Mecz na poziomie niegodnym oprawy

redakcja

Autor:redakcja

27 października 2013, 21:45 • 5 min czytania

Legia Warszawa wciąż liderem ekstraklasy, chociaż teraz tylko do spółki z Górnikiem Zabrze. Lech bardzo chciał zmniejszyć stratę do ścisłej czołówki, ale celu nie zrealizował: podział punktów oznacza, że „Kolejorz” został osiem punktów za swoim – w teorii – głównym ligowym rywalem. Mecz zwany tu i ówdzie – nie wiedzieć, czemu – „klasykiem” rozczarował, dobrych akcji jak na lekarstwo, poziom naprawdę niski, a w drugiej połowie trochę lepsze tempo, ale wynikające przede wszystkich z chaosu. Nie tego oczekiwaliśmy od tego akurat spotkania, nie takiej jakości – bo jakości to w zasadzie nie było, czasami ściganka, czasami trochę przepychanek, ale wszystko to jakieś takie bardziej podwórkowe.
Widowisko ratował piękny, wypełniony po brzegi stadion. Frekwencja zmieniała optykę. W rzeczywistości do przerwy mecz fatalny, ale taki w pełnym tego słowa znaczeniu – naprawdę fatalny. Druga połowa żywsza, bo obie drużyny się otworzyły, lecz niewiele z tego wynikało. Akcje składały się góra z trzech podań, ale praktycznie zawsze – czy to w jednej, czy w drugiej drużynie – ktoś musiał popełnić spory błąd w najważniejszym momencie. Lech w przekroju 90 minut wydawał się drużyną solidniejszą, za to Legia stworzyła więcej klarownych okazji do zdobycia gola (trzy wyśmienite zmarnowali Dwaliszwili, Brzyski i Ojamaa). Ten ostatni, skrzydłowy z Estonii, im dłużej gra w naszej lidze, tym słabszym piłkarzem się wydaje. Owszem, szybki i silny, ale piłkarsko ograniczony aż do bólu. Taki koń do biegania, w dodatku koń z klapkami na oczach. Trudno powiedzieć, na co liczył, strzelając prosto w Gostomskiego – bo chyba nie na to, że się Gostomski odsunie? A to byłaby jedyna możliwość, żeby piłka wpadła do siatki. Ręce nam opadają, kiedy widzimy takie próby kończenia akcji… Zanim jednak Ojamaa huknął w bramkarza, to opadły nam ręce po „zagraniu” Marcina Kamińskiego. Próby wciskania go na siłę do reprezentacji są póki co śmieszne, bo to jeden z najbardziej awaryjnych środkowych obrońców w lidze. Porusza się z gracją, ładnie wprowadza piłkę do gry, ale niestety jak ktoś ma coś zawalić, to najczęściej tym kimś jest Kamiński. Wymagajmy, by zagrał w tej lidze chociaż jedną rundę bez całkowitego klopsa, a dopiero później kreujmy go na internacjonała.

Mecz na poziomie niegodnym oprawy
Reklama

Ale to był taki mecz – bez oczarowań, za to z rozczarowaniami. W Lechu nieźle Douglas, a w Legii Brzyski, Jodłowiec czy Dossa, ale to szukanie plusów na siłę. Znacznie łatwiej o minusy. Kiepściutki (ponownie) Szymon Pawłowski, statyczny i niechlujny w kluczowych momentach Hamalainen, Kamiński, który chciał sprezentować gola Legii i Wołąkiewicz, który nie zdołał się przepchnąć w najważniejszym momencie. W zespole Jana Urbana – beznadziejny Dwaliszwili (dostałby notę 1, gdyby nie podanie do Brzyskiego), nędzny Ojamaa, kiepscy Furman i Vrdoljak, niepewny Rzeźniczak. Nawet Skaba dostał od Lovrencsicsa strzał „na notę” – taki, który ładnie wygląda i który zmusza do efektownej robinsonady, ale który bramkarz powinien odbić. Gdyby między słupkami stał Kuciak, byłby to strzał na notę w górę. A że stał Skaba – to na notę w dół. Chwalić można Koseckiego, ale… głównie za to, że wytrzymał tę kopaninę i zszedł z boiska o własnych siłach, bo przecież żadnych pamiętnych akcji nie przeprowadził.

Trenerzy w miarę zadowoleni, bo po remisie nikt się nie będzie czepiać. Ale my mamy do tych trenerów prośbę: uczcie tych piłkarzy grać w piłkę, a nie się tylko wzajemnie o siebie przewracać. Więcej futbolu w futbolu, bo za chwilę przyjedzie Ł»algiris albo inny Apollon i znowu będzie wstyd.

Reklama

Ponownie przegrał Śląsk Wrocław. Ponownie, bo w ostatnich pięciu kolejkach przerżnął aż cztery spotkania. Zespół Stanislava Levego ciągle jedzie na opinii, bo co niektórym się wydaje, że to przede wszystkim zespół, który z europejskich pucharów wyeliminował FC Brugge. Jest jednak druga strona medalu – to też zespół, któremu Sevilla wbiła dziewięć goli i który w trzynastu spotkaniach ligowych w tym sezonie zanotował tylko trzy zwycięstwa, a gorszym dorobkiem może „pochwalić się” jedynie Podbeskidzie Bielsko-Biała.

Jest jakaś taryfa ulgowa, którą cieszy się Levy. Przypomnijmy, że facet przejął zespół mistrza Polski. Pierwszy sezon zakończył z dwudziestoma punktami straty do Legii, a w tym – po ledwie trzynastu meczach – strata wynosi aż czternaście oczek. Jednocześnie brakuje konsekwencji. Wszyscy chwalą transfery wrocławian, ale jednocześnie przytakują, gdy trener ciągle mówi o zbyt wąskiej kadrze. A prawda jest taka, że rzadko który zespół w lidze ma kadrę szerszą niż Śląsk. W każdej formacji grają przynajmniej solidni zawodnicy, na ławce siedzą dość porządni piłkarze. Levy poprowadził zespół w 40 spotkaniach ligowych, z których wygrał tylko 14. To mniej niż Pogoń Szczecin w tym samym czasie.

Piłkarze narzekali na Lenczyka, ale za jego kadencji wywalczyli wicemistrzostwo i mistrzostwo kraju, teraz chwalą sobie Levego, ale stali się tylko ligowymi średniakami, którzy muszą się bić o awans do pierwszej ósemki. Trener nie jest od tego, żeby zawodnicy go lubili, tylko od tego, by nakręcać atmosferę pracy. Teraz mamy sympatycznego Staszka co się fajnie cieszy po golach, ale niestety coraz rzadziej ma ku temu okazję.

Zawisza wygrał także dzięki niedopatrzeniu sędziego liniowego (Geworgian zdobył gola ze spalonego), ale trzeba też przyznać, że żaden inny klub nie miał takiej skuteczności transferowej jak ten zarządzany przez Radosława Osucha. Każdy sprowadzony latem piłkarz dał drużynie dodatkową wartość, teraz Luis Carlos stał się zawodnikiem nie do upilnowania, we wcześniej fazie sezonu trafiał Vasconcelos, w obronie dobrze radzi sobie Micael, a o Goulonie nawet nie ma co wspominać, bo to klasa sama w sobie. Dodatkowo Jakub Wójcicki już otrzaskał się z ekstraklasą i w kolejnych meczach pokazuje się z coraz lepszej strony. Tylko jeszcze trzeba znaleźć ze dwóch ludzi na środek pomocy, bo Hermes z Dudkiem nadają się już do kopania piłki w parku.


Fot. FotoPyk

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama