Martwe dusze ekstraklasy. Jedenastka niepotrzebnych i ustawicznie pomijanych

redakcja

Autor:redakcja

25 grudnia 2013, 21:00 • 6 min czytania

Każdy z nich w minionej rundzie albo wcale nie zameldował się na boisku, albo musiał zadowolić się nędznymi ochłapami w postaci kilkudziesięciu marnych minut. Każdy z nich przez ostatnie pół roku był nazywany piłkarzem wyłącznie przez grzeczność. Klasyczne martwe dusze, z różnych względów trzymane jak najdalej od meczowych wydarzeń. I w zdecydowanej większości potrzebne klubom tak, jak świni siodło. Bez większych problemów zebraliśmy całą jedenastkę takich gagatków, a selekcja objęła zawodników różnego typu. Niektórym odpuściliśmy, chociażby tym przewlekle kontuzjowanym (vide coraz bardziej okrąglutki Maciej Sadlok), czy też sporej grupie młodzieży, dopiero wchodzącej w seniorski futbol. Oni dostaną jeszcze szansę, by udowodnić swoją przydatność. Reszta niestety nie miała równie twardego alibi.
Ołeksiej Szlakotin (Korona Kielce)

Martwe dusze ekstraklasy. Jedenastka niepotrzebnych i ustawicznie pomijanych
Reklama

Czy można traktować serio kogoś, kto w rundzie jesiennej nie potrafił nawiązać rywalizacji ze Zbigniewem Małkowskim? Raczej nie, a przecież nie była to misja opatrzona adnotacją „impossible”. Mimo to Szlatokin poległ, a swoje nędzne 84 minuty uzbierał tylko dlatego, że w meczu z Widzewem „Małkoś” na moment rozstał się z rozumem. Jakby tego było mało, rosły Ukrainiec nierzadko przegrywał rywalizację z Wojciechem Małeckim o miejsce wśród rezerwowych. Dziwne, bo gdy w zeszłym sezonie przyszło mu kilka razy stanąć w bramce Korony, sprawiał wrażenie w miarę ogarniętego i kumatego. A już na pewno na tyle, by podjąć rękawicę rzuconą przez Małkowskiego.

Hachem Abbes (Widzew فódź)

Reklama

Zawodnik od noszenia pianina, który we wcześniejszych sezonach prezentował się przynajmniej jako tako. Jesienią wystąpił tylko w jednym meczu, na starcie sezonu z Legią, w którym cała jego drużyna wypadła żenująco. Później przez chwilę borykał się z kontuzją, by następnie usłyszeć od Radosława Mroczkowskiego, że więcej w Widzewie nie zagra, bo nie ma zamiaru umierać za klub. W zasadzie ciężko mu się dziwić. Jak głosi stare porzekadło – jeśli ty udajesz, że płacisz, ja udaję, że pracuję. Skoro jednak cały czas był w klubie, a pożytku było z niego tyle co z Maine Coona na walkach psów, ma u nas pewny plac.

Dimitrje Injac (Lech Poznań)

Na środku obrony ustawiony z konieczności, choć jakieś doświadczenie na tej pozycji ma. Zresztą, może nawet powołany trochę na wyrost, bo w końcu w sezon wchodził po długiej i poważnej kontuzji. Inna sprawa, że uzbieranie przez całą rundę 168 minut, gdy za rywali o miejsce w składzie ma się takich wirtuozów jak Drewniak czy Trałka, trzeba uznać za naprawdę spore osiągnięcie. Zapewne wymagało to wyjątkowych umiejętności, którymi raczej nie powinno chwalić się przed szerszym gremium . I całe szczęście, że Injac tego nie robi.

Lubos Adamec (Śląśk Wrocław)

Lider drużyny i jej kapitan. Niedoszła gwiazda boisk włoskich i angielskich. Walkę o jego podpis toczyły wielkie i uznane firmy, ale to działacze Śląska Wrocław cichaczem podkradli się do młodego Czecha i przewieźli go w jakieś ustronne miejsce. Od tego czasu Adamec nosi status zaginionego w akcji. Co robi? Co się z nim dzieje? Tego chyba nie wie nikt. Martwa dusza numer 1, bezdyskusyjnie.

Karol Tomczyk (Widzew فódź)

Mało komu znany (jeśli komuś w ogóle) lewy obrońca w tym zestawieniu pełni rolę symbolu. Symbolu skautingu a’la Widzew فódź, polegającego na szukaniu produktów piłkarskopodobnych nawet w najciemniejszych komorach. Tomczyk, który do Widzewa trafił z III-ligowej Skry Częstochowa, zagrał 60 minut w pierwszym spotkaniu z Legią i tyle go widziano. Mimo to udało mu się przeprowadzić całkiem spektakularną akcję. Za spóźnienie na trening klub przywalił mu karę finansową.

Raphael Augusto (Legia Warszawa)

Kukułcze jajo, które Janowi Urbanowi podrzucili partnerzy z Fluminense. Z jednej strony ponoć zjawiskowy technik z wyjątkowo barwnym życiorysem, który w ekstraklasie mógłby sobie nieźle pohasać. Z drugiej – przynajmniej do tej pory gość kompletnie nieprzydatny. Dość powiedzieć, że w meczu z Cracovią, gdy wynik był już właściwe przesądzony, Urban wolał postawić na nie do końca zdrowego Radovicia , niż dać wykazać się Brazylijczykowi. Jesienią na ekstraklasowym poziomie widziany raz – w meczu ze Śląskiem dostał 20 minut. Ze środka pomocy przesuwamy go na skrzydło, ale to nie ma większego znaczenia. W końcu na murawie i tak melduje się rzadziej niż Józef Wojciechowski u dentysty.

Fabian Burdenski (Wisła Kraków)

No name i zapewne także no skill w jednym, wyciągnięty z odmętów czwartej ligi niemieckiej. W dodatku pechowiec, bo nikt poza nim nie dostrzega potencjału drzemiącego w jego nogach, głowie i innych częściach ciała. Sportowych argumentów miał po swojej stronie niewiele, ale pomocną dłoń wyciągnął ku niemu Franek Smuda. Jak wiadomo – bliski kumpel ojca Fabiana. Nie skreślamy go jednak tak zupełnie, bo jeśli dzięki tej zaskakującej transakcji, Wisła znajdzie nowego głównego sponsora, to pozyskanie Niemca trzeba będzie uznać za transfer roku.

Mariusz Zganiacz (Piast Gliwice)

Niby to przez kontuzję, niby cały czas się liże rany, ale na dobrą sprawę jak długo można się w ten sposób tłumaczyć? W zeszłym sezonie ważna postać Piasta, w tym – zmiennik przeciętnego Carlesa Martineza. I to wyłącznie od wielkiego dzwonu. Zganiacz tej jesieni uzbierał ledwie 116 minut, co stanowi najpewniej ułamek czasu, poświęcanego na cykliczne wizyty w kolekturach Fortuny.

Maciej Iwański (Podbeskidzie Bielsko-Biała)

W teorii miał wnieść nieco jakości do drugiej linii „Górali”, w praktyce na przeszkodzie stanęły problemy z certyfikatem. Głównie dlatego w pomocy Podbeskidzia zamiast myślącego przywódcy, oglądaliśmy bezwzględnych kosynierów w osobach Darka فatki czy Rudolfa Urbana. Na plus „Pączkowi” trzeba zapisać, że choć ani razu nie zaprezentował się bielskiej publiczności, to był przynajmniej tani w utrzymaniu, bo nie pobierał w klubie pensji. A po domowych meczach Podbeskidzia zawsze znalazł czas dla najmłodszych kibiców i cierpliwe rozdawał autografy.

Bartosz ٻurek (Cracovia)

Utalentowany i z potencjałem – tak mówią. Kolejny raz wysłany z Legii na wypożyczenie, by otrzaskał się z ekstraklasowym graniem i wrócił budować przyszłość klubu z Łazienkowskiej. Jednak ani wcześniej w Bełchatowie, ani teraz w Krakowie, Ł»urek nie pokazał nic, co pozwoliłoby wierzyć, że wszystkie pochwały kierowane pod jego adresem, są zgodne z prawdą. W lidze u Stawowego szansy jeszcze nie dostał, zagrał jedynie 30 minut w meczu Pucharu Polski ze Stalą Stalowa Wola. Generalnie zawodnik, o którym wszyscy zapomnieli, jeszcze zanim zdążyli go zapamiętać.

Collins John (Piast Gliwice)

Agresywniejszy niż szerszeń azjatycki i niebezpieczny jak trzecia szyna w metrze. Jednym słowem – postrach. Tyle, że nie obrońców, a całego sztabu szkoleniowego Piasta, który szósty miesiąc stara się poskładać gościa do kupy. Na boisku pokazał się dwa razy,spędzając na nim szaleńcze 17 minut. Potem było już wyłącznie budowanie formy. Najwidoczniej w Gliwicach naiwnie liczą, że John przypomni sobie stare czasy, gdy liznął nieco poważniejszego futbolu i coś jeszcze w ekstraklasie ustrzeli. Szczerze? Wygląda to na marzenia ściętej głowy. A sam Collins, choć na pewno sympatyczny, jest już raczej wrakiem piłkarza. Dlatego do martwych dusz pasuje jak ulał.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama