Doktor Robert Śmigielski udzielił nam jednego z najdłuższych wywiadów w swojej karierze zawodowej. Lekarza polskiej kadry olimpijskiej i współpracownika Justyny Kowalczyk czy Jerzego Janowicza zapytaliśmy m.in. o plagę kontuzji w Legii, jej system medyczny, umowę z włoską kliniką, współpracę Carolina Medical Center z UEFA w czasie Euro 2012, jego najnowsze odkrycie ortopedyczne, odżywanie się piłkarzy oraz o wiele wiele innych spraw.
W przypadku Legii jest tak, że jeśli jakiś Włoch operuje legionistę w swojej klinice, to potem ten zawodnik wraca niekiedy do nas. Następnie jest rehabilitowany w Polsce jak chociażby Michał Efir. Rehabilitowany jak rozumiem według wytycznych od tamtego włoskiego lekarza.
Im mniej jest ogniw w łańcuchu, tym jest to sprawniejszy mechanizm. Im więcej jest pośredników, pośredników między pośrednikami, tym przepływ informacji jest gorszy. Na końcu tego wszystkiego i tak najbardziej po głowie dostaje piłkarz. Ostatnio widziałem się z moim znajomych z Ukrainy. Ta klinika, z którą Legia podpisała umowę, zaprosiła do siebie lekarzy z Ukrainy i z Rosji. Następnie zaproponowała im, że za stałą kwotę roczną, chyba 70 tysięcy euro, będą mieli całoroczne leczenie. Namawiała kluby do podpisywania z nią kontraktów.
Ten mój znajomych tam pojechał a potem mi to zrelacjonował. Mój znajomy: „Słuchaj, ja byłem jedynym ortopedą na sali. Jedynym, który mógł zadać jakieś pytanie stricte ortopedyczne. Tam siedzieli zazwyczaj lekarze klubowi, którzy sami nie wykonywali operacji ortopedycznych. Siedzę, a ten Włoch zaczyna opowiadać, jak to u nich wygląda.”
Włoch: „Więzadła krzyżowe będą za trzy miesiące, zawodnik będzie mógł już wtedy biegać”.
Mój znajomy: „A na jakiej podstawie to się wygoi? Pytam bo jestem akurat ortopedą.”
Włoch: „Eeeee, będzie biegał.”
Mój znajomy: „On będzie biegał i bez więzadeł, tylko jak to się wygoi? Od 30 lat jestem lekarzem, jak to się ma wygoić w trzy miesiące? Niech mi Pan to wytłumaczy.”
Włoch: „Yyyyy”
Mój znajomy: „Przecież robicie to tą samą techniką, co ja. To czemu miałoby się u was wygoić po trzech miesiącach, a nigdzie indziej na świecie w takim terminie się nie zagoi?
Włoch zmieszanym tonem: „Wygoi się. U nas się wygoi”.
Znajomy opowiadał wzburzony: „Tam siedzieli ludzie, którzy nie znali się na temacie, a ci Włosi wciskali im ciemnotę.” A jego wysłała do Włoch z Kijowa federacja ukraińska. Mówił: „Czułem się tak, jakbym poszedł do przedszkola i opowiadał dzieciom jak to jest. Oni do nas mówili takim właśnie językiem. Tu za trzy miesiące będzie biegał, tu za tydzień będzie skakał.” Kolega doszedł w końcu do wniosku, że nie ma o czym z tymi Włochami gadać, bo oni nie mówią o medycynie. Oni sprzedają wizje, pewien biznes. Chcą podpisać ileś kontraktów z klubami. Znajomy: „Słuchaj, z dziesięciu klubów, które pojechały, pięć podpisało.”
Skutecznie. Wizja jest ciekawa.
Zdecydowanie. Byłem kiedyś na konferencji w Moskwie. Miała być medyczna i była. Na koniec zaś był wykład, na którym wystąpił pewnie ortopeda, dosyć znany w Niemczech. Zaczął od tego, że pokazał zdjęcia wszystkich sportowców, których kiedykolwiek leczył. A później wyszedł inny facet i powiedział tak: „Proszę Państwa, telefon do mnie, wiza do Niemiec w dwa dni, a 20 % z tego co płaci klub za operację, wraca do Państwa.” To był wykład, na którym notowali najpilniej.
(śmiech)
ٻycie, nie?
Usłyszał pan bardzo praktyczne informacje.
Tamten rynek taki jest. A ten mój znajomy profesor z Ukrainy powiedział mi, że to jest ta sama klinika, która leczy legionistów. Jest to jakiś model biznesu, prawda? 70 tysięcy euro rocznie to swego rodzaju abonament na klub. Szczegółów umowy nie znam. Ale średnio ile może być operacji? Dziesięciu nie będzie. Pół składu musiałoby się rozwalić. Maksymalnie będą cztery-pięć.
Generalnie trzeba pamiętać jeszcze o jednej rzeczy – o zaufaniu. Rosjanie czy Ukraińcy nie ufają swoim lekarzom. Uważają, że wszystko co jest na Zachodzie jest lepsze. Może podobnie w tym przypadku? Aczkolwiek powiem, że musi być w moim przekonaniu jakieś zaplecze na miejscu. To nie jest tak, że oni dysponują czymś, czego nie ma w Polsce. To wszystko zależy od tego, jaką przyjmiemy koncepcję opieki medycznej. Legia przyjęła taką i trudno z tym dyskutować. Jak ja bym chciał przykładowo leczyć swoje dzieci w Niemczech, to bym je woził do Niemiec. Znam specjalistów z tej włoskiej kliniki. Jest jeden lekarz, który firmuje tę instytucję o bardzo dobrym nazwisku. Sława międzynarodowa, ale on nie zajmuje się leczeniem w tej chwili. To starszy człowiek. Daje tylko swoje nazwisko. Zaś ci, którzy są w jego teamie – to normalni, dobrzy, przyzwoici lekarze.
A jak taka współpraca z klubem u Państwa wygląda w praktyce?
Piłkarz przyjeżdża tutaj rano, a wychodzi popołudniu z pełną diagnozą. A to, jakie jest później leczenie – to już jest decyzja klubu. Zadaniem lekarza, który stawia diagnozę jest określenie pewnych ryzyk. Można powiedzieć: „Ok, taką kontuzję możemy leczyć tyle i nie będzie efektu, a możemy leczyć tyle i będzie efekt”. Albo możemy zadziałać krótkoterminowo, ale za tydzień trzeba go będzie wyłączyć i poddać pełnemu leczeniu.
W legijnej strukturze jest również pan Cesar Sanjuan-Szklarz, utalentowany trener przygotowania fizycznego. Skończył on AWF, ukończył w Hiszpanii kurs dla trenerów przygotowania fizycznego organizowany przez tamtejszą federację. Do Legii trafił wpierw na staż dzięki Janowi Urbanowi. Obaj panowie poznali się na turnieju juniorskim, na którym Sanjuan-Sklarz pracował jako tłumacz. Z czasem zajął się szkoleniem dzieciaków i starszych roczników na Łazienkowskiej aż w końcu trafił do pierwszego zespołu. Zna pan go może?
Nie znam tego pana i nie mam na jego temat zdania. Ł»eby móc kogoś ocenić, trzeba zobaczyć jak pracuje i jakie ma podstawy do tego by tak akurat pracować.
Pytamy tak szczegółowo o opiekę zdrowotną Legii, gdyż wiele osób zastanawia się nad przyczyną tych ostatnich kontuzji legionistów.
Kontuzje są zmorą nie tylko Legii. Kontuzja to pieniądze, stracone pieniądze. Kontuzjowany zawodnik nie dość, że dostaje pensję, to jeszcze klub finansuje jego leczenie. Piłkarz absorbuje energię zespołu, a nie ma z niego pożytku w sensie dosłownym. Na świecie różne kluby potrafią bardzo skutecznie eliminować urazy. Wspominałem już o Milanie i ich metodach. Zbudowali sobie MilanLab za 20 milionów dolarów. Bardzo nowoczesne laboratorium medyczne, w którym przeprowadzali szczegółowe analizy. Dzięki temu potrafili zredukować liczbę kontuzji o ponad 90 procent. Wychwytywali je bardzo wcześnie. Jak są pierwsze symptomy, że z zawodnikiem jest coś nie tak, to go wyłączamy, leczymy. Milan był wówczas u szczytu, tuż przed tą aferę korupcyjną we Włoszech.
Ten system został chyba w Milanie zarzucony.
Zabrakło im pieniędzy. Ale inne kluby jak Real, Barcelona czy ekipy z Niemiec również prowadzą całe programy profilaktyczne. Zresztą kontuzje są kontuzjom nierówne i do końca nie da się ich wyeliminować. Walczyć z urazami można na dwa sposoby: albo profilaktyką, albo przepisami sędziowskimi. Przepisy mają eliminować brutalne zagrania, wślizgi itd. Zmieniają się w zależności od raportów, jakie zdają lekarze. Dzięki temu już za samo uderzenie łokciem w twarz jest czerwona kartka. To był postulat lekarzy w stosunku do przepisów. Natomiast jest też cała masa kontuzji, które wynikają z koordynacji ruchowej, z fizjologii organizmu. Z nimi można walczyć za pomocą odpowiedniego treningu uzupełniającego, stosując odpowiednią dietę, wczesne wykrywanie kontuzji i leczenie w pierwotnym stadium. Do tego wszystkiego potrzebny jest mocny, świadomy zespół medyczny oraz dobra kooperacja ze sztabem trenerskim. Ci drudzy też muszą być świadomi tego, że lepiej czasem zrezygnować z zawodnika w tym danym meczu, niż żeby wystąpił, a potem wypadł na trzy miesiące.
Generalnie jest to temat, który od dawna jest wałkowany przez wszystkich na świecie. Zwykle całkiem skutecznie. Niektórzy potrafią zredukować kontuzje o 60 %, 50%. Profilaktyka jest także tym, co obecnie interesuje UEFA i FIFA. Jest taki program FIFA11. Są to ćwiczenia koordynacyjne, które zajmują około dziesięciu minut. Opracowano to z osiem lat temu, a sam program stale ewoluuje. Udowodniono już, że wykonując te ćwiczenia raz dziennie można zredukować kontuzje nawet o 60%. Co one dają? Poprawia się dzięki nim koordynacja ruchowa, sprawność mięśni, jest mniej kontuzji mięśniowych. Gdy byłem w komisji medycznej PZPN to zaczynaliśmy wdrażać ten model w klubach, które były tym zainteresowane. Mieliśmy przygotowaną grupę instruktorów z tego FIFA11, która jeździła po kraju i uczyła zawodników oraz trenerów jak ćwiczyć. Zatem są takie programy i można coś robić na tym polu. Nie wiem jak jest w Legii w tej chwili, bo kontakt mam z nią minimalny.
Trzeba podkreślić, że opieka medyczna wymaga czasu i zaangażowania. Wbrew pozorom uważam, że taki lekarza, jakim był dr Machowski, jest w klubie potrzebny. Niezależnie od tego jakie były moje osobiste relacje z nim, bo te akurat nie były najlepsze. W klubie potrzebny jest jednak lekarz, który jest tam od rana do wieczora. Dla kogo jest to główna praca. Myśli o takich rzeczach jak właśnie profilaktyka kontuzji. Taki lekarz sprawdza się lepiej aniżeli jakiś inny dochodzący, przyjeżdżający, wychodzący. Skoro trener przychodzi do klubu i myśli o tym, jak sprawić by zespół dobrze grał, to i lekarz musi myśleć o tym jak wyeliminować kontuzje. Cały świat podkreśla: skupmy się na profilaktyce. To nic nie kosztuje. Wyrwać komuś z treningu dziesięć minut? Lepsze to niż stracić potem zawodnika na pół roku. A z kontuzjami w Legii być może jest tak, że służy im tamtejsza wewnętrzna organizacja. Być może nie ma tam jednego wdrożonego systemu, który byłby konsekwentnie realizowany, tylko wszystko jest trochę jakby chaotycznie.
Wiele osób odnosi wrażenie, że taki system jest bardzo rozbudowany. Jeden lekarz, drugi, trzeci, fizjolog, spec od przygotowania fizycznego, klinika we Włoszech, do tego dochodzą specjaliści z Bośni itd. Z kolei na temat urazów wypowiada się zazwyczaj dr. Tabiszewski, a nie lekarz główny. To jego wypowiedzi czytamy w prasie czy na stronie klubowej.
Generalnie jest tak, że orkiestra bez dyrygenta nie zagra. Tak samo jest z opieką medyczną. Musi być lekarz, który jest szefem całego zespołu. On dyryguje grą, bez niego nic się nie dzieje. Wyobraźmy sobie, że na treningi zespołu przychodzi co rusz inny trener. Czemu kluby biorą tylko jednego trenera? Przecież mogłyby ustalić tak, że w poniedziałek trenuje ten, środę może wpadnie ktoś z zagranicy, taktykę ustali ktoś inny itd. Nie ma na to zgody, bo musi być jeden dyrygent. Tak samo jest we wszystkim w życiu, także w medycynie. Jednak niestety w polskiej piłce nożnej medycyna dopiero zaczyna przecierać sobie szlaki, tworzyć pewnego rodzaju pozycję.
Pamiętam, że kiedyś lekarz siedział na ławce z chlorkiem etylu i psikał. Tak też się kojarzył sportowcom, zawodnikom, wszystkim dookoła. Aktualnie to się zmienia. Dziś lekarz musi mieć konkretną wiedzę, być wspomnianym już „managerem leczenia zawodników.” Musi mieć kontakt z ośrodkiem, który leczył, nadzorować rehabilitacje itd. To jest naprawdę masa roboty i nie ma miejsca na przypadek.
Wrócę do Formuły 1, bo bardzo lubię to porównanie. Wyobraźcie sobie, że jako szefowie jakiegoś zespołu macie do dyspozycji takiego Schumachera. Wszystko wygląda super, dysponujecie świetnym kierowcą, dobrym bolidem. Ale serwis macie kiepski, za wolno wymieniają koła albo olej. I na co wam wtedy taki doskonały zawodnik, skoro serwis może zaprzepaścić jego wysiłek? Jeśli budujemy klub, to liczą się nie tylko sami piłkarze ale i jakość otoczenia wokół nich. Ono musi być równie profesjonalne. Nawet jak weźmiemy Formułę 1, to organizowane są mistrzostwa świata w pit-stopach. Skoro kierowcy ścigają się w ułamkach sekundy, to ten, kto ma lepszy serwis, jest w uprzywilejowanej sytuacji. Sport jest dziś tak dalece zaawansowany, że obserwujemy często walkę na teamy. Kto ma lepszy team, kto ma lepszy serwis. Popatrzcie sobie na wypowiedzi Justyny Kowalczyk. Ona mówi: „Za Norweżkami jeździ cały team”. Ona sama walczy z tą ich potęgą. Radzi sobie, bo jest wyjątkową osobą, ale ile osób sobie z tym nie radzi? Liczy się team. Lekarski, techniczny, każdy. A w środku tego wszystkiego jest zawodnik.
W piłce jest podobnie. Dookoła piłkarzy musi być profesjonalna opieka. Nie wystarczy, że ktoś zaoferuje im dobre buty. Liczy się też to, o czym rozmawialiśmy – dobre jedzenie, profilaktyka, współpraca na wielu płaszczyznach. Jednak w Polsce mentalność bywa niekiedy trochę inna. Ktoś powie: „Tego nie lubię i tam nie pójdę, tego lubię, to tam pójdę. Badania mam zrobić? Zrobię tańsze.” Co z tego, że będą tańsze, skoro nie widać na nich połowy? Jak już się kupi bolid, to nie warto oszczędzać na benzynie czy na oleju. Kupiłeś klub, masz super zawodników? To musisz mieć kasę i na benzynę, i na olej. A jak nie to go nie kupuj – bo nic z tego nie będzie. Trzeba mieć tego świadomość.
Wspomniany przez nas trener przygotowania fizycznego Legii w wywiadzie dla Legia.net, który ukazał się na początku lipca tego roku, na pytanie dziennikarza jak długo może potrwać doprowadzenie do pełni formy Juniora i Pinto, odpowiedział: „Junior i Pinto będą potrzebowali dwa tygodnie”. Z kolei Pinto w wywiadzie dla Weszło, który ukazał się w połowie listopada, na pytanie jaki był powód jego słabej formy na początku sezonu, przyznał: „Miałem półtora miesiąca wakacji, kiedy nie robiłem zupełnie nic i nie czułem się dobrze fizycznie”. Można takiego zawodnika przygotować w dwa tygodnie?
Wiadomo, że nie. Ciężko mi jednak mówić o sprawach personalnych, bo nie znam tego pana. Natomiast każda funkcja, zawód, musi mieć jakieś podłoże. Nie każdy musi mieć od razu papiery. Wystarczy, że ma jakieś doświadczenie w danym obszarze. Nie każdy, kto pisze teksty musi być dziennikarzem po studiach. Gdyby dzisiaj wzięli pana i powiedzieli: „Dobra, od jutra jesteś kucharzem i za tydzień masz zrobić super żarcie…”
Szanse są raczej małe.
Jajecznicę czy coś prostego można zrobić. Ale to nie będzie wykwintne danie. A my mówimy o mistrzu Polsku, o drużynie, która powinna mieć wszystko co najlepsze. To jest najlepiej rozpoznawalna marka piłkarska w Polsce. Jak na nasze warunki ma wielki budżet i jest potęgą.
Dobre czasy Wisły się skończyły, Lech miał już swoje pięć minut, a Legia jest na fali. Wydawałoby się, że powinna być dobrze przygotowana. Na zdrowy rozum powinno się budować wokół niej jak najlepszy serwis. Trudno mi oceniać decyzje zarządu, trenerów. Jakieś powody mają, że tak robią, prawda? Trzeba byłoby się ich spytać: „Czemu pan takiego człowieka tam wstawił? A nie wziął pan kogoś innego?” Mogą powiedzieć: „Bo innego nie było.” Ok, jest do dla mnie jakaś odpowiedź. Pic polega na tym, że jak weźmiemy kogoś, kto nie jest przygotowany, to może nam nie tylko nie pomóc, ale i nawet zaszkodzić. Już chyba lepiej coś robić starą, sprawdzoną metodą, niż nową przy wykorzystaniu trenera, który ma o tym niewielkie pojęcie.
Czym powinien charakteryzować się taki specjalista?
Trener przygotowania fizycznego to taki trochę enigmatyczny temat. Kto jest trenerem przygotowania fizycznego? Zazwyczaj jest to ktoś, kto mówi, że jest trenerem przygotowania fizycznego. Tego nie ma jak sprawdzić. Klinsmann szukał speców od takich metod i pościągał ludzi z Kalifornii. Wziął tych, którzy pracowali tam w sieci klubów fitness. Oni zajęli się reprezentacją, a ta zaszła niespodziewanie daleko.
Dziś trudno sobie wyobrazić zespołu bez speca od przygotowania fizycznego.
Wszystko zaczęło się właśnie od Klinsmanna. Aktualnie jest to już oddzielna grupa ludzi. Zresztą myślę, że ma to głębszy sens. Dzisiejsi zawodnicy wymagają bowiem nieco innego treningu. Zmienia się funkcja trenera. Teraz ma być bardziej takim selekcjonerem, strategiem. Do niego należą treningi piłkarskie. Osobny specjalista ma przygotować zespół pod względem fizycznym. Zresztą wydaje mi się, że choćby za zapobieganie kontuzjom mięśniowym powinien odpowiadać właśnie taki trener przygotowania fizycznego. Nie sam, ale w połączeniu ze sztabem medycznym zespołu. Tylko ciężko jest zdefiniować kto właściwie jest tym trenerem przygotowania fizycznego. Kto spełnia te wymagania? W Polsce jest głównie tak, że są to ludzie, którzy sami tak siebie nazywają. W rzeczywistości powinna wykształcić się dopiero pewna grupa ludzi…
Jak Leo Beenhakker był trenerem naszej kadry, to proponowałem mu takiego fachowca od motoryki. Holendra. Beenhakker go znał, ale nie chciał. Dlaczego? Bo jego zdaniem ten trener za dużo pracował z lekkoatletami. Miał złe nawyki, a Leo potrzebował eksperta od piłki nożnej.
Beenhakker musiał mieć o tym spore pojęcie. Wiedział kogo dokładnie szuka.
Podejrzewam, że miał pojęcie. Może z naszą kadrą daleko nie zaszedł, ale jako pierwszy zakwalifikował się z polską reprezentacją na Euro. Drugi nasz udział w tym turnieju, Euro 2012…Wpadaliśmy tam trochę niechcący. Kosztowało nas to kilka stadionów, ale nie zamieszaliśmy. Pamiętam jak w 2008 roku jechałem do Klagenfurtu na mecz z Niemcami. Polscy kibice podróżowali wówczas z transparentami: „Cedynia – Grunwald – Klagenfurt (śmiech).
Wspomniał pan o mentalności w Polsce. Wśród naszych piłkarzy nie zmienia się ona czasem nawet za granicą. Weźmy takiego Przemysława Tytonia, który występuje w lidze holenderskiej. Choć zdarzają mu się urazy głowy, odmówił on zakładania kasku. W 2011 roku zaznaczał w holenderskiej prasie: „Myślałem o tym, rozmawiałem również z lekarzami i specjalistami, ale ostatecznie z tego zrezygnowałem. Mam 24 lata i prawo wyboru tego, co chcę nosić. Czuję się teraz w porządku”. Z kolei w październiku tego roku Tytoń zderzył się ze słupkiem. Miał szczęście, doznał tylko lekkiego wstrząśnienia mózgu i stłuczenia biodra. Gdyby jednak nosił kask, obrażenia byłyby jeszcze mniejsze. Tym bardziej, że jak widać, miewa on niestety „szczęście” do podobny zdarzeń.
A zobaczcie, Petr Cech gra w kasku od kilku lat, prawda?
Tak.
Oczywiście nikogo nie można do tego zmusić. Ale trzeba mu stworzyć możliwość. Przygotować ten kask na wypadek gdy będzie go potrzebował.
Ale najgorsze jest to, że Tytoń dwa lata temu mówił o takim zabezpieczeniu głowy, a teraz znów miał z nią kłopoty…
Nie da się zmusić go do tego. Zresztą w piłce nożnej pojawia się właśnie zupełnie inny problem – wstrząśnienie mózgu. W Polsce na ten temat mówi się mało. Natomiast jak byłem na konferencji w Anglii, to niektórzy przekonywali, że w Holandii do 17-stego roku życia w ogóle zakazuje się piłkarzom gry głową. Z badań wynika bowiem, że to powoduje obniżanie się poziomu inteligencji boiskowej zawodnika. Ma gorsze widzenie pola, szybkość podejmowania decyzji itd. To spada wyraźnie po kontuzjach głowy. Dlatego np. Holendrzy wyeliminowali ze szkolenia grę głową bodajże do 17-stego roku życia. Do tego bowiem czasu mózg nie osiąga jeszcze dojrzałości. Co im z zawodnika, który w wieku 15 lat fantastycznie główkuje, skoro w wieku 22 lat straci swoją wartość bojową? Na co im zawodnik, który świetnie biega, ale nie wiem komu podać piłkę? Nawet w Internecie są takie kaski dla dzieci do gry w piłkę, które UEFA i FIFA proponowały. Wszystko przez to, że jest coraz więcej urazów, wstrząśnień mózgu. A jakie są tego skutki? Być może raz czy drugi wstaniesz i idziesz dalej. Ale z czasem to się sumuje, a po pięciu latach efekt może taki jakbyś trenował boks. Widzieliście kiedyś żeby Messi grał głową?
Bardzo rzadko. W czasie meczu prawie nie wyskakuje do główek.
A po co ma to robić? Tu nie chodzi tylko o jego wzrost. Gdy zawodnicy są dobrzy technicznie, to gra się nisko. A jak są gorsi, to podnosi się piłkę.
Jak w ostatnim meczu Polska – Irlandia. Przy okazji bramkarzy i problemów z głową – w Anglii było ostatnio zamieszanie wokół francuskiego bramkarza Tottenhamu Hugo Llorisa. Po zdarzeniu z rywalem stracił on na chwilę przytomność, ale podniósł się i dograł mecz do końca. Wszyscy go namawiali, żeby zszedł, ale ten się uparł i pozostał na placu gry.
Przyczyną takich wydarzeń jest luka w przepisach. Zresztą ten problem jest dość szeroko dyskutowany, szczególnie w FIFA. Jak bokser zostanie znokautowany to podchodzi sędzia, najpierw go wylicza, a potem lekarz podejmuje decyzję, czy może walczyć dalej czy też nie. Z kolei jak zawodnik padnie na boisku, to najczęściej sam podejmuje decyzję czy może grać. Znokautowany bokser ma przerwę w treningach czy w startach wynikającą z tego, że miał uraz głowy. A piłkarz, który miał uraz głowy, dwa dni później może iść normalnie na trening.
Utrata przytomności to poważna sprawa.
Oczywiście. Na tym właśnie polega problem wstrząśnień mózgu w piłce nożnej. Nie ma regulacji jak reagować. Załóżmy, że zawodnik leży na trawie. Powinien podejść do niego sędzia i mu odliczyć do dziesięciu? A jeśli przez ten czas nie wstał, to już nie ma prawa grać? Nie wiem, ale teoretycznie arbiter powinien coś zrobić. Zwykle wzywa lekarza, który na boisku ma ograniczone możliwości oceny sprawności mózgu piłkarza. Zazwyczaj się go pyta: „Możesz grać?” A ten odpowiada: „Mogę, mogę . Już wstaję.” Ja bym jednak takiej decyzji nie pozostawiał zawodnikowi.
Piłka nożna wciąż nie traktuje głowy jak ważnego organu. Chyba, że do strzelania bramek. Dopiero teraz zaczyna się to zmieniać w mentalności FIFA. Zwycięża powoli przekonanie, że głowa to element, który warto chronić. Ten temat staję się coraz bardziej nagłaśniany. Wstrząśnienia mózgu czy podobne urazy są w sporcie bardzo częste. Ja bym takiego sportowca, który padł na murawę nieprzytomny, nie dopuścił do gry. Lekarz może tak zrobić. Tylko musi wziąć za to odpowiedzialność.
Mógłby pan opowiedzieć o swoim ostatnim odkryciu dotyczącym więzadeł?
Jakieś trzy lata temu zaczęliśmy organizować kursy chirurgii dla lekarzy. Aby mogły być organizowane, kupowaliśmy w Stanach świeże, mrożone, obcięte, ludzkie nogi. Następnie rozmrażaliśmy je w Polsce. Dzięki temu mieliśmy taki sam materiał jak normalna ludzka noga, tyle że był zimny. Ale co najważniejsze – dokładnie te same tkanki. W czasie tych kursów zacząłem te kolana preparować, otwierać i zauważyłem, że więzadło krzyżowe, które najczęściej się uszkadza, wygląda trochę inaczej niż jest to opisywane w literaturze.
Pomyślałem, że może to był jakiś wyjątek? Za pierwszym razem wyglądało inaczej, za drugim, trzecim itd. Wszystko dlatego, że przyjąłem trochę inną technikę preparowania. Wyczyściłem to więzadło na tyle, że zostało ono gołe. Zdjąłem z niego tkanki, które go pokrywały (błona maziowa). Okazało się, że pod ta błoną mamy zupełnie inaczej wyglądające więzadło. To tak jakbyśmy oceniali człowieka w ubraniu i bez. Do tej pory wszystkie artykuły czy publikacje opisywały „więzadło w ubraniu”, a ja je rozebrałem. Jak przeprowadzamy operacje, to rekonstruujemy nagie więzadło. Dlatego nie możemy porównywać więzadła w błonie maziowej do więzadła bez tej błony. Zrobiliśmy sporo badań. Wszystkie te obcięte kolana miały zrobioną tomografię, rezonans magnetyczny, zostały wypreparowane przez mnie, poddane badaniom mikroskopowym.
Z kolei dwa lata temu poleciałem do Stanów na konferencję, która była organizowana w Jackson Hole w stanie Wyoming. Jestem członkiem takiego dosyć elitarnego klubu, który nazywa się ACL Study Group. To taka prywatna grupa ludzi, którzy zajmują się więzadłami krzyżowym. Co ważne, tam nie można się zapisać, trzeba być zaproszonym. Ktoś musi cię rozpoznać, uznać, że jesteś warty zainteresowania. Wtedy mogą cię zaprosić. A jak już zapraszają na taki wyjazd, to trzeba tam wystąpić z wykładem. Z kolei takie wystąpienie jest oceniane potem przez słuchaczy. Oni decydują czy warto tego człowieka przyjąć do klubu czy też nie. Raz na dwa lata przyjmują sześć osób. Ja jestem jedynym z Polski i z Europy Wschodniej człowiekiem, który został zaproszony i przyjęty do tej grupy.
Pojechałem do nich z tym wykładem o więzadłach krzyżowych. Okazało się, że moja praca wzbudziła sensację na miarę odkrycia Kopernika. Co roku na świecie robi się kilka milionów rekonstrukcji. Wynika z tego, że były one robione zupełnie inaczej aniżeli pokazuje to anatomia. I co się okazało po moim wykładzie? Sala podzieliła się na dwa obozy. Jedni mówili: „Hochsztapler, oszukuje, nie możliwe byśmy wydali setki milionów dolarów na badania i tego nie dostrzegli”. Druga grupa: „On nam pokazuje realne fakty. Zatem może to nie hochsztapler tylko geniusz? Może odkrył coś, czego myśmy nie widzieli wcześniej?” Czasem nie trzeba być geniuszem aby zobaczyć, że coś istnieje. Czasem jest to zwykły przypadek. Jaki był finał tej całej dyskusji? Wiele osób zaczęło się interesować tym zagadnieniem. Zaczęli sami robić badania i okazało się, że wszystko się potwierdza. W Chinach, w Stanach, w Europie, w Indiach. W dalszym ciągu dostaję maile z całego świata: „Miałeś rację. Ono jest płaskie i przyczepia się tu i tu”. Od dwóch lat właściwie wszyscy liczący się na świecie zajmują się tym zagadnieniem. Zwykłe potwierdzają, że miałem rację. Nie spotkałem się jeszcze z żadną krytyczną uwagą typu: „Oszukałeś”. Czasami zdarzają się tylko minimalne różnice w położeniu.
Do Warszawy zaczęli też przyjeżdżać specjaliści z całego świata. Byli tu Chińczycy, Francuzi, Amerykanie. Regularnie co miesiąc spotykamy się ze Szwajcarami, Austriakami i Niemcami. Byłem w tym roku z wykładami o więzadle na uniwersytecie w Pittsburghu. W styczniu przyszłego roku lecę do Cape Town na kolejne spotkanie w ramach ACL. Zgłoszono już kilka prac, które potwierdzają to, co ja wtedy przedstawiłem.
To wszystko radykalnie zmienia podejście do operacji, do rehabilitacji, do mechaniki kolana czy do narzędzi. Miarą tego odkrycia są skutki społeczne i finansowe jakie ono za sobą niesie. Cztery miliony ludzi na świecie ma co roku operację więzadeł. Jeżeli wyobrazimy sobie, że każda taka rekonstrukcja łączy się z włożonymi implantami, to spójrzmy na ogrom tego przedsięwzięcia. Kilka milionów ludzi razy kilka set dolarów na każdą operację… To gigantyczny rynek dla producentów sprzętu, implantów itd. Skutki tego odkrycia są też takie, że po rekonstrukcji więzadła noga powinna pracować dużo lepiej. Jest najbardziej zbliżona do takiego kolana, które w ogóle nie było uszkodzone. Co za tym idzie, nie powstają zmiany zwyrodnieniowe, nie uszkadzają się łąkotki itd.
W ciągu tych trzech lat zrobiliśmy już wiele takich operacji. Ci pacjenci są bardzo dokładnie monitorowani, mają po siedem rezonansów. Przyglądamy się, jak im się goi, przebudowuje organizm. Widzę, że dzięki temu zmienia się cała chirurgia więzadeł krzyżowych na świecie. W zeszłym roku byłem we Francji z wykładami o więzadłach i od tego czasu wykonano tam już wiele rekonstrukcji w ten sposób. Ci Szwajcarzy też podkreślają, że zupełnie inaczej zaczęli do tego pochodzić. Jeden z gości powiedział w Jackson Hole, że z punktu widzenia ortopedycznego jest to największe odkrycie w ostatnich 50 latach. Najbardziej zmienia podejście do leczenia. Jego skutki mogą być największe.
A z jaką najtrudniejszą i najbardziej skomplikowaną kontuzją miał pan kiedyś do czynienia u sportowca?
Ciężko mi wskazać, która była najpoważniejsza. Wielowięzadłowe urazy były bardzo poważne. Sytuacje, gdy rwało się nie jedno, a cztery więzadła. I wszystkie cztery trzeba było odtworzyć. Odtworzyć na tyle, żeby to się nie tylko ruszało, ale i biegało czy kopało piłkę. Miałem też kilka dużych zerwań mięśni. Pamiętam taki ciekawy przypadek zawodnika, który grał kiedyś w Anderlechcie. Operował się u nas. Miał bardzo poważną kontuzję pachwiny. Praktycznie zerwany mięsień brzucha, mięśnie przywodziciela, miał chyba pięć mięśni zerwanych…. W zasadzie już prawie nie chodził. Jednak udało mu się potem wrócić do gry. To był najtrudniejszy przypadek kontuzji pachwiny jaki widziałem. Właściwie wszystko było rozerwane. Tak dziura, jakby tam bomba wybuchła. Wszystko porwane, mięśnie brzucha poszły do góry, pozrywały się przywodziciele.
Sporo jest takich piłkarzy, którzy nie mają szczęścia do zdrowia. Chociażby ostatnio Damien Perquis.
(pokazujemy doktorowi Śmigielskiemu grafikę zaczerpniętą z artykułu „Założyliśmy Perquisowi kartotekę. Nie do wiary…” opublikowanego na Weszło, w którym to rozrysowane zostały wszystkie jego poważniejsze urazy z ostatnich dwóch lat)
Czy taki sportowiec po zakończeniu kariery będzie mógł normalnie funkcjonować?
To będzie… człowiek-grzechotka. Warto byłoby jeszcze zobaczyć z czego wynikały te urazy. Być może on ma taki styl gry. Może sam prosi się o kontuzję? Są tacy zawodnicy. Jakbyśmy popatrzyli na urazy w boksie czy w kickboxingu, to są tacy, którzy walczą inteligentnie, a są też tacy, którzy uważają, że „gęba to nie szklanka”. Ci drudzy są często bardzo widowiskowi, ich walki cieszą się dużą popularnością. Jednak po zakończeniu kariery są jak… Wracają do stadium dziecka.
Rozmawiał DOMINIK SENKOWSKI
Fot. FotoPyK
