Jeśli będziecie chcieli stracić sporą część wypłaty na przeżycie kilku magicznych chwil z Premier League, w ciemno rezerwujcie lot do Liverpoolu i ładujcie się na tamtejsze derby. Pod koniec listopada o pojedynku Evertonu z The Reds napisaliśmy bez cienia przesady, że było to najlepiej zainwestowane 90 minut, jakie spędziliśmy w tym sezonie przed telewizorem. Dziś trudno znaleźć lepsze słowa określające magię kolejnych derbów, których świadkami byliśmy na Anfield. Trzy obrazy walki o Merseyside.
1. Nieśmiertelny Steven Gerrard
Mina kapitana Liverpoolu po strzelonym golu mówiła wszystko. Złość nagromadzona w ciągu całego nie najlepszego indywidualnie sezonu i niebywałe pokłady ambicji skumulowane w bombę, która wybuchła z głośnym hukiem w 21 minucie dzisiejszego nieprawdopodobnego wieczoru na Anfield. Niepotrafiący pogodzić się z upływającym czasem Gerrard ani myśli mówić jeszcze ostatniego słowa. Kapitalna harówa w defensywie – wspomagana zresztą wszędobylskim Hendersonem – a do tego mądrość przy rozegraniu piłki ukoronowana wisienką w postaci efektownego gola – bez dwóch zdań, Anglik nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I bardzo dobrze, bo oglądanie takiego Gerrarda to honor i czysta przyjemność.
2. Everton śpiewający jednym głosem
Trudno dziś pisać obiektywnie o obu ekipach, skoro na murawie oglądaliśmy koncert jedenastu czerwonych artystów przy udziale (i niestety niczym więcej) jedenastu niebieskich statystów. Dziś Liverpool zrobił Evertonowi istny Tottenham (5:0). Generalnie, jeśli mielibyśmy to skomentować możliwie najkrócej jak się da: rozpierdol totalny. Funkcjonujący w tym sezonie naprawdę bardzo płynnie chór trenera Roberto Martineza śpiewał dziś nudnym, jednym głosem w osobie Kevina Mirallasa. Owszem, dynamicznego i błyskotliwego, ale jednak osamotnionego. Kto wie jak wyglądałby ten mecz, gdyby Gareth Barry najpierw nie zamotał się przy kryciu Gerrarda, a później nie skasował w polu karnym Romelu Lukaku, który tak mocno dał się we znaki obrońcom The Reds w pierwszym meczu obu zespołów na Goodison Park… Mniejsza z tym. Wszak jak mawia Franio: – Gdyby, gdyby, gdyby – były w dupie ryby.
3. Wyścig szczurów trwa
Nieważne transfery, nieistotny policzek ze strony Chelsea przy transferze Salaha, wszystko inne traci na znaczeniu, gdy Liverpool ma w swoim składzie niesamowity duet SAS. Sturridge and Suarez. Suarez and Sturridge. Odmieniani przez wszystkie przypadki, wymykający się poza jakiekolwiek granice i przełamujący wszelkie bariery. Wiecie co zapamiętamy z tego meczu? Obraz Daniela Sturridga mówiącego po strzelonym golu: ludzie, spokojnie, ja tu jestem, o nic się nie martwcie. Może i projekt pod nazwą „Liverpool Brendana Rodgersa” dopiero dobija na powrót do bram wielkiego futbolu na miarę Ligi Mistrzów, ale naprawdę trudno znaleźć dziś w Europie równie znakomity duet snajperów. Zresztą, niech przemówią liczby:
Sturridge – 15 meczów, 13 goli, 3 asysty
Suarez – 18 meczów, 23 gole, 13 asyst
Wbija w ziemię.
***
Poza tym wtorek to oczywiście debiut Juana Maty (MU – Cardiff 2:0). Trzeba było trochę pokombinować, żeby to zobaczyć, ale tak sobie teraz myślimy, ta gra chyba nie była warta świeczki. Hiszpan zagrał przeciętnie. Ani bardzo dobrze, ani źle. Drużynę napędzali Van Persie, Young i Valencia. Mata stał trochę z boku, najczęściej podając do najbliższego. Asysta przy golu – na plus, poza tym czekamy na więcej. W kontekście Manchesteru na razie szufladkujemy go z dużymi pieniędzmi, jakie kosztował i dwoma ciekawymi wypowiedziami. Pierwsza to ta, że na Old Trafford spodobało mu się to, że wysłali po niego helikopter. Druga – „Przyszedłem walczyć o mistrzostwo Anglii”. No cóż, jakby to powiedzieć… Czasem warto włączyć telewizję albo przeczytać gazetę.