“Oryginalny skład mundialu” to cykl tekstów, który celebruje 40-lecie partnerstwa Coca-Coli z mistrzostwami świata. O swoich wspomnieniach związanych z mundialem opowiedzą polscy reprezentanci – ostatnio był to Andrzej Iwan – oraz gwiazdy innych zespołów. Refleksje, anegdoty, przeżycia – to wszystko znajdziecie tutaj. Tym razem czas na Janusza Kupcewicza.
*
Dziś zawodnicy jadący na zgrupowanie reprezentacji mają wszystko. Komfortowy transport w postaci świetnie wyposażonego samolotu, idealne zakwaterowanie w pięknym hotelu, nowoczesną odnowę biologiczną. I… dobrze. Jeśli ktoś szuka w tym tekście pochwały starej szkoły, gdzie piłkarze mieliby mieszkać w szałasie, wcinać surowe mięso i kąpać się pod baniakiem z wodą, tu tej pochwały nie znajdzie. Profesjonalizm i odpowiedzialność za wyniki wymagają jakości, dopięcia wszystkiego na ostatni guzik. Ale widząc, jak słuszną ścieżką to wszystko zmierza, warto też pamiętać o czasach, gdy organizacja rozbijała się na każdym napotkanym drzewie. Innymi słowy, warto pamiętać o trzecim miejscu na mistrzostwach świata w 1982 roku.
– W Barcelonie mieszkaliśmy trzy tygodnie w hotelu bez klimatyzacji. Było między trzydziestoma a czterdziestoma stopni Celsjusza w ciągu dnia, natomiast w nocy termometr wskazywał ponad dwadzieścia kresek. Pojedzie pan na takie wczasy? No raczej nie, bo pan nie pośpi, nie złapie oddechu. To się na nas odbijało. W półfinale Włosi mieli więcej sił. Nie zwalam tylko na to, bo oni zdobyli potem mistrzostwo świata, Rossi zrobił króla strzelców, więc z byle kim nie odpadliśmy. Jednak miało to wszystko znaczenie, oni żyli w Hiszpanii po prostu w innych warunkach – opowiada Janusz Kupcewicz, medalista tamtego mundialu.
Ktoś powie: skoro Polacy nie mieli sił na mecz półfinałowy, skąd nagły zastrzyk energii i zwycięstwo w starciu o trzecie miejsce? Szkopuł polega na tym, że przed starciem z Francuzami, reprezentacja zmieniła meldunek i z Barcelony przeprowadziła się do Allicante. – Tam mieliśmy zupełnie inny hotel, z klimatyzacją, mogliśmy się wyspać, przez co odżyliśmy. Natomiast po meczu i tak odczuliśmy swoje. O tym mało się mówi, ale Waldek Matysik, który robił czarną robotę w drugiej linii, tak odwodnił organizm, że przez rok nie było wiadomo, czy będzie normalnie funkcjonował. Nie jako piłkarz, ale jako człowiek. Miał problemy z mózgiem. Ostatecznie doszedł do siebie, na szczęście. Z kolei mi lekarz kadry kazał się położyć na boisku, bo serce tak mi waliło, że nie wiedziałem, czy mnie przypadkiem nie rozsadzi. Tyle wysiłku kosztował nas wszystkich ten mundial – tłumaczy Kupcewicz.
Dziś są to sceny nie do pomyślenia. Pamiętamy przecież Euro 2016, gdy sztab Adama Nawałki przy okazji dogrywek ze Szwajcarią i Portugalią wykładał piłkarzom karimaty. W 1982 roku o karimatach pewnie nawet nie słyszano, ale co gorsza, zapomniano o takim standardzie, jakim była klimatyzacja. Może, kiedy piłkarze Piechniczka osiągnęli sukces, ktoś ich w końcu docenił? Gdzie tam. – Mieliśmy lecieć na finał mistrzostw świata, ale działacze nie załatwili nam samolotu, więc podstawiono autokar. Bez klimatyzacji. Całą noc jechaliśmy do Madrytu, Buncol spał na ziemi, tak był zmęczony. Dojechaliśmy i okazało się, że… nie ma dla nas biletów! Musieliśmy oglądać to spotkanie w telewizji. To niech mi pan wytłumaczy… Gdzieś te wejściówki chyba się rozeszły? Działacze się kompromitowali, co mogę powiedzieć. Nie wszyscy z nich wiedzieli, czym są mistrzostwa świata – mówi Kupcewicz.
Były piłkarz Arki Gdynia, Lecha Poznań, czy Saint-Etienne pojechał też na mundial w 1978 i co ciekawe, choć tam Polska wykręciła gorszy wynik, pomocnik argentyńską organizację wspomina korzystniej. – Tam mieliśmy zdecydowanie lepiej, różnica była kolosalna, to nie podlega dyskusji. Zakwaterowano nas w bardzo dobrym hotelu, w Buenos Aires, trochę z boku samego centrum. Ochraniała nas policja z długimi strzelbami i karabinami, wszystko z powodu junty. Nawet gdy chcieliśmy gdzieś wyjść w grupie czterech osób, od razu mieliśmy obstawę w postaci kilku policjantów. Jednak to nam nie przeszkadzało, gdyż zdarzało się sporadycznie. Całymi dniami siedzieliśmy w ośrodku sportowym, gdzie mieliśmy naprawdę komfortowe warunki – tłumaczy pomocnik.
I mówi dalej: – Gmoch miał najmocniejszą kadrę w historii. Prowadził i doświadczonych piłkarzy, medalistów z 1974 roku, ale też tych zawodników wchodzących: Bońka, Nawałkę, Kustę i dwóch-trzech innych. O sobie nie będę wspominał, bo nie wypada.
Na czym więc polegał problem? Dlaczego tamta kadra zajęła rozczarowujące miejsce, a reprezentacja Piechniczka – pewnie słabsza piłkarsko i, jak widać, organizacyjnie – wdrapała się na podium? Kupcewicz widzi feler w osobie selekcjonera. – Różnica jest taka, że Gmoch skłócił cały zespół, a Piechniczek go scalił. Gmoch poróżnił doświadczonych zawodników z młodszymi, atmosfera nie była zbyt dobra. Trener miał swoich ulubieńców, zespół to widział. Kiedy ktoś gra, a nie powinien, rodzi się problem. Gdyby tamten zespół prowadził Górski lub Kulesza, może udałoby się im go scementować. Trzeba było sprawić, by doświadczeni zawodnicy przyjęli młodych do swojego grona. Trzeba było stworzyć jeden kolektyw. To się jednak nie udało, drużyna nie stanowiła jedności ani na boisku, ani poza nim.
Pomocnik – wówczas – Arki Gdynia, na tym mundialu nie zagrał nawet minuty. Może więc tylko z pewnego dystansu oceniać, dlaczego nam się nie powiodło. Z tej obserwacji wyłania się obraz Gmocha, którego turniej przerósł. Raz, że ten nie stworzył monolitu, to po drugie zbyt łatwo rezygnował z niektórych piłkarzy. Przykładem niech będzie Włodzimierz Lubański. – Gmoch potraktował go niezbyt dobrze. Po drugim meczu został całkowicie odsunięty na boczny tor, a Włodek był i jest legendą polskiej piłki. Selekcjoner wówczas źle postąpił, tak uważam – opowiada Kupcewicz. Rzeczywiście: zawodnik Lokeren jeszcze mecz z Tunezją zaczął jako piłkarz podstawowego składu, natomiast w kolejnych spotkaniach łapał już tylko końcówki. Również w ostatnim starciu, przegranym 1:3 z Brazylią.
Kupcewicz na tamtym mundialu miał 23 lata, więc w sumie mógł liczyć się z tym, że murawy specjalnie nie powącha. Jednak kolejne mistrzostwa były dla pomocnika już zupełnie inną historią. 27-letni piłkarz to facet będący w najlepszej formie, palący się do grania na już, bo też wiedzący, że na kolejną okazję może być już za późno. Tymczasem Kupcewicz w pierwszym i drugim spotkaniu mundialu w Hiszpanii przyjmował pozycję siedzącą. Trenerzy się zmieniali, a pomocnik był wciąż w komisjach na trybunach czy w rezerwie. – Jechałem do Hiszpanii, by grać, ale też czułem pewną atmosferkę, że zostałem odstrzelony na boczny tor. To się stało po meczu w Lipsku, gdzie wygraliśmy 3:2 z NRD, właśnie wtedy Piechnik mnie odstawił. Nie zagrałem tam ze względu na kontuzję, złapałem uraz kręgosłupa na zgrupowaniu w Kamieniu i wróciłem do Gdyni. Stefan Majewski zagrał niejako za mnie, choć naturalnie na innej pozycji, bo zmieniono ustawienie. Kadra wypadła jednak bardzo dobrze i trener doszedł do wniosku, że ten zespół zasługuje na to, by występować w tym składzie dalej. Nie miałem pretensji, choć ja grałem wcześniej i też nie zawodziłem – mówi Kupcewicz.
Różne myśli musiały więc chodzić piłkarzowi wówczas po głowie, lecz właściwie i tak dobrze, że spotkania z Włochami i Kamerunem dane mu było choćby przesiedzieć. Wyjazd reprezentacji na tamten mundial nie był przecież oczywisty, naturalnie przez stan wojenny, co dodaje kolejne akapity do rozdziału kuriozalnej organizacji. – Byliśmy zamknięci w swoim środowisku, nie mieliśmy możliwości rozegrania normalnych sparingów, graliśmy z zespołami ligowymi. Ignorowano nas. Jeszcze piłkarze ten stan wojenny mogą wspominać jako-tako, bo mieliśmy dużo znajomości, coś udało się załatwić poza kolejką, tu mięso, tam zajeżdżałem na tył knajpy i wynosiłem piwo w kartonikach. Tylko raz pamiętam, że stałem całą noc w kolejce po meble. Natomiast ludzie pozbawieni takich znajomości niejednokrotnie zastawali obraz pustych haków bez mięsa. Jechaliśmy na mundial dać im trochę radości. Zakładaliśmy wyjście z grupy, to był plan minimum, bo każdy patrzył pod kątem tego, że przejdą dalej Włosi i my. Kamerunu oraz Peru nikt nie brał pod uwagę – opowiada Kupcewicz.
Ojcem ewentualnego sukcesu miał być Antoni Piechniczek. – Dla mnie to drugi trener po Kaziu Górskim, który osiągnął najwięcej w historii polskiej piłki. Choć chciałbym zaznaczyć jedną rzecz: gdyby nie afera na Okęciu, tę reprezentację budowałby dalej Ryszard Kulesza. To on rozpoczynał mecze eliminacyjne. Kuleszę i Piechniczka dzieliła różnica wieku. Ten pierwszy był typowym tatą, ale bez pasa w ręku, spokojnym, może aż za spokojnym jak na takich bandziorków jak my. Lecz proszę podkreślić: bandziorków w pozytywnym tego słowa znaczeniu, gdyż ja mam takie podejście, że jeśli ktoś lubi czasem rozrabiać, to może być z niego dobry sportowiec. W każdym razie – Piechniczek był wówczas młody, dopiero co skończył karierę, czuł piłkę. Liczył się też ze zdaniem niektórych zawodników, ale to jest normalne – mówi Kupcewicz.
– Liczył się ze zdaniem zawodników, czy też po prostu tę kadrę tak naprawdę prowadził Boniek?
– W kadrze na wielkich imprezach są grupy i podgrupy. Nie było widać tego, żeby Boniek ustalał skład czy taktykę. Przynajmniej ja tego nie widziałem i o czymś takim nie słyszałem. Jeżeli to się działo, to w pokojach.
Wracając już do samego mundialu: o ile remis z Włochami można było uznawać jeszcze za sukces, to podział punktów z Kamerunem wszyscy w kraju przyjmowali za porażkę. – Jeśli jednak na ten drugi mecz spojrzeć, to mieliśmy – mówię w tej formie, bo choć nie grałem, to utożsamiam się z zespołem – trzy stuprocentowe okazje. Dla mnie to był akurat fartowny moment, bo gdybyśmy wygrali choć 1:0, to do tej pory siedziałbym w Hiszpanii i kwitł na trybunach. A tak Piechniczek musiał zrobić zmianę w linii pomocy i przesunąć Bońka do przodu. Raz, że słuszność tego ruchu pokazał wynik mundialu, ale dwa, następne lata. Platini grał rozgrywającego, a Zbyszek głównego napastnika, którego trudno było zatrzymać – opowiada Kupcewicz.
Pomocnik Arki pojawił się w pierwszym składzie na mecz z Peru i choć po bólach, bo do przerwy na tablicy wyników widniał remis 0:0, Polacy ograli przybyszów z Ameryki Południowej 5:1 i przeszli dalej. Pytanie, ile było w tym zasługi samego Kupcewicza? – Nie miałem żadnego stresu, podszedłem do tego meczu na dużym luzie, bo przecież gdybyśmy odpadli, nie stałoby się to z mojej winy. Miałem grać najlepiej jak potrafię, pokazać się i sprzedać zespołowi. Wypaliło. W mentalności wielu piłkarzy jest tak, że nie czują się gorsi, uważają, że to oni powinni grać. Ja czułem, że od wielu kolegów jestem lepszy pod względem technicznym. Ostatnio mieliśmy takie fajne spotkanie, które zorganizował PZPN, na 35-lecie zdobycia medalu. Były pokazane bramki, również z tego meczu, i przy pierwszej i trzeciej miałem swój udział. Najpierw wychodziłem sam na sam z obrońcą, Włodek Smolarek przejął ode mnie piłkę i strzelił. Natomiast potem na bramkę zamienioną moją wrzutkę z wolnego – opowiada Kupcewicz.
Worek z golami się rozwiązał, Polacy poszli za ciosem i rozbili w następnym meczu Belgię 3:0. – Uwierzyliśmy, że trafiliśmy do grupy, w której możemy powalczyć o awans. Poczuliśmy się swobodnie, tamta wygrana z Peru na pewno pomogła naszej psychice. Jak pan zobaczy te bramki z Belgią, to one padały przecież po pięknych akcjach – opowiada Kupcewicz. Da się jednak wyczuć, że były reprezentant Polski tamten mecz ma gdzieś na marginesie pamięci, lepiej i dokładniej kojarzy kształty spotkania z ZSRR. Jednak zaskoczenie: Kupcewicz odżegnuje się od łączenia sportu z polityką. – Ten mecz był naprawdę specyficzny. Naszych kibiców na stadionie nie było nawet dużo, ale słyszeliśmy ich doskonale przez to, że popierali ich kibice z całego świata. Tacy Hiszpanie kibicowali zdecydowanie nam. Jednak my w sumie nie chcieliśmy łączyć tego meczu z polityką. Wyszliśmy na boisko wiedząc, że remis daje awans. I chcieliśmy tego awansu dla milionów Polaków, ale nieważne kto byłby rywalem.
– Nie czuł pan nienawiści do piłkarzy ZSRR?
– Dlaczego miałbym czuć? Co oni mi zrobili?
– Oni nic, ale reprezentowali kraj, który wyrządził Polsce wiele krzywd.
– Powtórzę: nie łączyłem piłki z polityką, sądzę, że żadnej dyscypliny nie powinno się z nią łączyć. Zresztą, który piłkarz reprezentacji Polski dziś opowiada się za konkretną opcją, za konkretną partią? Żaden. Futbol nie ma z tym związku.
Choć Polacy mogli czuć, że Włosi są ich w zasięgu – w końcu paręnaście dni wcześniej padł remis – to wspomniany bałagan organizacyjny odbił się na reprezentacji. Inna sprawa, że nie pomógł jeszcze Piechniczek, który nie trafił ze składem. – Nie grał Boniek za żółte kartki, ale przecież równie dobrze z nim w składzie moglibyśmy przegrać 0:5. Nie wiem, jakby to się skończyło i pan również nie wie. To samo z Szarmachem – czy jego wejście by pomogło? Nikt tego nie wie, choć Piechniczek przyznawał później sam, że popełnił błąd. Przegraliśmy, ale nawet mając w pamięci remis w grupie, nie nazwałbym tej porażki rozczarowaniem. Tu najbardziej działacze powinni się zastanowić nad sobą – twierdzi Kupcewicz, który w spotkaniu o trzecie miejsce grał świetnie i doczekał się głównej roli w spotkaniu. Strzelił Francuzom kapitalną bramkę z wolnego, a reprezentacja wygrała ostatecznie 3:2.
– Zdecydowanie z premedytacją oddawałem ten strzał, widziałem, że bramkarz zrobił krok w kierunku dośrodkowania, bo z takiej pozycji rzadko się zdarza, by ktoś próbował uderzać. Nie powiem, że chciałem trafić akurat w to miejsce, ale na pewno chciałem trafić przy bliższym słupku, co się udało. Piłka była też spadająca, przez co dla bramkarza tym bardziej niewygodna. Później ten strzał wspominaliśmy, bo z golkiperem Francji – Castanedą – grałem w Saint-Etienne. Chłopaki mieli z niego polewkę, oczywiście, był kapitanem i solidnym bramkarzem, ale wówczas popełnił błąd, nie powinien się tak zachować. Wielu osobom jednak ta bramka się podobała, podkreślali, że była ładna, ponieważ inna. Nie przyszła jednak sama z siebie: talent talentem, ale nie poparty dużą pracą, nic by nie dał. Zostawałem po treningach 40-50 minut, ćwiczyłem rzuty wolne, a potem z tego słynąłem, to był mój mocny punkt i z różnych pozycji na boisku strzelałem bramki – wspomina Kupcewicz.
Mieć 27 lat i wrócić z tak trudnego mundialu z medalem. Można sobie wyobrażać, że Kupcewicz miał w planach jeszcze błyszczeć w biało-czerwonych barwach. Niestety, ten rozdział powoli się dla piłkarza kończył. – Żałuję, że tak się stało, ale o powodach musiałby wypowiedzieć się trener Piechniczek. Dobrze, że zdążyłem zagrać z Francuzami w Paryżu, gdzie strzeliłem dwa gole. Potem przeniosłem się do Saint-Etienne i powołanie dostałem tylko na towarzyski mecz ze Szwajcarią. Przytrafiła mi się jednak kontuzja mięśnia dwugłowego, nie mogłem jechać i kontakt się urwał. Piechniczek mnie odstrzelił. Szkoda, miałem średni rok w Saint-Etienne, ale nie byłem taki stary, a nie zostałem sprawdzony. Natomiast nie jest powiedziane, że ze mną pojechalibyśmy na Euro albo osiągnęli sukces na mundialu – mówi Kupcewicz.
Ostatecznie w kadrze rozegrał 20 meczów i strzelił pięć bramek. Jeśli jeszcze nie może się do końca z czymś pogodzić, poza nagłym końcem swoich występów, to z brakiem potrzebnej pamięci o mundialu 1982 ze strony władz. – Dziwię się, że polscy piłkarze nie mają emerytur piłkarskich za medale mistrzostw świata. Natomiast ci, którzy zdobywali medale Igrzysk Olimpijskich już tak. Jak się spytam kogoś na ulicy, kto grał na mundialu w 1974 i 1982 roku, to wymieni więcej piłkarzy, niż gdyby zapytać go o kadrę Wójcika z Hiszpanii. Na Igrzyskach grają chłopcy na dorobku, którzy mają karierę przed sobą. A na mundialu trzeba się mierzyć z najlepszymi piłkarzami ze wszystkich kontynentów – twierdzi Kupcewicz.
Cóż, jeśli przyznać mu rację, można stwierdzić, że słaba organizacja wciąż się na Kupcewiczu odbija – wtedy, na mundialu, i teraz, lata po nim.
PAWEŁ PACZUL
***
Weź udział w loterii i sprzedaży premiowej Coca-Cola i wygraj wyjazd dla 2 osób na finał Mundialu w Rosji. Losowanie już 14 czerwca. Dodatkowo do zgarnięcia jest także 100 000 piłek z logo Coca-Cola i miliony puszek Coca-Cola Zero Cukru.