Z przyjściem Henninga Berga w sztabie Legii pojawiła się nowa funkcja. Szkoleniowiec od indywidualnych treningów. Zajmie się tym Kazimierz Sokołowski, wieloletni piłkarz Pogoni Szczecin, który pół kariery spędził w Norwegii, do której wyjechał 22 lata temu. Przez ostatni czas pracował w kilku tamtejszych klubach, gdzie szlifował talenty m.in. Johna Obi Mikela, Chinedu Obasiego i Mohammeda Abdellaoue.
Jeżeli Kazimierz Sokołowski nie przyjechał do Warszawy jedynie w charakterze tłumacza, to kto w Legii młody, kopie prosto i chce ciężko zasuwać, może zacierać ręce. Takie zdanie pojawiło się w felietonie o panu na stronie Legia.net.
Powiem tak – do tej pory wychodziło mi w Norwegii, wiązały się ze mną duże kluby i znani trenerzy. Na brak pracy nigdy nie mogłem narzekać. Postaram się podtrzymać tę dobrą opinię także w Polsce.
Tutaj jest pan za bardzo niedoceniany?
Inaczej – nie oczekuję żadnego docenienia w Polsce. Wyjechałem stąd ponad 20 lat temu i nie liczę, że ktoś będzie o mnie pamiętał. Polska idzie swoim rozwojem, więc kto tu ma wspominać Sokołowskiego? Nigdy tego nie oczekiwałem, ale to fakt, w Norwegii czuję się doceniony. Nie traktujmy jednak mojego przyjścia z jakimś wielkim „wow”. Legia postawiła na Henninga, człowieka wychowanego w angielsko-norweskim modelu, a tam w każdym klubie znajdzie pan szkoleniowca od treningów indywidualnych. W Valerendze było nas dwóch. Andrea Loberto, mój kolega Włoch, skupiał się w Valerendze na młodszych, a ja na grupie najstarszej. W Bergen natomiast pełniłem rolę asystenta i też pracowałem z pięcioma-sześcioma starszymi. Z kolei w Lyn miałem mieszankę – młodsi-starsi. Nie ma reguły. Pracować trzeba ze wszystkimi. Czasem starsi też potrzebują rozmów i dopracowania drobnych detali np. po analizie wideo, co daje im większą pewność na boisku.
Od czego zacznie pan pracę w Legii, bo – jak się domyślam – pewnie teraz spędza pan całe dnie na oglądaniu meczów i rozmowach na temat zawodników.
Nie do końca. Mam inny styl. Zamiast wysłuchiwać czyichś opinii, wolę sam poznać zawodnika i wyciągnąć własne wnioski, a dopiero potem przejść do dopracowywania pewnych elementów do stylu gry Henninga. Nagrane mecze to natomiast jedynie telewizyjna produkcja. Możesz zwrócić uwagę na pewne rzeczy, ale sens jest gdzie indziej. Że tak powiem – trzy kroki do tyłu. Mecz w telewizji to końcowy produkt, a najwięcej daje codzienność.
W ostatnich miesiącach sporo się mówiło w naszej piłce o treningach indywidualnych. Głównie za sprawą Daniela Łukasika, który powiedział wprost w wywiadzie, że nie trenuje rzutów wolnych, bo nie chce mu się szukać bramkarza. Podejście niektórych piłkarzy może tu pana zaszokować.
Niekoniecznie. Spotykałem się z naprawdę różnymi przypadkami, ale liczę, że zawodowcy będą zdawać sobie sprawę z wagi treningu indywidualnego. Jeżeli nie masz co wnieść do zespołu, to z niego wypadniesz. Chyba nie ma zawodników, którzy tak nie myślą i nie chcą być najlepsi w tym, co robią. Trzeba mieć jakąś godność zawodową.
Może ona zaniknąć, gdy młody zawodnik dostanie zbyt wysoki kontrakt, jak na swój wiek. Wtedy – co widać akurat w Legii – mocno spuszcza z tonu. Pana koledzy z pracy zapewne się z tym zgodzą.
Nie wiem, jak jest w Legii, ale to nie tylko polski problem. Kwestia znalezienia balansu w tym dojrzewaniu. Tacy zawodnicy mogą mieć wahnięcia formy, ale szybko powinni wracać na właściwe tory.
A jeśli nie wracają, to jest problem.
Tak, to jest problem.
I jak sobie z tym radzicie w Norwegii?
W Norwegii przede wszystkim nie mówi się o pieniądzach. One po prostu są. Młodzi ludzie raczej żyją swoimi indywidualnymi celami, jak – w piłce – wyjazd do Anglii. Coś więcej, niż zarabianie pieniędzy. To tkwiw kulturze. Od małego – to już norweska tradycja – siadają w weekend całymi rodzinami i oglądają Premier League. Każde dziecko ma swój klub. Motywacja wewnętrzna jest ważniejsza od zewnętrznej. Pewnie, czasem ktoś się zachłyśnie sukcesem, ale tacy przepadają.
Ale nikt nie dyskutuje, czy zawodnik powinien lub nie powinien podpisać wyższego kontraktu?
Nie, nie mówi się o takich rzeczach. Oczywiście, rozmawiamy o takich sprawach w klubie, ale bardziej opieramy się na faktach. Pokazujemy materiały wideo lub wyniki różnych testów. To najlepiej określa standard, za który zarabiają takie pieniądze. Ale jeśli ten standard spada, trzeba pewne rzeczy skonfrontować.
Pragmatyczne podejście. Wszystko można udowodnić.
Wyniki testów, materiał wideo i obserwacje zaangażowania wystarczą. W tym kierunku chyba trzeba iść. Konfrontować ze standardem i traktować młodych piłkarzy jak dorosłych ludzi. Wtedy wszystko szybciej zrozumieją. Jeszcze jedno – ten, który bardziej opiera się na motywacji wewnętrznej, ma krótszą drogę do celu. Na to próbujemy nastawiać piłkarzy w Norwegii.
Jak namówić Łukasika, by znalazł motywację wewnętrzną?
Wytyczeniem wspólnych celów, wspólną pracą i pokazaniem, że można osiągnąć coś więcej. Jeśli zawodnik czuje progres, zaczyna w to wierzyć. Wtedy sprawa jest prosta.
Z jakimi największymi problemami zmagają się trenerzy młodzieży lub od treningów indywidualnych w Norwegii?
Z niecierpliwością. Niektórzy za szybko chcą osiągać pewne cele, a kiedy się to nie udaje, tracą motywację i nie widzą dalszego sensu. Społeczeństwo pokazuje inne drogi kariery, więc machają ręką i… „a tam, idę w biznes”. Drugim wyzwaniem jest liczba ludności. No, może też klimat, ale akurat to idzie obejść, bo mamy dobrą infrastrukturę, podgrzewane boiska i podgrzewane hale. Norwegów jest natomiast 4-4,5 miliona, więc z tego, co mamy, trzeba wycisnąć maksimum. Tak, to jest problem. A do tego dochodzi narciarstwo – bardzo duża konkurencja dla piłki. Jak sobie z tym radzimy? Raz – miłość do piłki angielskiej przechodzi z dziada, pradziada i każdy ma swoje marzenia, a dwa – federacja współpracuje z klubami, akademiami i szkołami sportowymi o profilu piłkarskim. Jeśli cofnie się pan o kilka lat, norweskie młodzieżówki bardzo dużo wygrywały, wszyscy po starej mentalności nastawiali się na wynik. Ale to się zmieniło. Ostatnio zdobyli brąz na mistrzostwach Europy U-21, ale poza tym długo, długo nic nie mieli. Wielu zawodników natomiast wypłynęło i wyjechało do Anglii. Bardziej liczy się szkolenie niż wyniki w pierwszej fazie. Przygotowywanie młodego materiału na to, co będzie go czekało za dziesięć lat. Zmienił się też system naboru, bo – z racji liczby ludności – trzeba namówić jak największą liczbę dzieci, by złapały bakcyla i nie można ich zbyt szybko odsiać.
I kiedy zaczyna się odsiewanie?
Na etapie młodszego juniora. Do tego momentu wszyscy idą dużą ławą. Gdybyśmy odsiewali młodszych, cała piramida by się zawaliła. Norwegia to nie Rosja ani Brazylia. Brakowałoby ludzi. Kolejna sprawa, naprawdę istotna, to edukacja języka piłki. Wszystkie określenia są odpowiednio skodyfikowane i kiedy trener opowiada w telewizji lub na seminarium o bardzo precyzyjnych pojęciach, jak np. pola gry, to każdy, kto zajmuje się piłką, rozumie, o co chodzi. Na teorię i terminologię kładzie się duży nacisk, bo od tego się zaczyna. Wszyscy posługują się tymi samymi definicjami. Bardzo ważne są też odpowiednie relacje.
Bardziej bezwzględne niż w innych krajach? Tego wszyscy oczekują tu od Berga – że będzie rządził bardziej twardą ręką.
Twardą ręką? Berg jest zdecydowany, faktycznie, ale czy to oznacza twardą rękę? To po prostu zawodowiec.
Jedni trenerzy są bardziej otwarci, jak Jan Urban, inni mniej. Pytam, jak bardzo bezwzględny jest Berg.
Nie używajmy określeń twarda ani miękka ręka. Albo ktoś jest zdeterminowany w swoich priorytetach, albo ma inny styl pracy i zwraca uwagę na inne rzeczy.
To inaczej – co zaskoczy pilkarzy Legii u Berga?
Nie wiem, co mieli wcześniej.
Sam pan mówił, że przed rokiem przyjechał na staż do Urbana.
To prawda… Pracowałem wtedy w Valerendze i mogłem sobie wybrać miejsce, ale intrygowało mnie, co dzieje się w Polsce. Janek miał hiszpańską przeszłość, pracował z hiszpańskim trenerem i uznałem, że taka mieszanka, w połączeniu z moim norweskim podejściem, może dać pozytywny efekt. Ale co zaskoczy? Nie wiem, co powiedzieć… Berg wyznacza pewne warunki, w jakich musimy się poruszać i jeśli ktoś będzie chciał te ramki naruszyć, na pewno zwróci się im uwagę. Czy to twarda ręka? Zawodowiec chce wykonać swoją pracę.
Może „nasza” twarda ręka to dla was w Norwegii normalność.
Może? Nie wiem… Dawno nie byłem w polskim środowisku, ale w latach 80. miałem paru surowych trenerów – Ksola, Jezierskiego, Kopę, Apostela, ś.p. Obrębskiego… Czy oni pracowali z twardą ręką? Nie nazwałbym tak tego. Po prostu byli zdecydowani i wymagali. Kto nie chciał, wypadał.
A jak w Norwegii reaguje się na takie wypowiedzi jak Daniela Łukasika lub Patryka Mikity obrażającego publicznie kibiców?
Nie znam tych przypadków, więc wolę nie komentować. Na samym początku musimy uświadomić, o co nam chodzi. Taka świadomość powinna pozwolić uniknąć kolejnych takich wypadków. A jeżeli się pojawią… No, na pewno będą reakcje. Ale nie chcę tego komentować, naprawdę.
Kolejna zaskakująca sprawa z Legii… Pod koniec rundy trener Urban wolał zostawić dwa wolne miejsca na ławce niż wyciągnąć kogoś z rezerw. Pana, czyli trenera, który dawał szanse nawet zawodnikom z rocznika 1998, to dziwi?
Nie chcę nikogo krytykować, bo mam zbyt małą wiedzę na temat tej sytuacji. Zwróciłbym uwagę na co innego. Już wcześniej, gdy podglądałem treningi Urbana, zaskoczyło mnie, z jaką swobodą zawodnicy operują tu piłką w luźnych momentach. Gdy tempo rosło, wkradało się trochę niedokładności, ale obserwując, jak sobie tak kopali poza ćwiczeniami, zrobiło to na mnie dobre wrażenie. Podobała mi się też zmiana gry. Jak grali wolniej, to wolniej, ale jak już poszli… (Sokołowski klasnął). No i ten ciąg do przodu Koseckiego. Naprawdę, robi wrażenie.
Z czego jest pan najbardziej dumny ze swojej pracy w Norwegii? W mediach przewijał się temat napastnika Hannoveru, Mohammeda Abdellaoue, który opowiadał, że bardzo dużo panu zawdzięcza.
Nie chcę sobie przypisywać żadnych zasług. Mieliśmy po prostu dobry timing. On chciał, ja mogłem. Bardzo fajnie nam się pracowało, ale czy to moja super zasługa? Nie, dostałem dobry materiał do pracy i bardzo, bardzo zmotywowany. Świetnie pracowało mi się też z jego bratem, który poszedł do Kopenhagi, ale też z wieloma rutyniarzami u schyłku kariery, którzy nie mogli się pogodzić z jej końcem. Miło wspominam współpracę z Bengtem Seternesem z Valerengi, który okazał się naszym super rezerwowym. Zaakceptował swoją rolę, nie czuł się odsunięty – wręcz przeciwnie. Mieliśmy tam też Mohammeda Fellaha… Sporo było młodzieży, która przeszła z wieku juniorskiego do norweskiej ekstraklasy, ale nie ma hokus-pokus. Liczy się systematyczna praca. Dostawaliśmy materiał, który złapał bakcyla, a my go tylko prowadziliśmy dalej. Do tego dochodziły szkoły sportowe z dużą liczbą treningów. Ile tego było? Dziewięć-jedenaście tygodniowo, licząc klub i szkołę. Nie ma cudów. Wszystko z czegoś wynika.
Jak pan trafiał do starszych zawodników?
Im zawodnik jest starszy, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że coś się kończy i próbuje to opóźnić. Działa to na zasadzie straszaka, a ja po prostu podaję rękę. „Słuchaj, przecież ty masz jeszcze w sobie tyle qual… jakości. Wielu może się od ciebie uczyć. Wiadomo, w wieku 35 lat nie dasz już tyle, ale jeśli zrobimy tak, tak i tak, to jeszcze coś z ciebie wyciągniemy”.
Kto zrobił pod pana okiem największy postęp?
(Chwila zastanowienia) Myślę, że Moa Abdellaoue. W Legii na efekty trzeba będzie dłużej poczekać. Najpierw muszę zobaczyć, o co chodzi. Na razie będę się przyglądał.
A w obroty weźmie ich pan podczas pierwszego obozu?
Myślę, że tak. Ale jakie obroty? (śmiech) Do pracy!
Coś czuję, że zderzy się pan z polską mentalnością. Taką jak z Zagłębia, którego piłkarz powiedział w wywiadzie, że faktycznie zostaje po treningach. I oddaje pięć strzałów.
Z Muą też czasem oddawaliśmy pięć strzałów (śmiech). Wszystko zależy, kiedy odbywa się trening… Nieraz mieliśmy „fokus” wyłącznie na strzelenie gola. I mówiłem: „Mua, nie żadne figo fago, tylko chcę pięć bramek”. Zagrywałem mu z różnych pozycji, a on miał tylko uderzać. Z różnych sytuacji. Chodziło o wyćwiczenie tego „fokusu”. I czasem te pięć strzałów może odblokować zawodnika.
W Norwegii trener od indywidualnych treningów to normalka w każdym klubie?
Tak myślę, w prawie każdym. Ale w Polsce zawodnicy chyba też pracują indywidualnie. Czy nie?
Ambitniejsi pewnie tak, ale domyślam się, że pan ma od nich tego wymagać obowiązkowo.
Tak, ale to ma być wtopione w całość. Normalna rzecz. Tym bardziej w Legii, która – z tego, co widzę – spełnia standardy europejskie. Nie da się porównywać z czasami, w których wyjechałem z Polski.
Nie chciał pan wcześniej wrócić?
Zawsze miałem pracę, otaczałem się życzliwymi ludźmi, rozwijałem się, dwa lata temu zrobiłem licencję UEFA Pro… Mnie się po prostu bardzo podoba w Norwegii. Wyjechałem z Polski jako młody człowiek i po zakończeniu kariery musiałem się zastanowić, co dalej. Przez pewien okres pracowałem w największej szkole sportowej w Norwegii, Norges Toppidrettsgymnas, z której wywodzą się np. Lasse Kjus lub obecny mistrz świata w szachach. Nie można tego jednak przyrównywać do uczenia WF-u, bo to sportowe gimnazjum dla 16-19 latków. Prowadziliśmy nabór z całej Norwegii, mieliśmy wielu reprezentantów, a ja zajmowałem się teorią i praktyką piłki nożnej. Pracowali tam jedni z najlepszych trenerów, także piłki ręcznej, kolarstwa i motocrossu – świetne środowisko do nauki, także międzynarodowe. To mnie ukształtowało. Na samym początku, pracując w szkole, byłem też grającym trenerem Asker, z którym przegraliśmy baraże o wejście do pierwszej ligi. Potem na mocy projektu federacji zaczęto wprowadzać do trenerskich teamów ludzi od indywidualnych zajęć. Mnie takie stanowisko zaoferowało Lyn Oslo, później chwilę ich prowadziłem, by znów wrócić na indywidualne treningi…
To daje panu największą satysfakcję?
Na pewno przyjdzie czas, kiedy będę musiał sprowadzić samodzielnej pracy. Na pewno. Wracając do Lyn… Zgłosili się do mnie, bo znali mnie jeszcze z tej szkoły.
Mieliście tam niezłą paczkę. John Obi Mikel, Chinedu Obasi…
Przyjechało czterech Nigeryjczyków. Był jeszcze taki Manu, ale złapał kontuzję więzadła krzyżowego. Potem wyjechał do Belgii…
Manu? Sarki?
Chyba tak.
Wie pan, gdzie teraz gra?
Nie.
W Wiśle Kraków.
Naprawdę? Nic o tym nie słyszałem. Fajnie, że w ogóle gra, bo wtedy kontuzja była poważna. Głównie z tego powodu ciężko było mi ocenić jego potencjał. Dopiero delikatnie wpuszczał go na treningi, a w grach zabraniałem mu udziału. Obi Mikel wyróżniał się natomiast fizyką. Ciężko było mu zabrać piłkę, a Edu imponował przebojowością i zrywami. Czasem gubił piłkę po drodze. Zaskoczyło mnie tylko, że Mikel w Chelsea grał defensywnego pomocnika, bo my pchaliśmy go raczej do przodu. Widziałem go bardziej na dziesiątce. Dawał ten luksus, że jak ktoś mu podał piłkę, można było podejść, bo zwykle jej nie tracił. Fajne chłopaki, fajne… Troszkę ich zima w Oslo zaskoczyła, ale dali radę.
Mógłby pan skleić konkretną jedenastkę wychowanków.
Absolutnie nie nazywam nikogo wychowankiem. Nikogo. Edu, Mikel, Moa… Nigdy też nie powiem: „proszę bardzo, to mój produkt od A do Z, a ja jestem super gość”. Nie mogę sobie przypisywać tego na sto procent. Z tymi piłkarzami pracowało mnóstwo ludzi, a ja miałem farta, że spotkałem ich po drodze na krótki okres. Taka prawda. Od dziecka na rozwój piłkarza wpływa masa osób… Jak długo pracowałem z Moą? Dwa lata? Dwa-trzy? Może byłem ostatni w kolejce, ale Abdellaoue już wcześniej miał wielu trenerów. Nie jestem czarodziejem. Czasem tylko coś delikatnie wypoleruję…
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA