Reklama

Cecchinato podbił Paryż. To pierwszy włoski półfinalista Wielkiego Szlema od 40 lat

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 czerwca 2018, 09:57 • 12 min czytania 2 komentarze

„Nie śnisz”, powiedział reporter przeprowadzający pomeczową rozmowę. „Jesteś pewien?” zapytał Marco Cecchinato, najniżej notowany tenisista w półfinale Rolanda Garrosa od 19 lat. Potrzebował potwierdzenia, bez niego nie był w stanie uwierzyć w to, czego właśnie dokonał. Gdyby ktoś dwa tygodnie wcześniej powiedział mu, że dojdzie tak daleko, zapewne uznałby go za szaleńca. Teraz to on mógł oszaleć. Ze szczęścia.

Cecchinato podbił Paryż. To pierwszy włoski półfinalista Wielkiego Szlema od 40 lat

Jeśli następnego dnia wciąż nie wiedział, czy to wszystko to nie był piękny, ale jednak tylko sen, wystarczyło, że zajrzał na czołówki włoskich gazet. Te oszalały na jego punkcie. Był wszędzie, nie tylko w prasie sportowej. Włosi czekali na półfinalistę turnieju wielkoszlemowego 40(!) lat. Po drodze sukcesy przytrafiały się im w singlu kobiet, ale w męskim tenisie osiągali ostatnio mniej niż Polska. A to swego rodzaju wyczyn.

Niczego w kwestii oceny wyczynu Marco, nie zmienia natomiast fakt, że nie przebrnął półfinału. Jego przygoda i tak odbiła się echem na całym świecie.

Późno dojrzewający

Do pierwszej setki rankingu pierwszy raz wszedł w 2015 roku. Później, z nie do końca sportowych powodów, o których szerzej napiszemy później, musiał się z nią pożegnać. Na stałe przebił się w kwietniu. Przebrnął wtedy przez kwalifikacje do turnieju w Monte Carlo i ograł tam Damira Dzumhura, 31. na światowej liście. To był pierwszy sygnał pozytywnych zmian.

Reklama

Drugi przyszedł w Budapeszcie. Rozgrywany jest tam turniej rangi ATP 250, więc – lekko licząc – piątej kategorii. Dla niewtajemniczonych: Wiekie Szlemy, finały ATP, ATP 1000, ATP 500, ATP 250. Tak to wygląda. Później są jeszcze Challengery i ITF-y, ale to już inna federacja. Wspominamy jednak o nich, bo to głównie po tych ostatnich jeździł dotychczas Marco Cecchinato. Radził tam sobie zresztą całkiem nieźle. Zresztą, bez dobrych wyników w nich mógłby tylko pomarzyć o udziale w tych największych.

A z jego perspektywy nawet ten, rozgrywany na Węgrzech, to cholernie ważny i duży turniej. Musiał tam przechodzić kwalifikacje i… nie udało mu się. Szczęśliwie dla niego z drabinki głównej wycofał się Laslo Djere, a Marco wskoczył do niej jako lucky loser, najwyżej notowany tenisista z kwalifikacji. Włoch miał tam zagrać jedną rundę, może dwie. Skończyło się na tym, że doszedł do finału i wygrał go w dwóch setach. Po raz pierwszy poczuł wówczas smak sukcesu w głównym cyklu.

To osiągnięcie wiele jednak nie zmieniało – gdy przyjechał na Roland Garros, był faworytem do pożegnania się z turniejem w pierwszej rundzie. Drugiej, jeśli losowanie ułożyłoby się po jego myśli. Nigdy wcześniej nie wygrał meczu w drabince głównej turnieju wielkoszlemowego. Dziesięciokrotnie odpadał w kwalifikacjach, cztery razy przegrywał w pierwszej rundzie. Kilka miesięcy wcześniej, w Australii, uległ 319. w światowym rankingu Bradleyowi Mousleyowi. Chyba już rozumiecie, czemu nie postawilibyśmy na Włocha żadnych pieniędzy.

No i nasze przewidywania wydawały się sprawdzać już w pierwszej rundzie. Rywalem Marco był Marius Copil. Rumun to jeden z tych tenisistów, którzy są wręcz przyspawani do miejsca pod koniec pierwszej setki. Odkąd wszedł do niej rok temu, cały czas zajmuje podobne lokaty. Wydawało się więc, że to przeciwnik, z którym można powalczyć o przełamanie fatalnej serii. Tymczasem szybko zrobiło się 0:2 i zmierzało do końca stałym, niezmiennym torem. Właśnie wtedy, ku zdumieniu Rumuna i kibiców, Włoch postanowił z niego zjechać i zgarnął kolejne trzy sety. W decydującym zresztą okazał się lepszy w psychologicznej walce, gdy zaczęli grać do dwóch przewagi. Wygrał 10:8, awansował dalej.

– Teraz wszystkie mecze zaczynam skupiony na każdym punkcie. Myślę, że tym się różnię od tego, co działo się wcześniej. To zaczęło się zmieniać w trakcie przygotowań do sezonu, każdego dnia treningu byłem naprawdę skupiony na tym, co robię.  (…) Dwa miesiące temu coś „kliknęło” w mojej głowie, można powiedzieć, że w wieku 25 lat w końcu dojrzewam.

Reklama

Jeśli tak wygląda tenisowa dojrzałość, to życzymy jej każdemu. Po zwycięstwie z Copilem, Cecchinato poszedł za ciosem. I to jak! W drugiej rundzie rozniósł swojego imiennika z Argentyny, Marco Trungellitiego, który zresztą też zaliczył ciekawą przygodę – odpadł w kwalifikacjach, był nisko notowany, więc wyjechał z Paryża. Z turnieju głównego wycofało się jednak tylu zawodników, że i on się dostał. Sęk w tym, że gdy się o tym dowiedział, był… dziesięć godzin jazdy samochodem od stolicy Francji. Udało się wrócić i wygrać w pierwszej rundzie. Zawsze coś.

Na Cecchinato skierowały się oczy całego tenisowego świata, gdy poradził się z Pablo Carreño-Bustą, turniejową dziesiątką, a potem, idąc za ciosem, pokonał Davida Goffina, jednego z faworytów tej strony drabinki. Belg nie był może w pełni sił, ale styl, w jakim Włoch triumfował, były wielkim wydarzeniem. Po meczu mówił, odnosząc się do kolejnej rundy, że „zagra z jednym z najlepszych na świecie, więc to dla niego ogromna przyjemność”. No i zagrał, zresztą znakomicie.

Mecz jego życia

Novak Djoković miał autostradę do półfinału. Tak przynajmniej sądzono. Serb, który wciąż nie może dojść do siebie po urazach, a w Paryżu startował z najniższej pozycji rankingowej od roku 2006. W ćwierćfinale miał trafić na znacznie trudniejszego, wyżej notowanego rywala. Tymczasem dostał gościa z ósmej dziesiątki rankingu, który co prawda stał się sensacją turnieju, ale nie grał jeszcze z kimś na poziomie Nole. Nawet nie w pełni zdrowego.

Greg Rusedski, były zwycięzca 15 turniejów rangi ATP, finalista US Open, przed meczem Cecchinato z Djokoviciem:

[Cecchinato] zrobił ogromny krok do przodu, awans do pierwszego ćwierćfinału w karierze jest imponujący, zwłaszcza, że jest 72. na świecie. Tak, Goffin nie był w stu procentach przygotowany, po swoim długim meczu z Monfilsem, ale to wciąż Goffin i trzeba go pokonać. Djoković jest jednym z największych profesjonalistów w tourze i musisz dać z siebie wszystko, żeby z nim wygrać. Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem gry Włocha, ale to już dla niego zbyt wielki krok.

Obu zawodników przywitał kort Suzanne Lenglen. Kolejny atut Serba – z wielkimi arenami obyty był znacznie lepiej. Podobnie jak z dalszymi rundami turniejów tej rangi. Dla Włocha to wszystko było absolutną nowością, ale na korcie zupełnie nie było tego widać. W starciu z Serbem Cecchinato zaprezentował wszystkie swoje atuty.

Tych, jak się okazało, ma naprawdę wiele. Świetny i, co najważniejsze, regularny serwis. Znakomity jednoręczny backhand. Wspaniałe czucie piłki, które pozwalało mu wygrywać wymiany skrótami. Grał ich zresztą mnóstwo, ale zupełnie słusznie, bo Djoković wyraźnie sobie z nimi nie radził. Co jeszcze?  Świetne przygotowanie fizyczne, pod koniec meczu wyglądał tak, jakby gotowy był zagrać jeszcze kilka setów. No i najważniejsze: tenisową inteligencję i opanowanie w kluczowych momentach. To, co miało być atutem Serba, stało się atutem Włocha.

Cecchinato miał też jedną dodatkową przewagę – był sparingpartnerem Djokovicia. Choć, po tym spotkaniu, powinniśmy raczej ująć to odwrotnie. Więc jeszcze raz: Djoković był jego sparingpartnerem. Wiadomo, że odbijanie piłki na treningu i sparingowych gierkach to coś zupełnie innego, niż gra w turnieju, ale pozwala poznać rywala. Włoch odrobił swoją lekcję bardzo dobrze i wykorzystał ją we wtorek. Greg Rusedski nie trafił, podobnie jak setki ekspertów z całego świata. W jednym z najbardziej widowiskowych spotkań tegorocznego turnieju triumfował Włoch.

Po meczu Djoković powiedział tylko, że „Marco nie wydawał się być pod wrażeniem rozmiarów stadionu ani wagi meczu. Niesamowicie kontrolował swoje nerwy w najważniejszych momentach”. Więcej nie był w stanie wyartykułować. Dziennikarze, którzy mieli okazję porozmawiać później z Djokoviciem, pisali, że tak załamanego Serba jeszcze nie widzieli. Cóż, smutny jest ktoś, by cieszyć mógł się ktoś.

A cieszył się Cecchinato. To po tym spotkaniu musiał zostać uświadomiony, że to nie sen. Kiedy już się w tym upewnił, zaczęły się próby opisania tego, jak się czuje. Nie było łatwo:

Płakałem, bo nie wierzyłem, że wygram. Myślałem o wielu poświęceniach, stoczonych bitwach, całej pracy, która była tego warta. (…) Jestem szczęśliwy, że mam swoje miejsce w historii włoskiego tenisa. Jest wielu włoskich zawodników. Wygranie tego meczu jest naprawdę niesamowite. (…) Myślę, że to zmieni moje życie. Po Roland Garros będę potrzebować odpoczynku, żeby uświadomić sobie to wszystko. Potem zobaczymy. Trudno jest mi opisać moje uczucia. Kiedy zobaczyłem, że mój backhand trafia w linię [przy piłce meczowej], to była to najlepsza chwila mojego życia.

Dodał jeszcze, że podpisałby własną krwią pakt, który gwarantowałby mu zwycięstwo nad Dominikiem Thiemem w półfinale, nawet, gdyby miał przegrać finał. Niestety, diabeł najwidoczniej nie był zainteresowany. Opcjonalnie mógł po prostu kibicować Austriakowi. Jeszcze przed spotkaniem Thiem był pełen uznania dla osiągnięcia Włocha: „Jest pewny siebie, prawdopodobnie jest tu teraz najbardziej pewną siebie osobą. Nigdy wcześniej nie wygrał meczu w wielkoszlemowym turnieju, a teraz jest w półfinale. Wszystko jest dla niego łatwe, może grać całkowicie wolny”.

Okazało się, że Dominic słusznie nie dopuszczał do siebie myśli, że to będzie łatwy mecz. Bo nie był, może poza trzecim setem, wygranym 6-1. W dwóch pierwszych wszystko rozstrzygało się w pojedynczych punktach. Tie-break drugiego polecamy odpalić w całości. Emocje, jakie buzowały w obu zawodnikach i zagrania, które wyciągali z rękawa, by się wyratować, to coś nieprawdopodobnego. Tak powinien wyglądać każdy półfinał Wielkiego Szlema.

Przed spotkaniem Cecchinato przypominał, że wygrał ostatnie starcie z Dominikiem Thiemem. Ale to było, gdy Austriak był jeszcze nieznany szerszej publiczności. Teraz to światowa siódemka okazała się lepsza. Włoch jednak zdecydowanie nie ma się czego wstydzić, bo rozkochał w sobie paryską publiczność. Wiadomo, pucharu to nie zastąpi, ale swoje miejsce w historii tenisa, choćby najmniejsze, już sobie zarezerwował. A skoro o historii…

Safin, Kuerten, Verkerk

Normą w świecie sportu są porównania. Te nie omijają też Cecchinato. W końcu trzeba załatwić sobie jakiś punkt odniesienia, przypomnieć kogoś, kto mógłby uświadomić fanom, jak trzeba traktować Włocha. Znaleźliśmy trzech takich, którzy byli od niego jeszcze lepsi. Ale przecież on nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – nikt nie wie, co zrobi na Wimbledonie, US Open, w Australii, czy za rok w Paryżu.

No więc tak, po pierwsze: Andrij Medwediew. O nim mimochodem już wspomnieliśmy – to człowiek, który w 1999 roku, zajmując równiutkie, setne miejsce w rankingu światowym, dotarł o krok dalej niż Włoch i zameldował się w finale. Tam zresztą prowadził już 2:0 z Andre Agassim, ale Amerykanin zdołał odwrócić losy tego meczu. Dla Rosjanina taki wyczyn i tak pozostaje największym w karierze, zresztą zakończonej dwa lata później.

Po drodze Medwediew wyeliminował m.in. Gustavo Kuertena. I to nasze porównanie numer dwa. „Guga”, dwa lata przed wyczynem Rosjanina, przyjechał do stolicy Francji nierozstawiony. Niespełna 21-letni młodzian zupełnie się tym jednak nie przejmował. W fantastycznym stylu przebrnął przez wszystkie rundy, dotarł do finału i rozbił w nim Sergiego Bruguerę, dwukrotnego triumfatora tej imprezy. W kolejnych latach Kuerten jeszcze dwa razy wygrywał we Francji, ale to triumf z 1997 roku pozostaje najbardziej pamiętnym. Filip Dewulf, były belgijski tenisista, przegrał wówczas z „Gugą” w półfinale. Dziś, bez cienia wątpliwości, mówi: „Marco to nowy Guga”, a jego słowa potwierdza sam Brazylijczyk.

Zostaje jeszcze opcja numer trzy – Martin Verkerk. Sensacja jednego turnieju wielkoszlemowego w pełnym tego słowa znaczeniu. W swojej karierze czterokrotnie dochodził do finałów turniejów rangi ATP, wygrywając dwa z nich. Wszystkie miały miejsce na przestrzeni nieco ponad roku. W tym czasie trafił się mu też finał, oczywiście w Paryżu. Sensacja tym większa, że poza tym przypadkiem, tylko raz awansował dalej niż do drugiej rundy Wielkiego Szlema. Oczywiście w Paryżu, rok później, gdy w trzecim meczu przegrał z Lleytonem Hewittem. W 2003 roku był ogromną niespodzianką, ale finał zakończył się dla niego fatalnie – w meczu  z Juanem Carlosem Ferrero ugrał zaledwie sześć gemów.

Cecchinato, mimo że nie dotarł do finału, sensacją już się stał. Tym większą, że dwa lata wcześniej był bliski zostania persona non grata tenisowego świata.

Walka o dobre imię

Niepostrzeżenie wkrada nam się do tego tekstu polski wątek. Październik 2015, Challenger w Maroko. Ćwierćfinał. Marco Cecchinato gra z Kamilem Majchrzakiem, wówczas 338. w rankingu. Polak musiał wcześniej przebrnąć kwalifikacje, by w ogóle zagrać w turnieju. Tymczasem w meczu niespodzianka – Włoch przegrywa 1-6 4-6 w zaledwie 66 minut.

Sama porażka nie wzbudziła podejrzeń, zwłaszcza, że Włoch podobno był lekko chory. Problem pojawił się, gdy organizacja, zajmująca się kontrolą gier hazardowych we Włoszech, zauważyła, że przed meczem na Majchrzaka postawiono zaskakująco duże sumy (wiele zakładów z różnych kont, każdy z nich w okolicach 800 euro).

Zakłady postawili Riccardo Accardi, również tenisista, choć nie mieszczący się nawet w rankingu światowym, i jego ojciec. Podobno byli jedynymi ludźmi w całych Włoszech, którzy obstawili, że Majchrzak wygra w dwóch setach. Trudno było nie zwrócić na to uwagi, sami przyznajcie. W toku śledztwa szybko ustalono, że Accardi i Cecchinato to przyjaciele, grali w tym samym klubie i pozostali w bliskim kontakcie, mimo że drugi z nich wybił się i jeździł po świecie, a pierwszy pogrywał co najwyżej w lokalnych turniejach.

No i się zaczęło. Przejrzano telefon Marco, na którym znaleziono wiadomości z WhatsApp. A raczej odzyskano, bo Włoch zdążył je skasować. Pisał w nich m.in. (na kilka tygodni przed turniejem w Maroko), że przegrał znaczną sumę na meczu Carpi – Napoli i sugerował, że mógłby sobie odbić to w Północnej Afryce. Poza tym Marco miał wpływać na wynik meczu deblowego w innym turnieju. Accardiemu napisał wtedy, że chciałby pojechać do domu, bo źle się czuje. Co jeszcze? Podobno zdradził informację o kontuzji Andreasa Seppiego i radził swojemu koledze, by ten obstawił zwycięstwo Johna Isnera w pierwszej rundzie French Open 2015.

To tyle z zarzutów, przyszła pora na obronę, której Cecchinato i jego prawnik nie zamierzali odpuścić, zwłaszcza wobec przyznanej kary. 18 miesięcy zawieszenia i grzywna w wysokości 20000 euro mogły poważnie zranić rozwijającą się karierę Włocha. I tak: po pierwsze, informacja o kontuzji Seppiego poufną nie była, wiedziały o niej media. Po drugie, Accardiemu pisał co najwyżej, że źle się czuje, co też nie jest jeszcze ustawianiem meczu. Po trzecie, informacje zostały zdobyte w sposób niezgodny z prawem. I to ostatnie miało okazać się kluczowe.

Pierwotna kara 18 miesięcy zawieszenia szybko została skrócona do roku, po tym, jak niezależny trybunał orzekł, że Marco „nie próbował z rozmysłem ustawić meczu”. Trybunał skupił się na punkcie numer dwa z naszej wyliczanki – uznał, że Cecchinato ma rację, mówiąc, iż nigdy nie próbował wpływać na wynik spotkania, a jedynie pisał koledze, że źle się czuje. Odrzucono też z miejsca zarzut związany z kontuzją Seppiego.

Zmniejszenie kary nie zadowalało jednak Marco, który dalej walczył o swoje, zwracając się w tym celu do Włoskiego Komitetu Olimpijskiego. I dopiero ten uznał, że dowody w sprawie tenisisty zdobyto w sposób nie do końca zgodny z prawem. To oznaczało, że Marco był wolny, by powrócić do gry na początku 2017 roku, po niespełna półrocznej przerwie. Został uniewinniony.

Dziś, gdy reporterzy próbują go zapytać o tamtą sprawę, odpowiada grzecznie, ale stanowczo, że nie chce więcej o tym mówić. Myśli tylko o przyszłości, nie tym, co już było. Wypada więc zapytać:

Co dalej?

Włoch już wleciał do czołowej „30” światowego rankingu. Oznacza to, że będzie rozstawiony w Wimbledonie, co da mu dużą szansę na awans do, co najmniej, drugiej rundy. Bo rywal, na którego trafi – w teorii – powinien być do pokonania. Inna sprawa, że Cecchinato ewidentnie jest specjalistą od mączki. W cyklu ATP wygrywał mecze tylko na niej!

A trawa to największy możliwy przeskok – najszybsza nawierzchnia tuż po najwolniejszej. Kompletnie inna gra, do tego najkrótszy sezon na dostosowanie się do niej. Nie jest łatwo zabłysnąć na Wimbledonie i wie o tym sam Marco. Gdy dziennikarze powiedzieli mu, że w Anglii zagra z rozstawieniem, odpowiedział: „To bardzo dobrze. Dla mojego rywala”. I chyba trzeba przyznać mu rację.

Po swoim znakomitym występie w stolicy Francji, Cecchinato dostanie cały rok na próby przekonania wszystkich, że jego potencjał nie ogranicza się do jednorazowego wyskoku i nie będzie kolejnym Martinem Verkerkiem, a spróbuje zostać Gustavo Kuertenem. Czy to możliwe? Jeśli będzie grać, jak z Novakiem Djokoviciem – tak, na pewno.

Warunkiem jest „jeśli”. A o to może być trudno.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...