Gdyby Wahan Geworgian we wcześniejszym etapie swojej kariery (nie tylko piłkarskiej) miał tyle szczęścia co dziś, to na pewno teraz byłby bardzo majętnym człowiekiem. Jeszcze nie zaczął się listopad, a legioniści – konkretnie Rzeźniczak i Skaba – zawstydzili słynną ciężarówkę ze świątecznej reklamy Coca-Coli. Zgodnie dali mu po prezencie, zresztą w kluczowych momentach meczu. Później trzeciego gola dołożył Luis Carlos i na nic zdała się pierwsza bramka Legii w tym sezonie zdobyta spoza pola karnego… Legioniści, poza Pinto, Dossą czy Jodłowcem, całkowicie przeszli obok meczu. Nawet Jan Urban powiedział wprost na konferencji pomeczowej: – Zasłużyliśmy na porażkę. Nie mogliśmy sobie poradzić z pomocnikami Zawiszy.
Furman na przemian podawał niecelnie albo się ślizgał, Bereszyński przegrywał olimpijskie sprinty z Carlosem, a Dwaliszwili – tradycyjnie już – odbijał się między stoperami. Legia nie miała ani pomysłu na grę, ani chyba jakoś szczególnie jej się nie chciało. Zawisza z kolei przez większą część meczu nie dowierzał, że zdobycie kompletu punktów z mistrzem Polski może przyjść tak łatwo. Ł»e w zasadzie wystarczy zagrać na skrzydło, a tam te żywe sreberka uruchomią silniki. Carlos, Goulon, Micael… Czy jakikolwiek klub w Ekstraklasie zrobił w ostatnim okienku takie transfery? Można się było nabijać z Radosława Osucha, że celował w absurdalnie wysokie miejsca, ale… Jego klub ma już na rozkładzie Wisłę, Śląska, Legię i właśnie wskoczył do grupy mistrzowskiej.
Zauważmy, że drugi kolejny mecz zawalił Rzeźniczak, który do tej pory wydawał się nieomylny. Po tym, jak na Lechu objechał go Lovrencsics, dziś było jeszcze gorzej. Mimo że sam zainteresowany twierdził co innego…

Od kiedy misję utrzymania chorzowian powierzono Kocianowi, Ruch Chorzów nagle zaczął punktować. Punktować, ale też pozostawiać po sobie coraz korzystniejsze wrażenie. Wygrana nad Koroną była bowiem siódmym meczem pod wodzą Słowaka, który w tym czasie „oczek” uzbierał aż trzynaście! Miała być męcząca i irytująca walka o ligowy byt, a są na najlepszej drodze ku temu, by wczołgać się do najlepszej ósemki. Pamiętacie, jak w Białymstoku, gdzie gospodarze wykręcili Niebieskim Cichą 6, Janoszka po boisku się nie poruszał, a wręcz szlajał? Właśnie. A dziś skompletował hat-tricka. Ot, ligowy paradoks, tutaj zdarzyć się może dosłownie wszystko.
Od pierwszych minut piłką grali wyłącznie chorzowianie. Gospodarze natomiast za wszelką cenę tę piłkę starali się kopnąć do góry, no – ewentualnie w kierunku Janoty czy Pylypczuka. Ł»eby było śmieszniej, właśnie taka taktyka – zawstydzająco prymitywna i nieefektowna – przyniosła im gola. Janota sprytnie zwiódł beznadziejnego nie tylko w tej sytuacji Szyndrowskiego, po czym zacentrował wprost na Trytkę. Jeżeli, podobnie jak my, zastanawialiście się, co w pierwszym składzie ekstraklasowej drużyny robi taki chłop, ostatnie tygodnie przyniosły wam gotową odpowiedź: po prostu umie wbiec w tempo i dać się piłce od siebie odbić. Niby takie proste, jednak ani Gołębiewskiego, ani tym bardziej Angielskiego raczej to nie dotyczy…
Wydawało się, że piłkarze Ruchu, wobec takiego obrotu sprawy, staną w miejscu i będą czekać, aż sędzia Musiał gwizdnie po raz ostatni, oszczędzając im w ten sposób dalszych nerwów. O dziwo – nic bardziej mylnego. Cztery gole w Kielcach, strzelane w różny sposób. Niezwykła skuteczność walczącego o nowy kontrakt Janoszki, do tego trafienie Kuświka. Kolejny świetny występ Dziwniela, który w imponującym tempie wdrapał się do czołówki wśród polskich lewych obrońców. Dwie asysty, obie dokładnie przemyślane. Tu naprawdę nie ma mowy o przypadku.
A Korona? Sobolewski w pelerynie-niewidce, schowany gdzieś z boku niczym fotoradar. Idiotyczne zachowanie Markovicia, któremu zdziwienie nie schodzi z twarzy. Bardzo słaby debiut przestraszonego Piwowara. Cóż, widocznie nie wystarczy wyjść na rynek, zaprosić kibiców na mecz wyjazdowy. Nie wystarczy wymienić z nimi słynnego „Auuu”. Trzeba najpierw zacząć od podstaw, od wymiany podań…

I pomyśleć, że akurat to mecz Korony z Ruchem zapowiadaliśmy jako starcie nieumiejących bronić z nieumiejącymi strzelać. Włączając drugą konfrontację z godziny 18.00… obawialiśmy się, że czeka nas to samo. Z jednej strony Lechia, która nie wygrała ośmiu meczów z rzędu, z drugiej Zagłębie, którego jedynym sukcesem w tym sezonie są wtopy Widzewa i Podbeskidzia. Frajda z oglądania na poziomie wykładów z historii języka łacińskiego.
Ogólnie nie było jednak aż tak źle. Obejrzeliśmy po prostu zwykłą, niemrawą kopaninę, której wynik najlepiej sprawdzić na Telegazecie i jak najszybciej o nim zapomnieć. Lechia w końcu się przełamała, z dwa-trzy razy nawiązała nawet do początku sezonu, dzięki któremu przez długie tygodnie jechała na korzystnej opinii, ale ogólnie i tak wyglądała co najwyżej przeciętnie. Nie licząc oczywiście świetnego Deleu, Grzelczaka i Buzały, którzy weszli po przerwie i przede wszystkim Frankowskiego, który zaliczył pierwszego gola i pierwszą asystę w tym sezonie, a na początku drugiej połowy wybił jeszcze piłkę z linii bramkowej, co pozwoliło mu wyśrubować ósemkę w naszej skali not.
O Zagłębiu natomiast możemy napisać to, co zwykle. Dla tej drużyny chyba już nie ma ratunku, chyba że Lenczyk pozwoli sobie na sklonowanie Abwo, który zdecydowanie odżył przy tym szkoleniowcu. Szkoda tylko, że Nigeryjczyk jest JEDYNYM piłkarzem lubinian z jakąś marką, który ostatnio cokolwiek gra. Piątek, Papadopulos (1 gol w 13 meczach), Kwiek? Z tych piłkarzy zostały strzępy. Nawet Piech czeka na gola już szósty mecz, nie wspominając o Błądzie, którego obecność na boisku odnotowaliśmy, gdy je opuszczał. Ten zespół, przy takich nazwiskach i takich możliwościach, to obraza dla zawodowego sportu. Zaczyna nam on przypominać Cracovię z ostatnich lat, dla której oczyszczenie, z greckiego „katharsis“, przyniósł dopiero spadek. Może i w Lubinie to jakieś rozwiązanie?
I tylko brawa dla Lenczyka za ściągnięcie parodysty numer 1. Tylko Gliwa, panie Oreście, to trochę mało. Czekamy na kolejnych.

Fot. FotoPyK
