Każdy fan Premier League w Polsce czeka na ten dzień z niecierpliwością. Gdzieś pomiędzy świątecznym obżarstwem a tysięcznym spotkaniem z „Kevinem…” lub „Potopem” czają się emocje oraz zdarzenia, których reżyserii nie powstydziłby się sam mistrz suspensu Alfred Hitchcock. Tegoroczny Boxing Day za nami, a my jesteśmy mądrzejsi o kilka faktów. Worek z prezentami był tego roku przepastny, a gwiazdy Premier League jak co roku doskonale wypadły w roli Świętego Mikołaja. Co zapamiętamy z dzisiejszego dnia?
DNA United nie istnieje
Patrick Barclay w biografii sir Aleksa Fergusona „Football, bloody hell!” pisał, że ten niedefiniowalny pierwiastek, świadczący o unikalności samego klubu i jego marki, SAF nazywa DNA Manchesteru United. Według „Czerwononosego” charakteryzować ma się on wielkością, wolą zwyciężania, niezłomnością, dumą, lojalnością oraz pamięcią o historii. Pytanie zasadnicze na dzisiaj brzmi jednak: czy owo DNA United jest w tym zespole nadal czy było ono może tylko i wyłącznie zasługą Fergusona, który przeszczepił je od siebie na manchesterski grunt? Czy sir Alex tak bardzo wrósł w klub, że niejako stał się nim? Zaryzykuję stwierdzenie, iż Szkot i ekipa nie byli jednością. To Ferguson był Manchesterem United. Nie ma DNA United. To wyłącznie kwas dezoksyrybonukleinowy „Fergiego”.
W meczu na KC Stadium Ferguson usiadł wyjątkowo blisko swojego byłego zespołu, tak jakby sama jego obecność miała pozytywnie wpływać na „Czerwone Diabły”. Szkot ubrał nawet kurtkę taką samą, jaką zakładają rezerwowi, ale na tym skończyła się aura jego magii. Podopieczni Moyesa dowieźli trzy punkty, wygrywając 3:2, ale pełną pulę zawdzięczają bardziej nieporadności „Tygrysów” niż swojej świetnej grze. Goście z Manchesteru przegrywali już 0:2, ale zdołali się pozbierać – na trafienia Chestera i Meylera odpowiedzieli Smalling i Rooney.
Decydująca bramka padła po samobójczym trafieniu zdobywcy pierwszego gola dla Hull, Jamesa Chestera. W końcówce przycisnęli gospodarze z KC Stadium, a „Czerwone Diabły” nie przypominały tego hegemona z czasów Fergusona rozdającego karty wszystkim wkoło. Gdyby Danny Graham miał więcej zimnej krwi, a Alex Bruce zamiast w poprzeczkę trafił do siatki bramki Davida de Gei, Moyes nie dowiózłby tego szczęśliwego zwycięstwa do końca. Nie najadły się „Tygrysy” w te święta, ale było bardzo blisko, by nadgryźć chociaż trochę drużynę kościstego Szkota. Trzy punkty jadą do czerwonej części Manchesteru, ale czasu nie oszukasz – DNA United obecnie nie istnieje, odeszło wraz z sir Aleksem Fergusonem. Zobaczymy, ile talentu kryje się jeszcze w genach Davida Moyesa, przed sezonem wydawało się bowiem, iż były boss Evertonu to arabski rumak czystej krwi, ale gołym okiem widać, że koń mocno kuleje, a mamy przecież dopiero środek sezonu.
Arsenal to wielka pszczoła bez żądła
Teza ryzykowna, jeśli spojrzymy na sam wynik – „Kanonierzy” wygrali z West Hamem 3:1, załatwiając sprawę w ciągu 11 minut drugiej połowy. Dzisiejszy mecz na Upton Park pokazał jednak dobitnie, że jeśli podopieczni Arsene’a Wengera chcą utrzymać się na szczycie, muszą pozyskać „dziewiątkę” z prawdziwego zdarzenia. Olivier Giroud nie jest złym piłkarzem – bynajmniej – ale nie gwarantuje on skuteczności, błysku oraz klasy jego wielkiego poprzednika, który biegał kiedyś w trykocie Arsenalu z magicznym numerem 14. „Kanonierzy” mają jedną z najlepszych linii pomocy w Europie – kwintet Ozil, Cazorla, Ramsey, Arteta i Walcott to wykonawcy wybitni, godni największych sal koncertowych w Europie, nie wyłączając Santiago Bernabeu czy Camp Nou. Arsenalowi brak jednak solisty – kogoś, kto w decydującym momencie postawi kropkę nad i i zada decydujące pchnięcie. Nie zawsze błyszczeć będą Ramsey bądź Walcott.
W pierwszej połowie meczu przeciwko „Młotom” Giroud spokojnie mógł strzelić przynajmniej dwa-trzy gole, ale zawsze był albo nieskuteczny, albo spóźniony. Arsenal zgarnął dziś trzy punkty dzięki klasie Walcotta – który nigdy typową „dziewiątką” nie będzie – oraz wejściu na plac następnego fałszywego skrzydłowego-napastnika, czyli Łukasza Podolskiego. Jedyna ciekawa rzecz, jaką Giroud zrobił w meczu przeciwko West Hamowi, to akcja „na ścianę”, kiedy zastawiając piłkę tyłem do bramki, znakomicie odegrał do urodzonego w Gliwicach Podolskiego, a ten zdobył bramkę. Asysta marzenie, ale powinna być ona jedynie dodatkiem do gola (a prędzej goli) z pierwszej połowy.
Po znakomitym początku sezonu – cztery gole w pierwszych czterech seriach spotkań – wydawało się, że ten były król Montpellier nareszcie odnalazł formę z czasów Ligue 1, ale po kilku kolejkach sytuacja wróciła do normy. Olivier w dotychczasowej kampanii zdobył siedem goli – nie ma tragedii, ale od kogoś na szpicy w Arsenalu powinno się wymagać więcej. Zespół taki jak „Kanonierzy” powinien posiadać w swoich szeregach napadziora pełną gębą – kogoś pokroju Suareza, Lukaku lub Benteke w formie z zeszłego sezonu. Wyciągaj portfel, Arsene – przyda ci się na styczniowych (marzenia…) zakupach. „Kanonierzy” mają niepowtarzalną szansę znów być na szczycie, ale układanka ta potrzebuje jeszcze jednego klocka, decydującego elementu robiącego w ostatecznym rozrachunku różnicę – Anglicy mówią o takich graczach „X-Factor”.
Maluczcy pną się do góry, czyli Święty Mikołaj odwiedził dolne rejony tabeli
Trzy ostatnie drużyny Premier League – przed tą kolejką – odniosły dziś tryumfy i co ciekawe – wszystkie trzy dokonały tego na wyjeździe. Crystal Palace wywiózł komplet oczek z Villa Park, a decydujące trafienie zaliczył tuż przed końcem meczu Dwight Gayle. „The Eagles” walczą o życie, a Tony Pulis – czyli człowiek niezdejmujący nigdy czapeczki z daszkiem oraz dresu – coraz mocniej odciska swoje piętno na klubie z Selhurst Park. Wyjątkowo ciekawa to sytuacja – Pulis przy poprzednim menedżerze Hollowayu prezentuje się jak barbarzyńca przy złotoustym poecie, ale efekt miotły działa coraz lepiej. „Orły” opuściły właśnie strefę spadkową kosztem tonącego powoli West Hamu.
Odczarowana została także rewelacje obecnego sezonu, mianowicie Everton. Drużyna Roberto Martineza niespodziewanie przegrała 0:1 z Sunderlandem po rzucie karnym wykorzystanym przez człowieka kreowanego na koreańskiego Stevena Gerrarda, czyli Ki Sung-Yeunga. Dodatkowo czerwoną kartką ukarano Tima Howarda, a „The Toffees” od 23. minuty musieli radzić sobie w dziesiątkę. Ważne zwycięstwo Gusa Poyeta. „Czarne Koty” wciąż walczą.
Swój świąteczny prezent odebrał także specjalista od zabaw w imitowanie zwierząt, czyli Rene Meulensteen. „The Cottagers” zwyciężyli na wyjeździe Norwich 2:1, a gole dla Fulham strzelili Pajtim Kasami oraz Scott Parker na trzy minuty przed końcem regulaminowego czasu gry. Dla „Kanarków” trafił niezawodny ostatnio Gary Hooper (pięć goli w ostatnich ośmiu kolejkach).
Deser
Nie była nim wcale imponująca wiktoria Newcastle nad Stoke (5:1) oraz coraz lepsza – i bardzo niespodziewana! – postawa podopiecznych Alana Pardew, ale oczywiście prawdziwa wojna, która rozegrała się na Etihad Stadium pomiędzy Manchesterem City, a Liverpoolem. Gospodarze wygrali 2:1, a urugwajski karabin zwany Luisem Suarezem po wielu tygodniach terroryzowania bramkarzy Premier League w końcu się wyprztykał z amunicji. „The Reds” zaczęli od trafienia Coutinho, ale powinni byli prowadzić wyżej, gdyby nie fatalna decyzja asystenta sędziego Lee Masona. Arbiter boczny podniósł chorągiewkę, gdy sam na sam z Joe Hartem wychodził Raheem Sterling. Gospodarze odpowiedzieli na to golami Kompany’ego oraz Negredo – przy katastrofalnym błędzie Mignoleta. W drugiej części meczu swoje szanse mieli wspomniany wcześniej Sterling oraz Glen Johnson, ale obaj fatalnie przestrzelili. Główny faworyt do tytułu zgarnął zatem pełną pulę punktów, a sam mecz nie zawiódł. Był szybki, twardy, efektowny – z widocznym stemplem jakości Premier League.
Po cichutku, w swoim dawnym stylu – czytaj 1:0 – zwyciężył Jose Mourinho, a jego Chelsea traci zaledwie dwa oczka do lidera z Emirates. Intuicja podpowiada, że „The Special One” nie powiedział ostatniego słowa i gdzie trzech się bije, tam szczwany siwy portugalski lis korzysta. Popatrzcie na jego skupiony wzrok – to oczy bezlitosnego drapieżnika.
KUBA MACHOWINA