Ł»ycie jest teraz takie piękne, jeśli… nazywasz się Adam Nawałka. Ł»egnasz się już z Górnikiem Zabrze, ale cóż to za pożegnanie! Dwa gole w doliczonym czasie gry i zwycięstwo 3:2, dające chociaż na chwilę fotel lidera ekstraklasy. A już za moment – posada selekcjonera reprezentacji. Wiadomo, że za jakiś czas robota z kadrą okaże się utrapieniem, 14-letni fani wymalowani na biało-czerwono zrobią z ciebie durnia na internetowych forach, ale póki co mimo wszystko można się cieszyć na samą myśl. Zanim kadrowicz X nie trafi w piłkę, zanim Y nie wceluje w bramkę, zanim wszyscy uznają, że to przez ciebie (bo np. zestresowałeś, faken, chłopaków swoim ciągłym krzykiem), to możesz usiąść w fotelu i pomyśleć: to jest to, jestem na topie.
Dzisiaj miała być kiszka kompletna. Śląsk Wrocław dość łatwo wyszedł na dwubramkowe prowadzenie, po dwóch trafieniach Paixao. A mogłoby być jeszcze wyżej, bo okazje – bardzo dobre – mieli też Sebastian Mila czy Tomasz Hołota. Ten ostatni w ogóle rozgrywa od kilku tygodni jakieś dziwne mecze. To znaczy – zawsze był defensywnym pomocnikiem, a teraz gra… wszędzie. Odbiera piłki, a po kilku sekundach zamyka akcje jako środkowy napastnik. Trudno za nim nadążyć i trudno zrozumieć, jaka jest jego rola. Nie do końca jesteśmy pewni, że on sam wie. W każdym razie już w którymś meczu z rzędu wygląda na najbardziej uniwersalnego zawodnika ekstraklasy, totalnego, tylko szkoda, że akurat dzisiaj brakowało mu skuteczności. Mógł zdobyć ze dwa gole i zakończyć spotkanie jako bezwzględny bohater, a tak zszedł z boiska po prostu jako jeden z wyróżniających się (także nieskutecznością) zawodników.
Śląsk miał obowiązek wygrać po raz pierwszy w tym sezonie na wyjeździe. Tak się przynajmniej wydawało. Jednak po przerwie wszystko się odmieniło. Gospodarze przejęli kontrolę nad meczem i urabiali wrocławian, aż urobili, rzutem na taśmę. Dwa gole w doliczonym czasie gry – takiej dramaturgii nikt się nie spodziewał. To chyba był najbardziej emocjonujący mecz ekstraklasy od 2011 roku, kiedy to Arka Gdynia w rywalizacji z Lechią Gdańsk strzeliła na 2:0 w 88. minucie, ale… zremisowała 2:2. Wyrównujący gol był autorstwa Bartosza Iwana i kiedy jeszcze wszyscy analizowali to trafienie, w bardzo podobny sposób cios wyprowadził Nakoulma. Jeśli ktoś poprosiłby nas, byśmy maksymalnie zwięźle opisali wyraz twarzy Sebastiana Mili w tym momencie, użylibyśmy angielskiego, trzyliterowego skrót: WTF? Czyli – what the fuck?
– Wygrała lepsza drużyna – dość beztrosko ten horror skomentował Stanislav Levy, czym nam nawet zaimponował. Warto jednak zwrócić uwagę na pewien paradoks: po raz pierwszy od bardzo dawna Śląsk ma w swoim składzie kumatego napastnika i po raz pierwszy od bardzo dawna punktuje aż tak nędznie. Na dwanaście ligowych spotkań w tym sezonie, wygrał tylko trzy.
W drugim (chronologicznie – pierwszym) piątkowym meczu Korona Kielce rozjechała Jagiellonię Białystok, która za kadencji Piotra Stokowca zbiera sporo pochwał, ale… na tym etapie rozgrywek punktuje gorzej niż drużyna Tomasza Hajty rok wcześniej. Stokowiec mocno zamieszał w składzie, nie wystawił żadnego ze swoich dwóch solidnych napastników i chyba zapragnął grać trochę jak Hiszpania, bez typowej dziewiątki. Już na lekcjach chemii uczono, że przesadne eksperymentowanie grozi katastrofą – i tak było i tym razem. Kielczanie nie pokazywali nadzwyczajnego futbolu, za to byli bardzo konkretni, a i Przemysław Trytko na szpicy nie wyglądał na gościa, któremu dopiero co w Białymstoku kazali na przemian ubierać i rozbierać choinkę. Tym razem sprawiał wrażenie prawdziwego, pełnoprawnego ligowca. – Zagrał wspaniały mecz – ocenił trener Pacheta.
Szkoda, że trochę to widowisko popsuł sędzia Frankowski, ponieważ Jakubowi Słowikowi nie należała się czerwona kartka. Rzut karny – w porządku, ale kartka żółta, a nie wykluczenie. Chociaż to raczej problem Jagiellonii w perspektywie następnej kolejki, a nie tego akurat meczu, bo przy stanie 1:4 niczego by już raczej nie zdziałała.
Zasługuje na uwagę powrót na boisko Macieja Korzyma, który właśnie w meczu z Jagiellonią w poprzednim sezonie doznał fatalnej kontuzji. Gola nie strzelił, ale za to w szatni mógł znowu zaintonować: „Chuligani! Auuu!”. No i jeszcze coś…

