Gdyby nie oni, wielu meczów Ekstraklasy – o jej zapleczu przez grzeczność nie wspominając – po prostu nie dałoby się strawić. Bo powiedzmy wprost: polska piłka jest jak batonik z promocji. Patrzysz na opakowanie i już wiesz, że zjesz. Ale później sam nie wiesz, co tak naprawdę przyszło ci wchłonąć, choć przecież napisane było, że z czekolady. I jeszcze nie raz tylko z tego powodu wyciągniesz po niego rękę. Trzy ekipy tzw. pierwszych komentatorów – najliczniejsza z NC+, grupa polsatowska, a także zapaleńców z Orange Sport, przed którymi z uwagi na poziom ligi, najtrudniejsze wyzwanie. Postanowiliśmy przyjrzeć się każdemu z osoba i ocenić go za pomocą pięciu kategorii.
Nie będziemy pisać elaboratów na temat każdego z osobna. Wtedy czytalibyście do jutra, a gdzieś po drodze rozmazałyby się najważniejsze wnioski, na które szczególnie chcieliśmy zwrócić uwagę. Ł»eby zachować porządek, musimy całość nieco usystematyzować. Przyjmijmy więc kolejność ze wstępu – najpierw NC+, następnie Polsat Sport, na koniec natomiast Orange Sport.
NC+, czyli rodzina po przejściach
Z czym przeciętnemu fanowi Ekstraklasy kojarzyła się ekipa Canal +? Rodzinna atmosfera, dyskretnie wbijane szpileczki – ale takie rzeczywiście z klasą, szerokie uśmiechy. Jednym słowem: sielanka. Momentami czuliśmy się traktowani jak małe dzieci, którym trzeba tłumaczyć oczywiste oczywistości, lecz na dłuższą metę – plus, a nie żaden plusik przy nazwie redakcji.
Fuzji z nSport obawiali się i jedni, i drudzy. Wiadomo było w końcu, że część „canalowej” ekipy trzeba będzie pożegnać, żeby zrobić miejsce dla nowych. Tutaj jednak musimy wrzucić nie kamyczek do ogródka działu kadr NC+, a od razu solidny głaz. Jak bowiem można sensownie wytłumaczyć pozbycie się przykładowego Juliana Kowalskiego, przy jednoczesnym pozostawieniu Grzegorza Milki? Takich „kwiatków” w sumie wyłapaliśmy niewiele, ale co z tego, jeśli tak bardzo walą po oczach…
No dobra. Zachowując równowagę, przyznajmy, że „enkowcy” – rzecz jasna poza Wojciechem Jagodą (poza zestawieniem, nie jest pierwszym komentatorem) – nie zaniżyli poziomu. Zarówno Adama Marchlińskiego, jak i Bartosza Glenia słucha się przyjemnie, do tej pory unikali wpadek czy skrajnego nudziarstwa, a wypada zauważyć, że z reguły trafiali mecze z gatunku „piątek, godz. 18” czy „sobota, godz. 13.30”. Czyli ligową czołówkę, podobnie jak my, oglądali wyłącznie wtedy, gdy włączyli telewizor albo kupili sobie bilet. Co do Glenia, mamy jedną uwagę: doceniamy profesjonalizm, ale czasami można się uśmiechnąć i wrzucić na luz.
Reszta „canalowców” na starym poziomie. Status quo utrzymany. Najlepsi – jak Rafał Wolski, Marcin Rosłoń czy Przemysław Pełka – wciąż w wysokiej formie. Piotra Labogi i jego „Po-patrz-myyyyyyyyy!” jednak wolimy słuchać przy okazji ligi hiszpańskiej, gdzie może się wykazać dużą wiedzą. Rafał Dębiński, Krzysztof Marciniak i Ł»elisław Ł»yżyński naszym zdaniem lepiej sprawdzają się w studiu, aczkolwiek poniżej bardzo przyzwoitego poziomu nie schodzą. Spory zgryz mieliśmy za to w przypadku Roberta Skrzyńskiego. Warunki głosowe ma rewelacyjne, tyle że zamiast skupić się na ich wyeksponowaniu, jego komentarz opiera się na dyszeniu, sapaniu i wszechobecnym podnieceniu. Też sport, ale trochę inny…
Z Cezarym Olbrychtem jest trochę jak z wódką – jedni się skrzywią, a drudzy z uśmiechem od razu zagryzą. Rebusowym sucharem, ocierającym się o humor rodem z Familiady. Cóż, kwestia gustu, przy czym jednak akurat on nigdy nie będzie kibicom obojętny. Jeżeli z kolei chodzi o Milkę, my wybieramy czekoladę. Jakąkolwiek.
Polsat – nieliczny, ale konkretny
Mało meczów do ogarnięcia, to i skład skromny, jeśli chodzi o liczebność. Lider i dwuosobowy polsatowski peleton. Klasy Mateusza Borka nie negujemy – słuchanie jego komentarza to czysta przyjemność, stąd same maksymalne piątki w rankingu. Dla wielu młodszych kolegów po fachu jest wzorem do tego stopnia, że próbują go naśladować i głosowo (co czasami trąca komizmem), i samym stylem – sposobem mówienia czy układania zdań. W zasadzie jedyne, do czego możemy się przyczepić, to coraz bardziej zauważalna skłonność do wyciągania populistycznych wniosków, zwłaszcza tych dotyczących naszego futbolu. Wielkie hasła, godne sztandarów, ale u nas do mówienia jest wielu, tylko robić nie ma komu. Te dygresje momentami zakrywają ogromną wiedzę, której – Boże uchowaj – nie kwestionujemy.
Ekspresja Bożydara Iwanowa, polsatowskiego numeru dwa, z czołowego zderzenia z polską ligą nie zawsze wychodzi bez szwanku. Daje się odczuć, że najbardziej pasowałby do szybkiego meczu, cios za cios. Niekoniecznie na najwyższym poziomie, po prostu takiego, w którym non-stop coś się dzieje. Gol, łokieć, kartka, bójka – cokolwiek. W ciągu kilku nudniejszych minut, Iwanowowi zdarza się myślami odjechać hen, daleko. Ale i tak pozostaje lepszą opcją niż przejęcie steru przez „Cezarego z pazurem”. Cezary Kowalski głosowo plasuje się w górnej półce, lecz cała reszta, zgodnie z pseudonimem, drapie po uszach ciut za mocno. Jest zupełnym przeciwieństwem uzupełniającego polsatowski kwartet Marcina Feddka. Przyzwoitego do bólu, zawsze świetnie przygotowanego merytorycznie i rozumiejącego grę, choć konkursu recytatorskiego pewnie by nie wygrał.
To jeszcze futbol? Orange Sport nie ma lekko
Jedziesz na mecz Okocimskiego Brzesko z przykładową Puszczą Niepołomice. Zawodnicy przez 90 minut oddają w sumie trzy strzały, z czego jeden w aut, a dwa wysoko nad poprzeczką, to komentujesz bardziej folklor niż piłkę nożną. I z takim właśnie zadaniem mierzy się tydzień w tydzień ekipa z Orange Sport. O ile ekspert włączy się do rozmowy co parę chwil, z kolei odczuwalny dla widza czas pracy reportera zamyka się w ciągu dwóch minut – przed pierwszym komentatorem nie lada wyzwanie. Pieprzyć o niczym, szydzić czy raczej dzielić się wiedzą? A czy kogoś po drugiej stronie szklanego ekranu w ogóle zainteresuje historia życia Rysia czy Zająca? Ekologom od razu podpowiadamy, że mowa – odpowiednio – o Arkadiuszu i Pawle…
Do rzeczy. Cenimy Leszka Bartnickiego, który na piłce po prostu zna się bardzo dobrze. Na tyle, że zazwyczaj udaje mu się przykryć swój największy minus, czyli wadę wymowy. Niby minęły już czasy, chyba bezpowrotnie, gdy jemu podobnym zabierano mikrofon, zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, ale z tego względu pewnego poziomu nie przeskoczy. Dla futbolowych maniaków będzie skarbem, natomiast dla mas – gościem, co niewyraźnie mówi. Poziom wiedzy Bartnickiego, wsparty świetnym głosem, prezentuje na przykład jego redakcyjny kolega Mateusz Święcicki. A młody Piotr Dumanowski, jeszcze niedawno kilka długości za każdym z nich, stawia coraz dłuższe kroki. To właśnie on oraz Rafał Kędzior poczynili w minionym roku największy postęp.

Fot. FotoPyK