Reklama

Jan Kocian o Ruchu, piłkarskiej karierze i egzotycznych eskapadach

redakcja

Autor:redakcja

23 stycznia 2014, 14:17 • 16 min czytania 0 komentarzy

Dlaczego wyjazd Starzyńskiego na zgrupowanie w Emiratach zaszkodził Ruchowi? Czy trenerowi “niebieskich” zdarza się robić awantury w szatni? Z kim konsultuje meczową taktykę i kto jest jego prawą ręką w zespole? Dlaczego rozczarował go Maciej Jankowski? Jakie są najpilniejsze transferowe potrzeby Ruchu? Dlaczego piłkarze w Chinach stawali na baczność i nie wymagali motywacji albo jak Kocianowi jako pierwszemu zawodnikowi z Czechosłowacji udało się wyjechać do Niemiec – o tym wszystkim i o jeszcze kilku innych sprawach w obszernym wywiadzie opowiedział nam przed kilkoma dniami słowacki szkoleniowiec Ruchu Chorzów – Jan Kocian.

Jan Kocian o Ruchu, piłkarskiej karierze i egzotycznych eskapadach

Ostro pan potraktował selekcjonera w sprawie Starzyńskiego.
– Broniłem tylko swojego zawodnika, nic innego. Po prostu uważam, że to nie była dobra decyzja – brać go na zgrupowanie, ciągnąć na tyle czasu aż do Emiratów, żeby nie zagrał tam ani minuty. Jedni dostali 5 minut, inni 20, jeszcze inni 45 minut i wydaje mi się, że w dwóch meczach było dosyć czasu, żeby zagrał też Starzyński. Nie mam nic przeciwko trenerowi Nawałce, on ma swój zespół, ja mam swój, nie chcę się wtrącać w jego pracę. Mówię tylko głośno, że nie podoba mi się ta decyzja, która moim zdaniem nie pomogła, a wręcz zaszkodziła Filipowi. To jest bardzo dobry piłkarz, ale w jego przypadku odpowiednia podbudowa fizyczna jest wręcz koniecznością. Niestety, kiedy my ciężko pracowaliśmy nad nią na obozie w Kamieniu, on był w Emiratach, gdzie trenował w całkiem inny sposób. Dlatego jestem zdania, że Filipowi w niczym ten wyjazd nie pomógł, a wyłącznie zaszkodził.

Panu też zaszkodził.
– W jakimś sensie tak, bo zaszkodził Ruchowi jako drużynie. Ale przede wszystkim Filipowi, który stracił czas, w którym mógł się dobrze przygotować fizycznie do kolejnej rundzie. Psychicznie na pewno też to odczuł, że zagrali wszyscy zawodnicy z pola, tylko nie on jeden.

Może więc Nawałka miał konkretny powód?
– Nie wiem, będę o tym z Filipem rozmawiał po powrocie. Na dziś decyzji pana Nawałki nie rozumiem.

Pan podobno jest trenerem, którego ciężko wyprowadzić z równowagi.
– Od kiedy jestem w Ruchu, nie było jeszcze takiej sytuacji, żebym szalał albo czymś rzucał w szatni. Nie było takie potrzeby. Ważniejsza była komunikacja, poznanie problemów drużyny i dobre podejście do zawodników. W przeszłości pewnie takie reakcje czasem mi się przydarzały, ale też w granicach określonej normy, bo wychodzę z założenia, że trener zawsze musi być sobą.

Reklama

Czyli pana ogólnie da się lubić.
– Ale mnie to w ogóle nie interesuje, czy ja dam się lubić. Od piłkarzy wymagam wyłącznie respektu. Tak jak w szkole musisz mieć szacunek do nauczyciela, w domu do ojca i matki, tak w szatni do trenera. I ten respekt musi być zawsze, a nie tylko wtedy, kiedy trener zrobi awanturę.

A kiedy był pan kapitanem czechosłowackiej kadry, to z czego ten respekt wynikał?
– Pewnie z tego, że ciężko pracowałem na boisku. Myślę, że ten mój autorytet był taki przyrodzony. Nie próbowałem rządzić. Po prostu inni mnie szanowali, bo robiłem swoje. A mieliśmy wtedy naprawdę świetny zespół – Frantiszek Straka, Lubomir Moravcik, Jozef Chovanec, Miroslav Kadlec, Ivan Haszek… Na mistrzostwach we Włoszech w 1990 dopiero w ćwierćfinale odpadliśmy z Niemcami, którzy wygrali cały turniej. To był wielki sukces, bo przecież nikt nie oczekiwał od nas dojścia do finału. Wstydu nie przynieśliśmy. Zwłaszcza, że przegraliśmy po karnym i faulu na Juergenie Klinsmannie, którego sędzia wcale nie musiał odgwizdać. Dla wielu z nas ten mundial to był wierzchołek tego, co osiągnęliśmy w piłce. Ukoronowanie naszych zawodniczych karier.

Ma pan poczucie, że wycisnął ją do maksimum?
– Na tyle, na ile miałem talentu, na tyle wycisnąłem. Zwłaszcza, że wtedy czechosłowacki piłkarz nie miał wielkich możliwości. Przez to jaki panował ustrój, nawet do końca nie wiedzieliśmy, jak wygląda profesjonalna europejska piłka. Nie było komputerów, zagranicznych telewizji. Dopóki ktoś sam nie wyjechał, to nie wiedział jak się trenuje w Anglii, Niemczech czy we Włoszech. To było takie nasze granie na małym czechosłowackim boisku. Mieliśmy wielu utalentowanych zawodników, którzy ciężko pracowali, a i tak nie mogli trafić za granicę, bo najpierw trzeba było spełnić określone warunki. Taki był reżim i nic nie dało się na to poradzić.

Pan jako pierwszy wyjechał z Czechosłowacji do Bundesligi.
– Jako jeden z dwóch. Straka prawie w tym samym czasie trafił do Borussii Moenchengladbach.

Jak do tego doszło?
– Na turnieju w Malezji i Singapurze, na którym byłem z reprezentacją, zaczepił mnie niemiecki menedżer i zapytał czy miałbym możliwość wyjechać do zagranicznego klubu. Powiedziałem, że jest taka możliwość, bo mam spełnione wszystkie warunki, które pozwalają mi wyjechać z kraju, czyli ukończone 30 lat, 200 meczów w czechosłowackiej lidze i grę w reprezentacji. Tak naprawdę, te warunki wcale nie były wtedy największym problemem. Większym było to, jak znaleźć klub, który weźmie z Czechosłowacji ponad 30-letniego chłopa i stwierdzi, że jest wystarczająco dobry, żeby grać w Bundeslidze. Wtedy już trochę nie wierzyłem, że to może mi się udać, aż tu nagle ten menedżer znowu się odezwał. Okazało się, że mieszka w Hamburgu i może mnie polecić do Sankt Pauli. Wcześniej musiałem tylko polecieć na dwutygodniowe testy, po których podpisałem kontrakt.

Mimo ustroju jaki panował, trochę pan krajów jako reprezentant zwiedził.
– Byłem z kadrą w Australii, Malezji, w Singapurze, więc ten Hamburg nie był dla mnie wtedy żadnym szokiem. Nie miałem problemu, że przyjeżdżam z małej mieściny do milionowego miasta. Najtrudniej było z treningami, tu różnica była ogromna. Wszystko dużo szybsze, dużo intensywniejsze. W Czechosłowacji w tamtym czasie trenowało się długo, nawet po dwie i pół godziny, ale wszystko robiło się powoli, więc właśnie ten element kosztował mnie najwięcej, żeby się dostosować.

Reklama

Mieliście mocną generację zawodników.
– Trzy lata temu mieliśmy nawet takie spotkanie na dwudziestolecie naszego występu na mundialu. Pograliśmy w piłkę, trochę pogadaliśmy. Okazało się, że wiele się nie pozmieniało, do dziś prawie wszyscy pracują w piłce. Ivan Hasek był selekcjonerem reprezentacji Czech i prezesem federacji. Z kadrą pracowali też Jozef Chovanec i Michal Bilek. Lubomir Moravcik trenował na Słowacji reprezentację młodzieżową. Vladimir Weiss znowu seniorską Słowacji. Chovanec był do tego w Sparcie Praga. Bilek w Sparcie i wcześniej jeszcze w Rosji. Wielu pracuje też w innych rolach w piłce.

Pan też płynnie przeszedł do zawodu trenera.
– Josef Venglos zrobił mnie od razu swoim asystentem w reprezentacji.

Wcześniej prowadził pana w klubie. Ale chyba nie byliście kolegami, dzieliło was 18 lat.
– To były czasy, kiedy po podziale Czechosłowacji reprezentacja Słowacji dopiero się rodziła. Venglos był wtedy u nas trenerskim guru. Wszyscy uważali go za najlepszego specjalistę w kraju. To był rok 1993. Znaliśmy się, widocznie widział we mnie jakiś talent, bo jak tylko skończyłem karierę i zacząłem robić papiery trenerskie – po dwóch operacjach kręgosłupa, które nie pozwoliły mi dłużej grać w piłkę – on zaproponował mi bycie jego asystentem. Dał mi szansę dobrze zacząć.

Ci którzy pana lepiej znają, na przykład Marek Bazik, mówią, że pan pracuje po niemiecku.
– Z Markiem to jest ciekawa sprawa, bo znamy się ze Słowacji, praktycznie od małego, pracowaliśmy razem w Dukli Bańska Bystrzyca. Wyciągałem go do pierwszej drużyny i nawet teraz w Polsce słyszę, że trenerzy, którzy go tu prowadzili, uważają go za jednego z najlepszych zawodników, jakich mieli. Michał Probierz powiedział mi, że to najlepszy słowacki piłkarz, z jakim do tej pory pracował.

A te niemieckie treningi, to w sensie intensywności?
– W Bundeslidze stawia się na jakość i intensywność treningu. Z Markiem Bazikiem pracowaliśmy akurat zaraz po tym, jak wróciłem z Niemiec i próbowałem wprowadzić na Słowacji trochę tych niemieckich wzorców. Widziałem, że dla moich piłkarzy to była duża zmiana. Teraz po obozie w Kamieniu też słyszę już od zawodników, że tak ciężko z poprzednimi trenerami nie ćwiczyli. Zwłaszcza ci, którzy przyjechali do nas na testy, byli trochę zaskoczeni. Tym bardziej mi szkoda, że nie było z nami Filipa Starzyńskiego, któremu ta fizyczna podstawa bardzo by się przydała.

Czyli czerpie pan od Niemców.
– Pięć lat byłem w St. Pauli jako piłkarz, później jeszcze prawie siedem lat w Niemczech jako asystent albo pierwszy trener. Trochę się tam nauczyłem. Ich szkoła jest mi bliższa niż czechosłowacka.

Stanislav Levy też to mówi.
– Ze Stanem Levym to my akurat sporo graliśmy w reprezentacji. Nawet niedawno pogadaliśmy sobie chwilę przy okazji meczu ze Śląskiem i on sam mówi, że nie chce wracać trenować w Czechach albo na Słowacji. I myślę, że tu nie chodzi tylko o pieniądze, ale też o tę filozofię pracy.

W innych klubach nie robił pan furory, tymczasem poprawa w grze Ruchu jest zaskakująca.
– Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, żeby kibice skandowali moje imię i nazwisko, co już tu w Chorzowie miało miejsce. Może faktycznie nie miałem tych wyników. Z różnych względów, bo każdy klub to jakaś osobna historia. W Ruchu jesienią udało nam się uporządkować grę, zwłaszcza w obronie, bo to od początku było najważniejsze, wpoić zawodnikom naszą filozofię i zachęcić do naprawdę ciężkiej pracy. Co jest nie tylko moją zasługą, ale też moich asystentów.

Na początku chciał pan ściągnąć własnego ze Słowacji. Temat ostatecznie upadł?
– Prezes zapytał mnie czy mam jakiegoś trenera – pomocnika, którego chciałbym wziąć ze sobą. Powiedziałem, że mam. On na to, że OK, że się zgadza. Tylko że sprawa się skomplikowała, bo tamten człowiek wolał zostać na Słowacji, gdzie zamiast bycia asystentem, miał już szansę na samodzielną pracę. Dlatego zostałem z polskimi współpracownikami i nie mam z tym problemu. Dogadujemy się w stu procentach, każdy z nich żyje Ruchem 24 godziny na dobę. To oni – Darek Fornalak, Karol Michalski, czyli moi asystenci, trener bramkarzy Rysiu Kołodziejczyk – na początku byli tymi, którzy ze mną usiedli i scharakteryzowali mi każdego zawodnika – ten jest taki, ten taki, ten gra tak, a ten ma takie problemy. To bardzo mi pomogło zacząć i dokonać pierwszych zmian.

Pierwszą taką bardzo widoczną zmianą było przesunięcie Malinowskiego na środek obrony.
– Obejrzałem na DVD kilka meczów i stale w tej obronie brakowało mi organizacji. “Malina” to była moja próba uporządkowania tyłów. On się bardzo dobrze do tego nadaje. Aż sam się dziwiłem, że nikt go tam wcześniej nie ustawiał. W szatni też to widać, że tacy zawodnicy jak Malinowski albo Surma są autorytetami, liderami, mają duży szacunek u młodszych. Na boisku też to się przydaje.

To była taka próba poratowania Stawarczyka? U niego to zawsze było widoczne, że gra dobrze, jeśli ma nim kto pokierować, jeśli ma partnera, najlepiej solidniejszego od siebie.
– Opcji mamy kilka: Stawarczyk – Malinowski, Stawarczyk – Szyndrowski, Stawarczyk – Helik, ale ja mam określoną wizję, w której jeden środkowy obrońca odpowiada za destrukcję, wygrywa pojedynki, przerywa akcje, a drugi jest organizatorem, który umie też dać dobre podanie i poustawiać. Malinowski się w tym sprawdza. Tacy zawodnicy są potrzebni trenerowi. Zawsze mogę z nimi usiąść, porozmawiać, jak widzą różne sprawy, nawet odnośnie taktyki. To są moje prawe ręce w drużynie.

Konsultuje pan taktykę z piłkarzami?
– Zdarza się, że chcę poznać ich zdanie. Trener zawsze ma jakąś swoją wizję, ale musi być też informacja zwrotna, jak reagują na to zawodnicy, jak sobie z tym dają radę. Dlatego mieliśmy już takie rozmowy, ale na zasadzie krótkich konsultacji z niektórymi. Nie pytałem wszystkich w szatni.

Jak odnajduje się pan w sytuacji, w której finanse na każdym kroku wiążą ręce?
– Wszyscy w tym klubie muszą wiedzieć o co grają. Że grają też dla siebie, że ten klub może być dla nich trampoliną. Nikt nie przychodzi do Ruchu, żeby zarobić tyle pieniędzy, by po kilku latach wyłożyć nogi na stół i nic więcej nie robić, bo tutaj tak się nie da. Mamy wielu młodych piłkarzy, którzy mogą się u nas wypromowaći nie da się ukryć, że jest tu ta filozofia “wychować – zagrać – sprzedać”. Choć sytuacja i tak mi się wydaje teraz trochę lepsza. Pieniądze już nie są głównym tematem w szatni.

A były?
– Jak przychodziłem, dało się to odczuć.

Co by pan powiedział na trampolinę: z Ruchu do innego polskiego klubu?
– Mam w Chorzowie ważny kontrakt. Nie wypada mi o takich rzeczach mówić, choć wiadomo, że nie zostanę w Ruchu do końca życia. Nie wiem czy odejdę za rok, za dwa czy za ile i co będzie dalej – mogę objąć inny polski klub, mogę wrócić do Niemiec, mogę być znowu w Chinach.

Jakieś kontakty w Niemczech do uruchomienia?
– Wiele się nie zachowało. Na Słowacji jest takie powiedzenie: “zejdziesz z oczu, zejdziesz z myśli”, a mnie już osiem lat nie ma w Niemczech. Pozmieniali się prezesi, pozmieniali właściciele. Jakbym chciał wykorzystywać kontakty, pewnie musiałbym zacząć najwyżej od trzeciej ligi. Jako pierwszy trener pracowałem tam w klubach z dołu tabeli, w których wyniki były potrzebne jak najszybciej. Nie było ani czasu, ani za bardzo możliwości. No i wyników też nie było, więc nie liczę na znajomości.

Ale to właśnie po tych słabych wynikach w Niemczech objął pan słowacką kadrę.
– Po odejściu ze Sportfreunde Siegen i spadku z 2. Bundesligi.

A jednak jakaś renoma w kraju pozostała.
– W federacji wiedzieli w czym jestem dobry, bo ja zawsze byłem znany z tego, że umiem pracować z młodymi piłkarzami i wprowadzać ich do drużyny. Słowacja właśnie tego potrzebowała – budowy nowej reprezentacji i pod tym względem wiele udało mi się zrobić. Najlepszy dowód, że kiedy Polska grała po raz ostatni ze Słowacją, na boisku było siedmiu albo ośmiu zawodników, którym ja dałem zadebiutować. To u mnie zaczynali Jan Mucha, Dusan Kuciak, Marek Hamsik, który teraz gra w Napoli, Tomasz Hubocan z St. Petersburga, Peter Pekarik z Herthy Berlin. W sumie chyba ośmiu.

Co miał pan wygrać, to wygrał. Co miał przegrać, też przegrał.
– Uważam, że powoli szło to we właściwym kierunku. Przekonywałem, że nie da się całej pracy wykonać w ciągu roku, ale działacze byli najwyraźniej innego zdania. Zabrakło im cierpliwości.

I efekcie popadł pan w niebyt, po czym znów przyjął robotę asystenta.
– Ale nie w klubie tylko w kadrze Austrii u Karela Brucknera. Drugim był zresztą nie byle kto, bo Andreas Herzog, który teraz jest już asystentem Juergenna Klinsmanna w reprezentacji USA. Znaliśmy się z Brucknerem po tym, jak prowadził wcześniej w Czechach reprezentację młodzieżową. Kiedy po raz pierwszy wyjeżdżał pracować za granicę, potrzebował kogoś, kto trochę zna tę “germańską” naturę. Pomagałem mu w prowadzeniu treningów czy odpraw przedmeczowych, a z kolei Herzog bardziej przydawał się w komunikacji, bo Bruckner nie za dobrze mówił po niemiecku. Nie pracowaliśmy tam długo, bo trener trochę podupadł na zdrowiu, przechodził operacje kręgosłupa, a Didi Constantini, który go zastąpił, sprowadził już swoich asystentów.

A pana wyjazdy do Azji? To był skok na lepsze zarobki?
– Nie ukrywam, że kiedy pojawiła się propozycja z Jiangsu Sainty, nie miałem żadnych innych ofert. Wszyscy mówili, że piłka w Chinach rośnie w siłę, że dzieje się tam coraz lepiej, więc postanowiłem przekonać się na własne oczy, co tam można zrobić. Pieniądze też odgrywały swoją rolę, oczywiście. Niektóre chińskie kluby płacą świetnie. Choć ja akurat trafiłem na taki, który płacił trochę gorzej.

Ciężko się tam pracuje Europejczykowi?
– Mentalność Azjatów trochę mnie zaskakiwała. Piłkarze byli super-zdyscyplinowani. Cokolwiek się im powiedziało, oni to robili bez jednego słowa. Problem był z właścicielami, którzy najpierw chcieli wprowadzić do klubu europejskie standardy – wszystko chcieli mieć z Europy: trening, trenera, asystenta, specjalistę od przygotowania fizycznego. Ale już po dwóch meczach, których nie wygraliśmy, zaczęli tracić cierpliwość. Już nie mówili wszystkiego prosto w oczy, patrzyli już trochę podejrzliwie. Zmieniło się ich podejście, z każdą chwilą robili się coraz bardziej nerwowi.

A sam klub jak był zorganizowany?
– Ciekawie, bo mieliśmy wspólny ośrodek treningowy, w którym chińscy zawodnicy spędzali dosłownie cały miesiąc, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kiedy chcieli wyjechać do domu, to prosili o przepustki. Zwykle i tak jechali tylko ci, którzy mieli żony i to po meczach, za zgodą właściciela. Zawodnicy z zagranicy i trenerzy mieli lepiej, bo mieszkali poza ośrodkiem. Codziennie rano podjeżdżał samochód i zbierał wszystkich, jak wycieczkę, od mieszkania do mieszkania. Wszystko funkcjonowało jak w armii, oni są tak wychowani od małego. Przed treningiem ustawiali się w rządku, prawie na baczność. Gotowi na poświęcenia. Ktoś im powiedział: musisz mieszkać tu, ćwiczyć tak, spędzać tyle czasu i oni z tym nie dyskutowali, tylko wykonywali. Nikt się nie buntował.

W Hongkongu było tak samo?
– Piłkarze z Hongkongu są zupełnie inni niż ci w Chinach. Bardziej rozluźnieni. Tam już czuć kapitalizm. Każdy był bardziej niezależny, zawodników trzeba było ciągle motywować. W Chinach to nie było potrzebne. Jakbyś powiedział im, że mają przebiec sto razy wzdłuż boiska, to oni by to zrobili bez pytania po co. W Hongkongu od razu byłoby: “a dlaczego? Czemu tak dużo?” i tak dalej.

A jak tam się żyło?
– Jak w światowej metropolii. Piękny czas, wygodne życie. Wszystko jest tam bardzo drogie, nawet w sklepach spożywczych, ale najważniejsze rzeczy miałem zapewnione. Apartament, na stadion bardzo blisko. Zresztą, tam na każdy mecz wyjazdowy było bardzo blisko. Wszystkiego pod dostatkiem i w ogóle nie odczuwałem tego, że to metropolia z siedmioma milionami mieszkańców.

Co ciekawe, właśnie w Azji spotkał pan Mariusza Klimka.
– Piłkarski świat jest mały. Pan Klimek często bywał w Chinach, bo miał tam swoje interesy. Z tego co wiem, współpracował z firmą, która była sponsorem naszego klubu. Kilka razy się spotkaliśmy, zamieniliśmy parę słów: co tu robimy, jak długo jesteśmy i tak dalej. Później wyjechałem pracować do Hongkongu, więc nasz kontakt się urwał i dopiero po meczu z Jagiellonią nawiązaliśmy go znowu.

Co usłyszał pan na wstępie na temat koncepcji budowy drużyny?
– To co prezesi mówią cały czas, czyli że chcą budować nowy zespół w oparciu o młodych, polskich zawodników. Jak przyszedłem, to był tu już tylko Pavel Sultes, zresztą już po dwóch treningach powiedział mi, że chce odejść. Trafiłem do klubu, który miał swoją filozofię i musiałem się dostosować. Nigdy wcześniej się z taką sytuacją nie spotkałem, żeby klub chciał grać zawodnikami tylko ze swojego kraju, ale szanowałem i szanuję tę decyzję. Zwłaszcza, że wypływa ona też z sytuacji finansowej. Wiadomo, że przy takich ograniczeniach nie każdy piłkarz z zagranicy do nas przyjdzie.

Trochę wam się ostatnio ta koncepcja chwieje.
– To się jeszcze okaże. Testowaliśmy kilku zawodników z innych krajów, ale jeszcze zobaczymy, na kogo się zdecydujemy. Jedno jest pewne: sprowadzimy kogoś tylko wtedy, jak będziemy mieć przekonanie, że pasuje do tego zespołu, umiejętnościami, ale także charakterem.

Pana zdaniem nie warto się zamykać tylko na Polaków?
– Nie ma na to prostej odpowiedzi. To zależy od tego, o co chcemy grać. Jeśli interesuje nas gra o 10 – 12 miejsce, byle nie wypaść z Ekstraklasy, to i z obecnym składem pewnie sobie poradzimy. Ale różnice w tabeli są bardzo małe.

Na Słowacji znalazłby się pewnie niejeden Słowak, który zagrałby w Ruchu za 5 tysięcy.
– Byliby tacy. Mamy kilka pozycji, które chcemy zdublować, bo na przykład Daniel Dziwniel nie ma teraz konkurencji na lewej obronie. Do tego odszedł Janoszka, więc tu też ktoś by nam się przydał. Mam świadomość, że Ruch nie jest jedynym klubem w Polsce, z którego zawodnicy, jeśli dostaną dobrą propozycję, będą chcieli odejść. Ja to rozumiem i niewiele z tym można zrobić. Dla klubu to jest zawsze korzyść, kiedy ma takiego wychowanka, jak Furman z Legii, którego może dobrze sprzedać.

Co się dzieje z Maciejem Jankowskim?
– Myślę, że Jankes jest na dobrej drodze. Na początku, jak przyszedłem do Ruchu, był kontuzjowany i szczerze powiem, że się na nim nie poznałem. Nie wiedziałem, że wcześniej strzelał bramki, że był wyróżniającym zawodnikiem. Na treningach za bardzo mi tego nie pokazywał. Nie wyglądał dobrze, jeśli chodzi o zaangażowanie. On chyba już jest takiej natury, żeby Czasem sobie trochę lżej. Potrzebowałem od niego sygnałów: “hej, trener, tutaj jestem. Strzelam pięć goli na treningu, zauważ mnie”, ale takich sygnałów od Jankowskiego nie dostawałem. Kiedy przyszedłem do Ruchu, powiedziałem zawodnikom: wszyscy jesteście na pole position. Nie obchodzi mnie, kto był reprezentantem Polski, ani kto strzelił dwadzieścia bramek. Wszyscy zaczynacie u mnie od zera.

Najpierw powiedział pan, że jest na dobrej drodze, a potem trochę go usadziła.
– W Kamieniu widziałem, że się starał. Kontrakt ma do czerwca. Być może chciałby pójść do innego klubu, ale musi wiedzieć, że trzeba dać z siebie wszystko, bo kto kupi piłkarza, który nie gra.

Podsumowując: pana najpilniejsze potrzeby wzmocnień to…
– Cała lewa strona. Konkurencja na lewą obronę i zastępstwo za Ecika Janoszkę. Dziwniel na dziś ma mocną pozycję, bo obok Starzyńskiego wydaje mi się najbardziej perspektywicznym zawodnikiem w Ruchu. Zaliczył największy progres, ani razu mnie nie rozczarował, ani razu nie chciałem go zmienić. Doceniam to, jak trenuje. Chyba ta niemiecka natura się w nim budzi, bo zawsze pracuje na 105 procent, ale kogoś do zdublowania go chciałbym ściągnąć. Przydałby nam się też środkowy pomocnik, gdzie mamy Babiarza i Surmę. Zobaczymy, na ile będziemy mogli sobie pozwolić.

Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...