygotowań do mistrzostw Europy. Nie wierzyłem, że w ogóle wrócę do sportu, a co dopiero, że będę tak szybko biegać na poziomie medalowym. Zdobycie tam srebra było spełnieniem marzeń, zwłaszcza, że tak właściwie nie wystartowałem ani razu w tym sezonie i za zgodą Polskiego Związku Lekkiej Atletyki zjawiłem się na mistrzostwach bez minimum. Nikt nie wiedział, ile jestem w stanie pobiec. Finiszowałem drugi – wielkie wzruszenie, bo przecież były myśli o zakończeniu kariery, szukaniu pracy, wciąż we mnie żyły. Przeżyłem wtedy wielki rollercoaster emocjonalny.
Podliczyłem sobie, że tak właściwie miałeś 2-3 lata „normalnej” kariery.
2006, 2007, 2008, tak.
Dokładnie. Wiesz dlaczego? Cytat: „Dopiero od 2006 roku nic bym nie zmienił w swojej karierze. Od tego czasu mogę powiedzieć, że zrobiłem wszystko, żeby wrócić do formy, żeby być dobrze przygotowanym”. A po 2008 znowu powstrzymały cię kontuzje.
Zdecydowanie. To były tylko trzy lata, ale trzy lata dość dobre i ciekawe sportowo. Właściwie takie powinny być na przestrzeni całej mojej kariery, ale niestety – czasem zdrowie, a czasem głupie decyzje powodowały, że nie zawsze wyglądało to tak, jakby się chciało.
To porozmawiajmy o tej lekkomyślności.
Zastanawiam się, czy jest jakiś młody człowiek, który mógłby nie stracić kontaktu z rzeczywistością, gdy, kompletnie nieprzygotowany, w wieku 20 lat pobija rekord Polski, o którym dwa lata wcześniej nawet nie zaczął marzyć. Była może taka sytuacja u kobiet, mówimy tu o świętej pamięci Kamili Skolimowskiej. To jest taki wzorcowy przykład, bo zdobyła złoto olimpijskie, zanim zaczęła o nim marzyć. W moim przypadku było podobnie. To nie był złoty medal, ale rekord kraju, gdy miałem jeszcze mleko pod nosem. Zacząłem się wtedy zastanawiać: „skoro już biję rekord Polski, to gdzie będę za 2-3 lata?”. To się wydawało naturalne, proste dla młodego człowieka, który rozwijał się do tej pory rokrocznie i myślał, że będzie tak zawsze. Nic nie mogło przygotować mnie na to, że tak nie będzie zawsze i będę musiał czekać sześć lat, do 2007 roku, żeby ten wynik pobić.
Ale przez 2-3 lata po rekordzie też nie było przecież najgorzej.
Był finał igrzysk, zresztą dość pechowy, były medale młodzieżowych mistrzostw Europy, był medal halowych mistrzostw Europy na czterysta metrów i to z rekordem Polski – jak to mówi teraz młodzież – zmasakrowanym. Wcześniej wynosił 46,02 sekundy, a ja poprawiłem go na 45,39. Rzeczywiście, wydawało się, że tak będzie cały czas, ale zaczął odzywać się staw skokowy, nie wszystko w głowie było też tak poukładane, żeby z zimną krwią realizować plan i wrócić na właściwe tory. Pogubiłem się. Najgorszym akcentem był chyba finał igrzysk olimpijskich w Atenach. W półfinale miałem trzeci wynik, z miejsca stałem się kandydatem do medalu. Po drodze złamałem jednak nogę – wylądowałem za płotkiem i pękła mi kość łódkowata, która byłą później przyczyną tych wszystkich operacji. Dowiedziałem się o tym dopiero w Polsce. Przez to przybiegłem niemal o sekundę wolniej niż w półfinale. Inna sprawa, że ta kontuzja wynikała z popełnionego po drodze błędu. Za bardzo chciałem, złamałem swój rytm, zmieniłem nogę i wylądowałem na całej pięcie zamiast zamortyzować.
Fascynuje mnie ten rytm płotkarski. Widziałem nawet porównanie biegacza do pianisty, który musi zagrać trudny koncert.
Tak, myślę, że to dobre porównanie. Wprawdzie pianista musi ten rytm utrzymać dłużej i jest to trudniejsze zadanie, natomiast faktycznie na płotkach tak jest. Odległość między płotkami to 35 metrów i my musimy wymierzyć to wszystko z aptekarską precyzją, z marginesem błędu 2-3 centymetrów od miejsca, z którego mamy się odbić. Przy tej prędkości pokonujemy trzynaście kroków i ten ostatni musimy postawić niemal idealnie. Do tego zmieniają się warunki atmosferyczne: wiatr, temperatura, nawierzchnia ma różną sprężystość, do tego dochodzi rywalizacja z biegaczami obok, która też ma wpływ na to, że zapominamy skoncentrować się na swojej robocie. To bardzo trudna technicznie konkurencja, wielu czterystumetrowców, którym wydawało się, że mają duży potencjał wytrzymałościowy i szybkościowy, nie było w stanie utrzymać rytmu biegowego na takim poziomie, żeby sobie nie przeszkadzać. Płotki to konkurencja, w której wygrywa ten, kto popełni najmniej błędów. One się zdarzają wszystkim, ale koniec końców ten, kto popełni ich najmniej jest pierwszy na mecie. Sam nigdy nie miałem idealnego biegu.
Mam wrażenie, że zapomniałeś o jeszcze jednym czynniku, który rozprasza. Mam tu na myśli igrzyska w Pekinie.
Życie pokazuje, że nie można przygotować się na wszystko. Wchodząc na stadion przed biegiem półfinałowym absolutnie nie byłem przygotowany na to, że zobaczę Tomasza Majewskiego na pierwszym miejscu konkursu pchnięcia kulą.
Mało kto był na to przygotowany.
Tak, a ja sam, zamiast skupić się na swoim biegu, żyłem emocjami. Myślałem sobie: „O Matko Boska! Mój kolega zostaje mistrzem olimpijskim”. Wchodziłem z tą myślą w bloki, natomiast w finale byłem już w stu procentach skoncentrowany, zresztą to było w inny dzień. Ale faktycznie może się przydarzyć wiele rzeczy, przez które da się zepsuć cztery lata przygotować.
Wracając do tej lekkomyślności, od której tu dotarliśmy – nie masz wrażenia, że zabrakło ci kogoś, kto pokierowałby twoją karierą? Może managera?
Są managerowie, którzy dbają o sportowców, ale mi osobiście bardzo podoba się to, co jest w tenisie. Tam w niemal każdym z zespołów, które skupione są wokół jakiegoś gracza dużego kalibru, znajduje się były gracz, mentor, który podpowiada. Czegoś takiego brakuje w lekkiej. Gdyby przejrzeć kariery młodych zawodników, to, jak się rozwijają i jak je kończą, to większość ich błędów, popełniano też w poprzednich pokoleniach i będzie się popełniać w kolejnych. Brakuje kogoś, kto powiedziałby: „Słuchaj, nie rób tego w ten sposób, ja popełniłem ten błąd i żałowałem, naucz się na moich błędach, po co mamy tracić twój cenny czas i twoje możliwości. Kariera jest krótka, dwa razy nie powtórzysz tego samego sezonu”.
Zdaję sobie sprawę, że tu jest coś do zrobienia, ale niestety to wszystko kosztuje – czas poświęcony przez mentorów też musiałby być jakoś opłacany, wielu pewnie powiedziałoby, że „emeryci nie mają co robić, więc szuka się im posadki”. Myślę jednak, że – choćby okazjonalnie – naprawdę warto, by ci starsi lekkoatleci próbowali pomóc młodym, zaangażowali się i pomogli rozwiązać problemy, przed którymi oni stają. Bo te problemy nie różnią się od tych, którym sami stawiali czoła. Rzeczy dotyczące polityki startowej, przygotowań, leczenia kontuzji, współpracy ze sponsorami i mediami – tu każdy próbuje na nowo wynaleźć koło, a można by to rozwiązać kompletnie inaczej.
A współpraca z psychologiem?
Tego akurat uczyłbym się od obecnego pokolenia. Za moich czasów nie było takiej świadomości włodarzy związku, którzy nie widzieli w psychologu kogoś, kto mógłby pomóc. Natomiast to młode pokolenie, które tak cyklicznie zdobywa medale, ma tych psychologów na wyciągnięcie ręki. Oni są organizowani przez Polski Związek Lekkiej Atletyki, stanowią integralną część przygotowań.
Skoro już jesteśmy przy obecnym pokoleniu, to jak oceniłbyś stan polskiej lekkoatletyki na ten moment? Drugi Wunderteam?
To jest Wunderteam na skalę naszych czasów. Tamten, w przeszłości, zdobywał medale na potęgę. Nasz wygrywa klasyfikację medalową mistrzostw Europy i na hali, i na stadionie. Te porównania absolutnie nie są na wyrost. Piękne jest to, że zdobywamy tych medali mnóstwo, ale nazwiska przy nich się zmieniają. To nie są tylko murowani kandydaci, ale i osoby, których się nie typowało. Widać, że mamy całe zaplecze i te medale nie są przypadkami. Za moich czasów to było raczej wyczekiwanie na talent. Ktoś się ujawnił, to brało się go pod skrzydła związku i zdobywał medale. Natomiast teraz ewidentnie widać, że ludzie, którzy osiągają te wyniki to już są produkty pewnej myśli, rozwiązań systemowych. Za moich czasów był to efekt przypadku – pojawił się talent, to go mamy. Teraz do tych talentów dokładamy mnóstwo ludzi, którzy 20 lat wcześniej nie mieliby szans.
Jedenaście lat temu, Osaka 2007. Ile medali?
Trzy: Ani Jesień, męskiej sztafety i mój – wszystkie brązowe. Wcześniej był też Paweł Czapiewski w 2001 roku, który też przybiegł trzeci. Przy jakiejś okazji powiedziałem mu: „Zobacz, Paweł. Kiedyś nasze medale miały wartość, nawet brązowe. A teraz my, jako byli lekkoatleci, oglądając mistrzostwa świata czy Europy mamy problem, żeby jednym tchem wymienić wszystkich medalistów”. Zresztą, jakby ktoś zapytał mnie o medalistów trzech ostatnich imprez, to bez telefonu bym tego nie zrobił. Może wartość tego medalu się zdewaluowała, bo nie jest już jedyny, ale pokazuje to siłę lekkiej atletyki z pożytkiem dla niej samej, bo zainteresowanie mediów i sponsorów jest dużo większe.
Chyba nie dotyczy to biegu przez płotki.
To nie dotyczyło biegu przez płotki przed Pawłem Januszewskim i nie dotyczy po mnie. Mieliśmy Patryka Dobka, który próbował nawiązywać do tych wyników, ale niestety rozmienia się na drobne i nie prowadzi kariery na miarę swego talentu. Poziom na płotkach bardzo się podniósł, ale ten uśredniony, powiedzmy ośmiu najlepszych wyników w Polsce. Brakuje takiego gościa, który biegałby 48 sekund. Jest kilku młodych, perspektywicznych zawodników, ale dalej brakuje talentu na miarę tych, które pojawiają się w innych konkurencjach i walczą tam o medale.
Medali mamy obecnie dużo, ale twój trener, Jan Widera, twierdził, że „Tak naprawdę liczą się tylko medale olimpijskie”.
Absolutnie. To jest kwintesencja sportu. Nie dalej niż trzy dni temu zostałem poproszony, żeby przekazać gdzieś swój autograf. Stwierdziłem, że podpiszę się na jednym z numerów startowych, które miałem na strychu. Odnalazłem też reklamówkę ze wszystkimi medalami, bo po przeprowadzkach nie mam swojej gabloty, żadnej wystawki, więc spakowałem je razem i sobie tak leżą. Była dość ciężka, bo jest w niej też kilkanaście medali mistrzostw Polski, młodzieżowych imprez, mistrzostw Europy, mistrzostw świata… ale tak właściwie oddałbym to wszystko i zamienił na jeden medal olimpijski. On ma wartość, która u mnie ukształtowała się zanim jeszcze zacząłem profesjonalnie uprawiać sport. Byłem w szkole sportowej, na historii rozmawialiśmy i uczyliśmy się o igrzyskach, ich ideach, wartościach. Tak naprawdę zanim zacząłem startować, to już, jako młody człowiek, byłem w pewnym sensie indoktrynowany na taką osobę, która w igrzyskach odnajduje wartości, nie tylko pieniądze. I to mi zostało. Te wszystkie medale zamieniłbym na jeden.
Trener Lisowski powiedział kiedyś, że jesteś zawodnikiem niespełnionym.
Możemy się tak nawzajem policzkować, bo jednemu i drugiemu brakuje jednego, najważniejszego medalu – olimpijskiego. Trener Lisowski zamieniłby wszystkie medale swoich podopiecznych, łącznie z rekordem świata, na jeden medal igrzysk. Tak samo zrobiłbym ja. Spełnienia nie będzie, dopóki ten medal się na czyimś koncie nie pojawi. Na moim na pewno nie. Do niedawna mogłem jeszcze liczyć na badania antydopingowe, bo i tak się zdarzało, ale dwa lata temu skończył się okres dotyczący Pekinu, więc medalistą olimpijskim nie będę (śmiech). No chyba, że ktoś napisze książkę, w której jawnie przyznaje się do dopingu. A musiałyby być takie trzy.
Muszę sprawdzić, ile pamiętasz z tej historii igrzysk, o której mówiłeś. Kto zdobył pierwsze złoto dla Polski?
Halina Konopacka,
Zgadza się.
Pamiętam co nieco, bo pisałem pracę licencjacką na związany z tym temat. W sumie wyszło zupełnie przypadkowo, bo nie wiedziałem, co wybrać, a wpadł mi w ręce pierwszy numer „Przeglądu Sportowego” z 1921 roku. Była w nim bardzo ciekawa relacja z biegu przełajowego. Zacząłem później szukać innych wzmianek w kolejnych, archiwalnych numerach z okresu międzywojennego. Popłynąłem, zacząłem czytać je z wielką fascynacją, od deski do deski. Na ich podstawie napisałem licencjat, więc tamte wyniki mi utkwiły w głowie.
W 2008 roku powiedziałeś, że nauczyłeś się trzymać język za zębami. Ale cztery lata później, gdy przyszło do igrzysk, nie omieszkałeś skrytykować Agnieszki Radwańskiej.
No, coś mi zostało (śmiech). Przykład Agnieszki Radwańskiej nauczył mnie tego, żeby nie tylko mówić o tym, ale faktycznie trzymać język za zębami. Teraz to robię. Bardzo wiele rzeczy elektryzuje i powoduje, że człowiek ma ochotę coś wykrzyczeć. Okazuje się, że nie zawsze jest to dobre, często można potem zapłacić cenę, której się człowiek nie spodziewał. Nie żałuję przypadku Agnieszki, powiedziałem to, co myślałem, żyłem z tym w zgodzie. Natomiast wcześniej zawsze tonował mnie trener, bo on jest urodzonym dyplomatą. Zawsze byłem w gorącej wodzie kąpany, nigdy nie chowałem języka za zębami, mówiłem, co mnie gryzie. Zwłaszcza, gdy czułem, że wyniki są w porządku i wiedziałem, że ktoś mnie będzie słuchał, więc wykorzystywałem to. Nigdy nie robiłem tego jednak dla swoich celów, chciałem coś naprawić, więc wypowiadałem się na ten temat. Miałem taką przywarę, że zawsze mówiłem, co mi leży na wątrobie.
Wypowiadałeś się też na temat piłkarzy, mówiąc: „to kpina wobec sportu i brak szacunku wobec kibiców, że dzień wcześniej potrafią imprezować” (aczkolwiek to się chyba już zmieniło) i o Oscarze Pistoriusie, że „nie powinien startować na mistrzostwach czy igrzyskach z biegaczami pełnosprawnymi”.
Tu zdania nie zmienię. 50 tysięcy ludzi na stadionie i kilka milionów przed telewizorami nie może przestać myśleć o tym, że jutro jest ważny mecz, a panowie, którzy jako jedyni ponoszą odpowiedzialność za jego przebieg, dzień wcześniej zachowują się absolutnie lekkomyślnie. To jest kpina i to się potwierdzało. Żadnej z piłkarskich książek nie czytałem, ale jestem zaznajomiony z ich recenzjami i wiem, że większość z nich opisuje jedną wielką libację, skandale i inne rzeczy. Owszem, w sporcie czasem można gdzieś wyjść, czasem wręcz trzeba, bo głowa też ma grać, ale jeśli wiem, że piłkarze na boisku pojawiają się w stanie tak zwanego „dnia po”, to jest to kpina. Widzę i wierzę, że trochę się pozmieniało. Mamy modeli, jak w przypadku Roberta Lewandowskiego, który jest wzorem sportowca nie tylko na boisku, ale i poza nim. Dieta, przygotowanie fizyczne, postawa na murawie – młodzi mają szansę znaleźć inspirację w tym, że droga do sukcesu może wieść śladem Roberta. Większość osób uprawiających sporty indywidualne musi żyć w taki sposób. Oni wiedzą, że mają pewną maszynę, jaką jest ciało, i muszą o nią dbać, żeby przynosiła dochód.
Często się zdarza, że lekkoatleci odwołują się do tego, ile zarabiają piłkarze…
Dużo o tym myślałem. Nie możemy negować zarobków piłkarzy, bo to tłumy i wielkie emocje. W wielu krajach piłka to najbardziej popularny sport. Na Memoriał Kusocińskiego, święto lekkiej atletyki najwyższej klasy, przyszło 21 tysięcy osób, na piłkę nożną przyjdzie 50. Tego się nie da porównywać. Natomiast, co zawsze bolało – zresztą nie tylko lekkoatletów, ale zawodników uprawiających sporty olimpijskie, które często w mediach nie brylują – to to, że my nie widzieliśmy w piłkarzach sportowców, tylko ludzi, którzy wychodzą i grają w tę piłkę. Dostrzegaliśmy, jak poruszają się na treningach, jaki prowadzą tryb życia, co jest dla nich najważniejsze. To ten rozdźwięk między ich zarobkami, a ich profesjonalizmem powodował, że wielu ludzi się bulwersowało. Teraz, gdy mamy taką reprezentację, której zawodnicy grają pierwsze skrzypce w klubach z zagranicznych lig, przestali oni już być „piłkarzykami”, a zaczęli być pełnoprawnymi sportowcami, którymi są nie tylko na boisku; atletami, którzy do końca gryzą trawę, pokazując przygotowanie fizyczne na najwyższym światowym poziomie. Ta niesprawiedliwość umyka w tym momencie.
Kiedy Robert Lewandowski skończy karierę, prawdopodobnie będzie miał na koncie kilkaset milionów złotych. Gdy ty skończyłeś, miałeś na nim minus.
Miałem. Kiedyś powiedziałem, że wyszedłem na zero kilka lat po zakończeniu, a tak na dobrą sprawę to wydarzyło się miesiąc temu.
Czyli trafiłem z tematem.
Tak, można powiedzieć, że dopiero teraz jestem na prostej finansowej. Rzeczywiście trochę to trwało. Wszystko pochłonęła moja nieustępliwość i chęć dalszego spełniania marzeń. Lata kontuzji i nieudanych przygotowań do igrzysk olimpijskich w Londynie oraz kolejny sezon po nich, były finansowane z wcześniejszych nagród, które dostawałem. W końcu dobiłem do dna i przebiłem je, żeby ostatecznie odnaleźć się już po karierze.
„Byłem szczęśliwy, że jadę na zgrupowanie do Spały, bo tam miałem wikt i opierunek”, tak mówiłeś.
Koszty życia spadały wtedy diametralnie, więc w tych ostatnich latach siedziałem tam bardzo długo. Nie musiałem podróżować czy płacić za mieszkanie, miałem wyżywienie… Można powiedzieć, że przed tą finansową katastrofą uciekałem do sportu, ale jakieś koszty i tak zostawały, a zasoby finansowe cały czas topniały. Zaproszenia na mityngi były sporadyczne, a jak się pojawiały to zarobki i tak były marne, bo w okolicach 500 euro za start.
Teraz pytanie, które właściwie sam sobie kiedyś zadałeś, w okolicach 2008 roku: „Po co ja to robię? Jaki to ma sens? Doprowadzanie się do stanu absolutnego zmęczenia, to jest wbrew człowiekowi”.
To było moje życie i ja je miałem odkąd pamiętam. Nie znałem innego, odnajdywałem w nim jakąś sadystyczną przyjemność.
A gdy byłeś dzieckiem?
To była droga do tego, żeby stać się takim, jakim byli bohaterowie, na których się wychowało. Doskonale wiedziałem, że tak osiąga się sukces w mojej dyscyplinie.
To była droga prowadząca przez mapy, które wieszałeś na ścianie pokoju, prawda?
Tak, najpierw była mapka miasta, potem województwa, aż w końcu mogłem wziąć do ręki globus i, po mistrzostwach świata juniorów, powiedzieć, że na całym świecie nie ma nikogo lepszego w mojej kategorii wiekowej. To działało na wyobraźnię. Później zacząłem się zastanawiać, że może dałoby się żyć inaczej. Robiłem to wszystko dość ochoczo, natomiast mogłem się zastanawiać, czy warto było kontynuować tę karierę pod jej koniec, ale wówczas na dziesięć razy zapewne za każdym odpowiedziałbym, że warto. Bo nie miałem wiedzy o tym, jak to dalej będzie wyglądać.
Trzy minuty, sekunda i siedemdziesiąt siedem setnych. Co to za rezultat?
Rekord świata sztafety 4×400 metrów. Dobrze mówię?
Dobrze. Nie zazdrościłeś chłopakom sukcesu? Że oni go osiągnęli, a ciebie nie było w tej drużynie?
Zazdrościłem, ale wiedziałem, że do pobicia rekordu świata w sztafecie potrzeba więcej niż jednej osoby. Urodziłem się w takich czasach, w których nie mieliśmy tak wyrównanego składu, jaki jest teraz. Przy pobijaniu tego rekordu byłem niemalże z nimi, bo siedziałem na trybunach właściwie dziesięć metrów od mety. Przeżywałem to tak, jakbym był na tej bieżni. Jeśli była zazdrość, to bardzo pozytywna. Do tego wielki podziw. Takie biegi chce się oglądać po zakończeniu kariery.
Od tego zakończenia minęło już kilka lat. Myślisz, że twoja kariera była udana?
Dałbym sobie trójkę z plusem.
Czyli zaliczone.
Zdałem do następnej klasy, byłem bardzo blisko czwórki, ale wiem teraz, ile rzeczy było do zrobienia. Byłem też tak wychowany przez tatę, że jak jest dobrze, to mamy stan takiego optimum, a narzekania będą zawsze, gdy znajdziemy się nieco niżej. Widzę wiele rzeczy, które można było zrobić lepiej. Popełniałem błędy, których pewnie zrobiłbym mniej, gdybym teraz modelował sobie tę karierę od nowa. Medali byłoby pewnie relatywnie więcej, ale nie ma co do tego wracać i gdybać. Zdałem do następnej klasy, myślę teraz o kolejnych projektach.
Odszedłeś na swoich warunkach?
Nie, absolutnie nie. Uważam, że sport ze mnie zrezygnował, zanim ja pomyślałem, że mam to zrobić. Zrobiłem to zresztą za późno. Wcześniej wspomnieliśmy rok 2009, może wtedy byłoby to na moich warunkach, ale od tamtego czasu właściwie nic dobrego nie wydarzyło się w mojej karierze, a kontynuowałem ją do 2013 roku. O cztery lata za długo.
„Nie zawiedzie, bo nigdy nas nie zawiódł”. Czyje to słowa i przy jakiej okazji wypowiedziane? Podpowiem, że o tobie.
Jeśli miałbym strzelać… któregoś z przedstawicieli związku?
Nie.
To nie wiem, poddaję się.
Czyli faktycznie nie oglądasz tych biegów aż tak często. Igrzyska olimpijskie w Pekinie. Powiedział je Włodzimierz Szaranowicz przed twoim startem w finale.
O kurczę, bardzo miło. No i zawiodłem (śmiech). Ciężar tych słów był dla mnie za duży, jak się okazało.
Cofnijmy się w czasie. Zbliżają się igrzyska w Londynie, 2012 rok. Rzadko pojawiasz się na mityngach, z wiadomych przyczyn. I nagle, mimo tego, pojawia się propozycja z Visy, gdzie główną postacią jest Usain Bolt, nie ma Majewskiego czy Małachowskiego, a z Polaków poza tobą obecni są Paweł Wojciechowski…
Natalia Partyka i Otylia Jędrzejczak, solidne towarzystwo. Tak, to było dla mnie sporym zaskoczeniem. Do tego stopnia, że przez pierwsze etapy negocjacji z brytyjską firmą, zastanawiałem się, czy nie jestem w ukrytej kamerze, bo wydawało mi się, że to niemożliwe. Ktoś mógł przecież posłużyć się nazwą „Visa”. Dopóki nie dostałem podpisanego kontraktu i, co za tym idzie, wykupionego biletu lotniczego, który był pierwszym namacalnym dowodem tego, że to wszystko dzieje się naprawdę, myślałem, że to żart. Mój sportowy niebyt trwał już wtedy kilka lat. Śmiałem się wówczas, że trudno było mi znaleźć sponsora, kiedy wiodło się dobrze, więc niemożliwym jest, by wydarzyło się, gdy wiodło mi się najgorzej w życiu. To była rzeczywiście bardzo duża pomoc i motywacja.
Czyli możesz powiedzieć, że i na tamtych igrzyskach byłeś.
Zagościłem jako kibic. Sportowo zabrakło mi szesnastu setnych sekundy. Zawody oglądałem z trybun, a nie bieżni. Natomiast z perspektywy czasu wiem, że nawet, jakbym się tam dostał i miał najlepszą formę w sezonie, to przez poziom, jaki był na igrzyskach w Londynie, prawdopodobnie zakończyłbym start na biegu półfinałowym.
Podobno bieg z 2007, o którym rozmawialiśmy na początku, był motywatorem przed tamtymi igrzyskami?
Każdy z biegów z poprzednich sezonów takim był. Motywatorem było też to, że im trudniej, tym lepiej. Byłem zawodnikiem, który nie znosił rutyny. Bardzo trudno było przygotowywać mi się psychicznie i mentalnie do zawodów, gdy wszystko szło dobrze i każdy dzień wyglądał tak samo. Nie byłem w stanie wykrzesać takiej motywacji z siebie w codziennym, nużącym treningu. Natomiast, gdy pojawiała się kontuzja, był moment zagrożenia, że coś się nie uda, wchodziłem na wyżyny motywacji i determinacji. To mi szalenie pomagało.
Tej motywacji zabrakło po zakończeniu kariery? Pojawił się przecież kilkuletni rozbrat ze sportem.
On chyba trwa dalej. Zacząłem biegać, odnajdując w tym pewien przychód w postaci odświeżenia umysłu. Bardzo dużo pracuję pisząc pewnego rodzaju dokumenty, strategie, dużo czasu spędzam przy komputerze. Po takim zmęczeniu psychicznym, zapytany ile to dwa plus dwa, zastanawiałbym się z piętnaście sekund. Z kolei po odświeżeniu treningiem biegowym organizm jest wydolniejszy. Odnalazłem na powrót satysfakcję z biegania, ale faktycznie, rozbrat ze sportem tuż po zakończeniu kariery był brutalny. Coś jak małżeństwo, które kończy się rozwodem w sądzie, drze koty i dopiero po kilku latach jest w stanie zapytać „Marek, co u ciebie?”. Tak było ze mną i sportem.
Z oglądania nie zrezygnowałeś?
Nigdy. Do tego stopnia, że pewne reakcje, pomimo upływu lat, pozostają niezmienne. Widzę rozłożone płotki – serce bije szybciej. Pojawiam się na bieżni – sprawdzam jak są oznaczone markery do rozstawu płotków. Wszystko zostało. I to była chyba największa przeszkoda w tym, żeby biegać amatorsko. W trakcie trwania kariery robiłem niezliczoną ilość biegów ciągłych i każdy z nich był swego rodzaju automotywacją. Czymś trzeba zająć umysł, jak biegnie się pół godziny czy nawet więcej. To były rzeczy związane z motywacją, układaniem sobie wszystkiego w głowie na najważniejszą imprezę, sezon. Zaczynałem biegać, uruchamiałem stoper, nie myślałem o tym, czy biegnę szybko czy wolno. To się tak utrwaliło, że wychodząc na pierwszy trening biegowy po zakończeniu kariery, automatycznie uruchomiły się u mnie te procesy. Po pięciu minutach powiedziałem sobie: „dobrze, ale ja nie mam tego celu, więc po co to robię?”. Zatrzymałem się, wróciłem do domu, a później kilka miesięcy trwało zanim spróbowałem po raz kolejny. Próby były nieudane do czasu, gdy pojawił się przychód w postaci lepszego samopoczucia.
Wiem, że nie uważasz się za legendę polskiej lekkoatletyki…
Nie, absolutnie. Biorąc pod uwagę to, co działo się po zakończeniu mojej kariery nie mogę mówić o sobie jako o legendzie. Bo legendą będzie Tomasz Majewski, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego, będzie Paweł Fajdek, który trzykrotnie wygrywał mistrzostwo świata, będzie Piotr Małachowski. Mi do tych sukcesów sporo brakuje.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. NewsPix