Michał Pol powiedział mi kiedyś, że chciałby napisać coś w konwencji „Spalonego”, ale w tym kraju tak cholernie trudno jest o podobne historie i równie szczerych bohaterów. Jednak to jest tak, że ci bohaterowie – ze swoimi wstrząsającymi przeżyciami – znienacka znajdują cię sami. Mnie kiedyś znalazł Andrzej Iwan, a teraz do Michała zapukał Władysław Kozakiewicz. Powstała z tego książką, którą połknąłem w dwa dni. To znowu jest sport w czasach PRL, znowu wielkie dramaty osobiste i znowu masa anegdot, tyle że już nie ze świata piłki nożnej, ale lekkiej atletyki. Tej wielkiej lekkiej atletyki, kiedy Polska była światową potęgą.
Kiedyś w filmie „Człowiek z blizną” Al Pacino wypowiedział kwestię, która zapadła mi w pamięć: „Nikt nie będzie mi mówił, jak mam żyć! Bo nikt za mnie nie umrze”. Przez całe życie nieustannie słyszałem: zrób to, zrób tamto. Ciągle ktoś próbował za mnie decydować, co będzie dla mnie lepsze – od wyboru szkoły, przez ojca, poprzez działaczy, którzy wiedzieli lepiej, gdzie i jak mam trenować i startować, po teściową, która teraz mi, 60-latkowi, próbuje układać życie. Tyle że doszedłem, do czego doszedłem, kierując się wyłącznie własną naiwną mądrością, własnym wyczuciem. I słuchając samego siebie.
Ludzie pamiętają mnie głównie za sprawą „gestu Kozakiewicza”. Za to los pokazywał mi wała o wiele więcej razy.
To nie jest książka lekka, łatwa i przyjemna, chociaż ma też takie rozdziały. Zanim jednak Władysław Kozakiewicz stał się tym wielkim Kozakiewiczem, który Ruskom w Moskwie na oczach całego świata pokazał wała i który stał się wówczas największym bohaterem narodowym, był tylko małym Władkiem katowanym dzień w dzień przez ojca. Był dzieciakiem, który szedł na trening, bo bał się wrócić do domu i każdego dnia marzył tylko o jednym: by jego mamie nic się nie stało. Był brzdącem, któremu ojciec masakrował nos, na którym łamał krzesła i który każdego dnia walczył o przeżycie. Podczas spotkania autorskiego wspominał: – Chciałem trenować tak długo, by wrócić do domu jak najpóźniej i tak mocno, by po powrocie od razu usnąć.
I trenował, aż został najlepszy na świecie.
Polecam wam tę książkę z całego serca, bo zawierają się w niej wszystkie składniki niezbędne, by stworzyć bestseller. Są łzy, ale jest i mnóstwo śmiechu. Są wielkie nazwiska, ale pokazane z nieznanej dotąd strony. Jest światowy sport widziany ze szczególnej perspektywy – perspektywy blisko sześciu metrów, czyli z perspektywy zawodnika skaczącego o tyczce na niebywałym poziomie. Jest wartka narracja, jest klimat poprzedniego systemu, pełnego niedorzeczności i głupstw. O piłce nożnej każdy z nas słyszał i czytał już dużo, ale teraz przekonałem się, że także opowieści ze świata lekkiej atletyki mogą być równie elektryzujące. Polecam wreszcie tę książkę wszystkim piłkarzom (bo i oni nas czytają) – by dowiedzieli się, czym jest prawdziwe poświęcenie i jak wygląda proces wykuwania mistrza.
To świetna książka. Może Kozakiewicz ze zbyt wielką starannością buduje w niej swój własny pomnik, ale… może faktycznie takim człowiekiem był. Wielkim, niezłomnym, niepokornym. Nie wiem, nie znałem go, nie mnie to oceniać. Wiem, że po przeczytaniu żałuję tylko jednego: że nie oglądałem „Dziennika Telewizyjnego” 30 lipca 1980 roku, kiedy przerwano nadawanie wiadomości, by połączyć się na żywo z Moskwą. Ł»e nie byłem jednym z tych milionów osób, które przecierały oczy ze zdziwienia, gdy Polak Ruskom pokazywał pewien gest. Wiadomo, jaki gest. Kozakiewicza.
Okazało się, że rzeczywiście ambasador ZSRR w Warszawie Borys Aristow osobiście zadzwonił z pretensjami do Edwarda Gierka, że obraziłem cały naród radziecki. Zażądał, żeby odebrać mi medal i dożywotnio zdyskwalifikować. Mało tego, domagał się też unieważnienia rekordu świata, skoro został zdobyty w takich okolicznościach! Tłumaczył, że Polska i tak będzie miała złoto, bo przecież Tadek Ślusarski był drugi, no to teraz będzie pierwszy. Skonsternowany Gierek, który nie oglądał konkursu, zadzwonił do Renkego z pytanie, czy rzeczywiście pokazałem wała, a jeśli tak, to dlaczego. Zaledwie kilka dni wcześniej Gierek odwiedził nas w wiosce olimpijskiej i nawet osobiście życzył mi sukcesu, a tu taki pasztet. Poprosił więc Renkego, by ten załagodził sprawę najlepiej, jak umie. Odbyliśmy naradę.
– Może wyjaśnimy, że zawsze robisz taki gest, jak gest, jak wygrywasz?
– Boję się, że to nie przejdzie, panie prezesie. Pierwszy raz w życiu zrobiłem coś takiego.
– O, zrobiłeś, bo pobiłeś rekord świata!
– Tylko że akurat po tym rekordowym skoku nie pokazałem wała.
– To może ręka cię bolała? Skurcz cię złapał i rozmasowałeś to miejsce?
– Dwa razy mnie skurcz w łokciu złapał? Panie prezesie, każdy widział, że to był wał jak byk!
– No dobrze, to przyznamy, że pokazałeś wała, ale broń Boże nie do publiczności. Pokazałeś do poprzeczki!
– Jak to do poprzeczki?
– Gdy udało ci się przeskoczyć kluczową wysokość, pokazałeś poprzeczce wała. Ł»e ona tam, a ty na dole ze złotym medalem. Ha!
– Czy ktoś normalny w to uwierzy?
– Nie muszą wierzyć. Jeśli taka będzie oficjalna wersja, to nikomu nie będzie zależeć, żeby ją podważyć. Najważniejsze, że nie będzie podstaw, żeby odebrać ci medal. Zaraz zaaranżujemy wywiady, w których o tym opowiesz.
KRZYSZTOF STANOWSKI
Aby zakupić książkę w naszej księgarni, wystarczy KLIKNĄĆ TUTAJ.