Idzie normalność? Dlaczego właściciele spoza listy Forbesa to niezły pomysł?

redakcja

Autor:redakcja

11 stycznia 2014, 12:39 • 4 min czytania

Najpierw bydgoszczanie (do spółki z dziennikarzami Przeglądu Sportowego), teraz wszyscy przeciwnicy Legii wraz z pracownikami TVN – zadają pytania – jak Zawisza/Legia może być potężnym klubem bez potężnego multimilionera za sterami? Jak to możliwe, że klub ekstraklasowy robi Osuch, który mógłby się zarumienić porównując swój majątek z Józefem Wojciechowskim? Jak Bogusław Leśnodorski wraz z kumplem mogą pociągnąć giganta (naturalnie tylko na swoim podwórku), bez zaplecza finansowego gwarantowanego przez ITI?
Przecież ktoś MUSI dawać pieniądze! – krzyczą sceptycy, zresztą oklaskiwani jako trzeźwo myślący i rozsądni ludzie od stawiania pytań.

Idzie normalność? Dlaczego właściciele spoza listy Forbesa to niezły pomysł?
Reklama

Po pierwsze, na samym wstępie, musimy zaznaczyć, że ta teza jest równie chybotliwa jak ostatnie piętra PRL-owskich wieżowców z wielkiej płyty. Nie damy sobie za nią obciąć nawet paznokcia, nie wspominając o ręce, czy głowie.

Po drugie – nie wykluczamy, że Zawisza kiedyś przejedzie się na Osuchu, a Leśnodorski wtopi na Legii. Mamy jednak wrażenie, że to, co dzieje się dziś w strukturach właścicielskich w polskiej piłce, to wreszcie ta z dawna wyczekiwana normalność.

Reklama

Główny zarzut? Właściciele nie będą dawać pieniędzy. Panowie, bądźmy szczerzy. Przecież to cudowna wiadomość. To świetna sprawa, że wreszcie symbolem nie będą miliarderzy, którzy po wejściu w futbol stali się milionerami, że symbolem nie będą „kluby-drogie zabawki”, które działają jak wrzód na zdrowych, świetnie prosperujących firmach pokroju Telefoniki, Comarch czy KGHM. Koniec pompowania milionów w piłkę. Zawisza z kasy miasta/telewizji/frekwencji będzie pewnie w stanie grać o miejsca 6-10, Legia, też bez wkładania pieniędzy przez właścicieli, będzie mogła pograć o mistrza, bo dochodzą jej bardzo wysokie kontrakty reklamowe, bonusy z europejskich pucharów i szereg innych wpływów, których klub średniej wielkości pokroju Zawiszy na ten moment zdobyć nie może.

Co to oznacza w praktyce? Zastanówmy się, który aspekt funkcjonowania klubów jest najbardziej irytujący? Który wskazalibyśmy jako ten do natychmiastowej zmiany? Może się mylimy, ale wsłuchując się w głos trybun mamy dwie rzeczy: przepłacani zawodnicy o niewysokich umiejętnościach oraz kompletne olanie tematu marketingu, które można uznać za olanie tematu frekwencji, karnetów i innych wpływów zapewnianych przez kibiców. Dlaczego oba zjawiska mogą się odbywać właściwie bezkarnie? Bo nikt nie liczy kasy. Bo straty są „wliczone w koszta”, bo wiadomo, że to i tak pokryje bogaty właściciel, bo „takie są realia”, że słaby obrońca i tak musi dostać te dziesięć patyków. Dla Cupiała pewnie te 120 tysięcy rocznie to frytki, dla Filipiaka i wielu innych – również. Dla właścicieli zakładających, że klub ma się finansować sam – decyzja irracjonalna, decyzja, której raczej nie podjąłby ani Osuch, ani Leśnodorski.

Marketing? „Na co nam marketing, jak i tak wpływy z dnia meczowego to kropla w morzu potrzeb”. Błąd. Właściciel, który nie traktuje klubu jako studni bez dna, dość szybko przekalkuluje, że drobni sponsorzy to często kibice. Także ci z młyna. Szybko przekalkuluje, że frekwencja, sprzedaż karnetów i atmosfera na meczach to nie tylko dochód płynący z kieszeni kibiców, ale również tworzenie klimatu pod wejście mniejszych inwestorów, pod wejście zachęconych dużym zainteresowaniem reklamodawców.

Skontrujecie nas – to znaczy, że właściciele z grubymi portfelami są idiotami i olewają oszczędzanie/zwiększanie dochodu? Nie, nie są idiotami, ale na samym wstępie zaakceptowali pewne reguły gry, z tą naczelną – wkładasz, nie wyjmujesz. Straty przyjmują ze wzruszeniem ramion, w życiu nie przemknie im przez głowę, że da się wychodzić na zero.

Dlatego kibicujemy każdemu właścicielowi, który wjeżdża w klub ze złożoną samemu sobie obietnicą – zero rozrzutności, koniec z finansowaniem klubów, czas na tworzenie niezależnych finansowo. To jedyny sposób na normalność, na obniżenie horrendalnych pensji, na uzdrowienie zepsutego rynku pełnego przepłacanych pracowników, transferów i tym podobnych. Efekt uboczny? W Ekstraklasie zostałyby tylko kluby dysponujące potężną bazą kibiców, nawet z I ligi zniknęłyby pewnie kluby-widma z pomniejszych wsi i miasteczek.

Nawet jeśli się nie uda, nawet jeśli te projekty nie wypalą – chyba warto było próbować?

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama