Sobota za nami: Gliwa regularny jak słońce

redakcja

Autor:redakcja

26 października 2013, 23:04 • 5 min czytania

Choć świat nieustannie się zmienia, rozpędza i nabiera tempa, tak pewne rzeczy pozostają niezmienne. Słońce wschodzi na wschodzie. Drzewa umierają stojąc. Gliwa puszcza niewyobrażalne szmaty. Brakuje słów na tego zawodnika. W jedną rundę notuje więcej kompromitujących interwencji, niż niektórzy bramkarze przez całą karierę. Wisła oddała jeden beznadziejny strzał w światło bramki. Tak marny, że obowiązek wyłapania go miałby junior. Ale i tak wygrała. Wiecie czemu Gliwa chodzi taki smutny? Bo nie łapie dowcipów. Co tu dużo mówić: ten mecz był doświadczeniem bolesnym.
Festiwalem bezmyślności. Dośrodkowań w golkipera. Podań w aut, dryblingów w bandy. Zaserwować taką kaszanę bezpośrednio po Gran Derbi… Wyszukana tortura. Tempo długimi momentami wyglądało tak, jak gdyby były to zawody pensjonariuszy sanatorium w Ciechocinku. Kiedy pod koniec wiślacy całkiem już sflaczeli, „Miedziowi” zaczęli dochodzić do sytuacji, ale zatrzymywał ich kapitalnie Miśkiewicz. Jedyny gracz, który dziś wyglądał jak prawdziwy piłkarz. Wspomnijmy też, że sędziowanie było prowadzone po gospodarsku. Już w 5 minucie Papadopoulos świetnie wyszedł sam na sam, ale sędzia gwizdnął spalonego, którego nie było. Podobna sytuacja w drugiej połowie z Abwo.

Sobota za nami: Gliwa regularny jak słońce
Reklama

Nie chcemy się już znęcać nad Rafałem Boguskim. Chcieliśmy poszukać w jego grze pozytywów, bo przecież jakieś muszą być, skoro Smuda uparcie na niego stawia, prawda? Dziś Boguski zagrał nawet na dziesiątce. Ale niestety, szukanie go na boisku nieustannie przypomina nam przeglądanie albumu „Gdzie jest Wally?”. Przyglądaliśmy się też Guerrierowi, i chcemy go zgłosić do nagrody na największego ananasa ligi. Jak powinien podać, strzela. Jak ma strzelić, poda. Najśmieszniejsze jest to, że gdy Smuda wystawił go na obronie tydzień temu, w defensywie prezentował się fatalnie a sporo robił z przodu. Dziś Smuda dał go na skrzydło, to Guerrier był tragiczny w ataku, a bronił nieźle. Wślizg w 70 minucie, gdy zatrzymał wychodzącego na czystą pozycję piłkarza Zagłębia, fenomenalny. Sarki natomiast konsekwentnie: beznadziejny w każdych okolicznościach. A wydawało się, że gorzej niż w Bydgoszczy zagrać nie może. Dla niego jak widać nie ma jednak rzeczy niemożliwych. Smutnym podsumowaniem meczu kontuzja Arkadiusza Głowackiego.

Szkoda, że to spotkanie już się kończy – tak mówili komentatorzy po starciu Pogoni z Koroną. Po Wisła – Zagłębie czujesz ulgę, jak gdybyś właśnie wyszedł od dentysty.

Reklama

W Szczecinie mecz przeszedł cudowną metamorfozę. Pierwsza połowa przypominała oglądanie zeszłorocznych prognoz pogody i to na śnieżącym telewizorze. Ale w drugiej? Znakomity thriller. Poziom pierwszej „Szklanej pułapki”, Bruce Willis biegający boso po Nakatomi Plaza. Jedyny problem w tym, że sygnał do zmian dał sędzia skręcając Koronę. Emocjonujące starcie, ale pozostaje niesmak.

Pogoń grała na trudnym terenie: u siebie. Na „Papricanie” jakoś „Portowcy” nie mogą się odnaleźć. Specjalnie nie dziwi więc, że przez długi czas nie mieli żadnego pomysłu na atak. Generalnie wyglądali tak, jakby w pełni satysfakcjonowało ich 0:0. Korona katowała nas natomiast dośrodkowaniami. Każda akcja taka sama, do bólu przewidywalna. Aż osiemnaście razy w pierwszych trzech kwadransach kielczanie wrzucali piłkę, za każdym razem z zerowym rezultatem. Bicie głową w mur, definicyjny przykład. Mieliśmy autentyczną nadzieję, że nic z tego nie wyjdzie, żeby drużyny nigdy już nie próbowały tak mordującej widowisko taktyki. Ale w końcu Pyłypczuk trafił Kiełba w głowę.

W ogóle Ukrainiec z każdym meczem coraz bardziej wygląda na zawodnika – może jeszcze nie przez duże Z, ale też nie przez małe. Zrobił dziś czerwoną kartkę na Golli. Potem asysta. Wszędzie go pełno, walczy, nie odstawia nogi, ambicją mógłby obdzielić tuzin kolegów po fachu. Koroniarze w dużej mierze dzięki niemu mieli rywala na talerzu. Ale wtedy sędzia Marciniak postanowił zaznaczyć swoją obecność. Już to czy Dejmek w ogóle faulował jest kontrowersyjne. Wielu znajdzie się takich, którzy powiedzą, że była to zwykła walka bark w bark. Nawet jednak jeśli widziałeś tam faul, to jednego nie da się oszukać: na powtórce wyraźnie widać, że całe zdarzenie miało miejsce przed polem karnym.

Image and video hosting by TinyPic

Prezent, jakim był karny oraz zrównanie szans, trzeba jednak umieć wykorzystać. Na szczęście dla szczecinian w przerwie Wdowczyk puścił Bąka z ławki. Był to prawdziwy strzał w dziesiątkę, a dwa trafienia młodego zawodnika mają tym słodszy smak, że to przecież w Koronie stawiał pierwsze poważne kroki w piłce. Tam debiutował choćby w Ekstraklasie. Dziś powinien podziękować dawnemu koledze, Małkowskiemu, za pomoc przy golach. Bramkarz kielczan przy pierwszej bramce miał pomysł by wyjść do długiej piłki i ją wybić, a że nie miał na to najmniejszych szans? Trudno! Poszedł i tak! Bąk wychodzi sam na sam, a Małkowski na czternastym metrze. Śmierdziało lobem na kilometr, wszyscy na stadionie już widzieli piłkę w siatce. Nagroda dla najgorzej ustawionego bramkarza kolejki wygrana w cuglach. Wyliczamy często golkiperom błędy techniczne, na przykład gdy przepuszczą piłkę przez ręce, ale równie groźne – jeśli nie bardziej – są problemy z ustawianiem się. Doskonale wie o tym też Malarczyk, który mimo umieszczenia piłki w siatce nie będzie dzisiaj na ustach kieleckich kibiców. Nieustanne problemy z trzymaniem linii spalonego okazały się być kosztownymi.

W Gliwicach mieliśmy mecz dla piłkarskich hipsterów. Dla takich, którzy gole uważają za przereklamowane, którzy zamiast Ronaldo wybierają Podgórskiego, i wreszcie – którym z rozgrywanego o tej samej porze Gran Derbi wystarczą ledwie nieśmiałe wątki. Kumplem Rubena Jurado jest Sergio Ramos, a o związku Krzysztofa Króla i Realu Madryt najchętniej opowiedziałby sam zainteresowany. No, i to by było na tyle. Wracamy do polskiej rzeczywistości, gdzie goli nie zobaczyliśmy, bo świetnie spisali się obaj bramkarze, korzystając z tego, że i Rabiola (zwłaszcza on), i Tuszyński dali się im wykazać.

Pamiętacie, jak Michał Probierz miał pretensje, że przesunęli mu mecz ze względu na Superpuchar Europy? Dziś wreszcie jego było na wierzchu. Jeżeli starcie Realu z Barceloną bez Guardioli nie jest już takie samo, wystarczyło przerzucić kanał, by do woli nacieszyć się polskim odpowiednikiem Pepa. Cóż, lepszy rydz niż nic… Im dalej w mecz, tym większe towarzyszyło nam wrażenie, że pojedynek Piasta z Lechią oglądaliśmy tylko my i najbliższe rodziny piłkarzy. Poza kilkoma stuprocentowymi sytuacjami gospodarzy i dwiema świetnymi kontrami lechistów, nie za bardzo było na co patrzeć. Walka, łokieć, wślizg. Wślizg, łokieć, walka. I piłka na aut, żeby lekarze zdołali opatrzyć rannych.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama