Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

29 października 2013, 10:09 • 7 min czytania

Piłka ląduje na trzydziestym metrze. Z tej pozycji i tą nogą Maciej Rybus nigdy wcześniej nie strzelił gola. Pomyślał sobie, że spróbuje. A może po prostu w ogóle nie myślał, może zadziałał instynkt? W każdym razie – bez względu na to, co nim kierowało – machnął nogą z całej siły i ku własnemu zaskoczeniu niezwykle soczyście trafił stopą w piłkę. Ta błyskawicznie nabrała bardzo dużej prędkości, jak i zaczęła zakręcać w kierunku okienka bramki Spartaka Moskwa. Zawodnik mógłby przysiąc, że strzał nie miał sensu, ponieważ szansa, że zakończy się golem była bardzo, bardzo znikoma. Ale jednak uderzył, a teraz zdawało się, że piłka jakimś cudem zatrzepocze w siatce.
Wytężył wzrok i z narastającym podnieceniem śledził trajektorię lotu futbolówki. I tak. Zatrzepotała. Gol!

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Po powrocie do Warszawy, grupka młodych piłkarzy – jeszcze nienasycona i żądna dłuższego świętowania – postanowiła udać się do pobliskiej agencji towarzyskiej, mieszczącej się przy ulicy Wiertniczej, a więc w bardzo bliskim sąsiedztwie siedziby właściciela klubu. Nie wiedzieli jeszcze, że mają „ogon” w postaci fotoreporterów „Super Expressu”. Gdyby wiedzieli, byliby uważniejsi, dyskretniejsi, ale fantazja wzięła górę i w efekcie wszystko poszło nie tak. Zdjęcia ukazały się w prasie, trener się wściekł, narzeczone wpadły w szał, a agencję szybko zamknięto, bo który burdel mógłby funkcjonować, skoro klienci przy wyjściu są obfotografowywani przez największe tabloidy? Pracę straciła 24-letnia Olga. Nie mogąc znaleźć żadnej innej, szybko wróciła na Ukrainę, gdzie czekał na nią 4-letni synek. Nadstawiając tyłka warszawskim cwaniakom, chciała zarobić trochę waluty i zapewnić chłopcu odrobinę lepszą przyszłość. Pewnie nie był to najlepszy pomysł na życie, ale lepszego nie znała. Brzdąc i tak się nigdy niczego miał nie dowiedzieć.

A teraz? Co począć? Znowu zatrudnić się w roli kelnerki w małej knajpce pod Łuckiem, do której i tak nikt nie przychodził? Pensja podła, a napiwków brak. Tyle że spokój i cisza, no i godności jakby więcej. – Ale cóż mi po tej godności, kiedy małemu zabawki nie mogę kupić? – zastanawiała się czasami Olga. I trzęsła się wieczorami ze strachu, w obawie, że o jej powrocie w rodzinne strony dowie się ojciec dziecka, Andrij – agresywny pijak ze wsi oddalonej o 30 kilometrów. Gdyby się dowiedział, że uciekinierka wróciła – mógłby zabić.

Reklama

Trzy miesiące później – dowiedział się.

* * *

Piłka ląduje na trzydziestym metrze. Z tej pozycji i tą nogą Maciej Rybus nigdy wcześniej nie strzelił gola. Pomyślał sobie, że spróbuje. A może po prostu w ogóle nie myślał, może zadziałał instynkt? W każdym razie – bez względu na to, co nim kierowało – machnął nogą z całej siły i ku własnemu zaskoczeniu niezwykle soczyście trafił stopą w piłkę. Ta błyskawicznie nabrała bardzo dużej prędkości, jak i zaczęła zakręcać w kierunku okienka bramki Spartaka Moskwa. Zawodnik mógłby przysiąc, że strzał nie miał sensu, ponieważ szansa, że zakończy się golem była bardzo, bardzo znikoma. I rzeczywiście – chociaż próba początkowo wyglądała na obiecującą, nadmierna rotacja sprawiła, że ostatecznie piłka o cały metr minęła bramkę rosyjskiego zespołu.

Niestety, gola nie ma.

Powrót do Warszawy był smutny. Ech, ten Spartak. Szans nie dał, znowu puchary przed telewizorem. – Rybka, po co ty strzelasz z 30 metrów gorszą nogą? – wściekał się w samolocie trener. – Nie mogłeś dośrodkować, tak jak ćwiczyliśmy na treningach? – dopytywał. Ale to było tylko takie gadanie, bez sensu, sztuka dla sztuki. Nikomu na poważnie nie chciało się dyskutować o tym meczu. Puste lotnisko – a przecież mogło być wypełnione o tej porze wiwatującym tłumem – potęgowało uczucie przygnębienia.

– Ktoś, coś, gdzieś? – zapytał jeden z piłkarzy. Ale nikt nie był w nastroju. Wszyscy zawodnicy rozjechali się po domach, do kochających żon i dziewczyn.

Gdzieś w willi przy ulicy Wiertniczej w Warszawie, w małym pokoju w środku agencji towarzyskiej, 24-letnia Olga czekała na klientów. Pierwszych klientów tego dnia. Ale prawie nikt się nie zjawiał. Raz tylko rozchyliła nogi dla jakiegoś podstarzałego biznesmena. Liczyła, że zakończony mecz – bo przecież ochroniarze coś oglądali w telewizji – napędzi jeszcze kilku facetów. Może kibice z kasą, a może – o, to by było najlepsze – jacyś piłkarze, bo przecież od czasu do czasu niektórych obsługiwała. Ale nie, nic z tego. Czekała do północy, do pierwszej, do trzeciej. I nic. Wyjątkowo nudny dzień, chyba najnudniejszy w roku.

Nie przejmowała się tym jednak – burdel dobrze funkcjonował, a ona – jakkolwiek to zabrzmi – zarabiała godnie. Może nie w godny sposób, ale godnie, dużo, no i na czas. Obliczyła sobie, że jeśli wytrzyma jeszcze 15 miesięcy to uzbiera dokładnie taką sumę, po jaką przyjechała. A potem wróci do siebie, pod Łuck, gdzie kupi skrawek ziemi, trochę bydła i zajmie się dokładnie tym, co od początku planowała. Nie wiedziała jeszcze, że za trzy miesiące owinie wokół palca jednego z bogatych klientów, najpierw zostanie jego utrzymanką, a później żoną. Sprowadzi synka do Warszawy, będzie się kształcił w międzynarodowej szkole. – Kiedyś zostanie ministrem – powtarzała z dumą.

* * *

Efekt motyla – tak to się nazywa. A bardziej fachowo – chaos deterministyczny. Historia Olgi jest oczywiście zmyślona, ale wszystko, co ją poprzedzało to już prawda. Jeden strzał, kluczowy dla losów dwumeczu i nastrojów, w jakich młodzi ludzi wracają do kraju. Rzeczywiście odwiedzili agencję, rzeczywiście zrobiono im zdjęcia i rzeczywiście między innymi z tego powodu przybytek został zamknięty. فatwo można sobie wyobrazić, że gola nie ma, fotek nie ma, za to prostytutki dalej są. Ł»ycie dziewczyn odbija się na życiu setek obsłużonych bądź nieobsłużonych klientów. Tych, którzy w jednym wariancie całowali cycki, a w drugim klamkę.

Można byłoby brnąć dalej – wymyślić jeszcze bardziej pokręcone alternatywne życiorysy Olgi, dołączyć właściciela agentury, który zależnie od wyniku meczu albo zamyka lokal i popada w wielkie długi, których nie daje rady spłacać (w efekcie zapija się na śmierć), albo rozkręca biznes dalej, kupuje najnowsze ferrari, którym niestety pewnej deszczowej nocy ładuje się prosto w drzewo (mocniejsza wersja – potrąca dziecko, które gdyby doszło szczęśliwie do domu, to 35 lat później zostałoby pilotem samolotu). Możemy dołączyć wzmiankę o fotoreporterze „SE”, który albo robi głośne zdjęcia i zgarnia sowitą premię, albo po raz kolejny wraca do redakcji z pustymi rękoma i traci pracę. Wszystko to ma wpływ na jego rodzinę.

I wszystko to zaczyna się od pewnego incydentu w Moskwie, gdy Maciej Rybus bierze zamach swoją słabszą, prawą nogą. Jeszcze wówczas nie wie, że jeśli trafi, to zapewni sobie milionowy kontrakt w Rosji, a jeśli chybi – czeka go niechybnie ławka w Warszawie.

* * *

Maciej Skorża był młodym i zdolnym trenerem, jednak w oczach kibiców ciągle mu czegoś brakowało. Jakiś taki niewyraźny, trudno to zdefiniować, ale po prostu nie stawałeś na baczność, gdy się zbliżał i nie miałeś poczucia, że w czasach wojny poprowadziłby chociaż jeden oddział do bitwy, raczej by mu się wszyscy rozpierzchli po okolicznych lasach. On ciągle miał nadzieję, że przyjdzie taki mecz, którym zapewni sobie sławę i przede wszystkim szacunek. Czuł, że jego reputacja nie jest taka, jak powinna być.

Kiedy piłka wylądowała pod nogami Macieja Rybusa, kiedy ten wziął zamach gorszą, prawą nogą, pomyślał sobie: – Nie rób tego, wrzucaj! Tak jak ćwiczyliśmy!

Ale gówniarz wiedział swoje. Skorża bardziej z obowiązku niż z ciekawości odprowadził piłkę i ta poleciała dokładnie tak, jak przewidywał. Metr obok bramki. Perfidny los. Znowu łomot w pucharach i znowu kłopotliwe pytania dziennikarzy. „Dlaczego odpadliście?”. Dlatego, kurwa, bo Rybus nie trafił! Dlatego, bo miał wrzucać! Dlatego odpadliśmy! Czego tu jeszcze nie rozumieć?!

Był przygnębiony i rozdrażniony. Wiedział, że nie poprowadzi drużyny do końca sezonu. Mówiono mu, że w gotowości czeka już Jan Urban…

Z czasem okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Urban cieszył się wielkim uznaniem zwłaszcza po meczu w Bukareszcie. Wprawdzie Legia zaczęła go fatalnie, w pierwszej fazie to przeciwnicy robili co chcieli, zupełnie jak kiedyś w Moskwie (tego jednak nie wiedział, bo meczu ze Spartakiem nie oglądał). Niemniej w końcu udało się wyrównać, a później Dominik Furman strzelił nie pół metra nad poprzeczką w wymarzonej sytuacji (chociaż wiele osób takie właśnie uderzenie widziało oczami wyobraźni), ale prosto w okienko. Później jeszcze poprawił Jakub Kosecki, wprawdzie z minimalnego spalonego, ale tak minimalnego, że sędzia musiał się pomylić. Wynik 1:3 przesądził sprawę awansu i nawet dwa gole szybko zdobyte przez Steauę w Warszawie zdały się na nic.

Od tamtej pory mówiono: – Urban, to jest trener na miarę Europy, nie to co Skorża. Potrafi zestawić zespół. Awans do Ligi Mistrzów wywalczył już w pierwszym spotkaniu, w Rumunii!

W 2014 roku Skorża pracował w Bełchatowie, chociaż ciągle łudził się, że otrzyma propozycję ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Dwa lata wcześniej szwajcarski menedżer przekonywał go, że jest to możliwe, ale nagle przestał dzwonić i co gorsza przestał też odbierać telefony. Na mieście mówiono, że menago nakłania Urbana, by rzucił tę Legię w diabły i jechał do szejków, zarabiać prawdziwe pieniądze, ale Janek się broni.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama