Legia jak Hiszpania – ciuła punkty bez napastnika

redakcja

Autor:redakcja

28 września 2013, 22:44 • 6 min czytania

Wygrywanie bez napastnika? Jasne, osiągalne, jeśli jest się Hiszpanią. Albo Legią w naszej lidze… Zabawne – można mieć trzech napastników kontuzjowanych, wystawić z musu jednego nieopierzonego, który gra beznadziejnie, a wynik nadal się zgadza. 2:1 ze Śląskiem. Ósme zwycięstwo mistrzów Polski w sezonie, a wszystko za sprawą stoperów. Gra Jodłowca i Rzeźniczaka wpisuje się w konwencje przysłowia: „mieć łeb jak sklep”. Przynajmniej jeśli chodzi o inteligencję boiskową i wygrywanie pojedynków główkowych… Ten pierwszy – fenomen. Dzisiaj bach, bach, dwie kluczowe główki w meczu, gol i pomoc przy trafieniu Rzeźniczaka.

Legia jak Hiszpania – ciuła punkty bez napastnika
Reklama

Spodziewaliśmy się, że Legia nie będzie miała dzisiaj tak łatwej zabawy jak w Białymstoku, gdzie niby wygrała 3:2, ale zasługiwała na więcej. Teraz też powinna była zejść z boiska z lepszym wynikiem, ale… no dajcie spokój. A raczej daj spokój, Michale i się ogarnij. Jeśli Kucharczyk już coś raz spieprzy, w głowie blokują mu się kolejne klapki i nie potrafi w żaden sposób się podnieść. Jego zagrania wzbudzały politowanie, ale podobnie było z Broziem. Byłego widzewiaka można byłoby śmiało ściągnąć po pięciu minutach. Zawalił gola Paixao, a w dalszych fragmentach meczu nadal wyglądał jak miotający się paralityk. W drugiej mógł dać rywalom prowadzenie po kolejnym przegranym pojedynku z Portugalczykiem, ale wtedy rzutem na taśmę z wślizgiem wjechał Jodłowiec, blokując strzał.

Zaskakujące. Gracz, który poza boiskiem myśli o sprawach niekoniecznie związanych ze sportem, potrafi wszystko z łatwością rozgraniczyć. Przynajmniej na te 90 minut i grać po profesorsku. Dzisiaj bach, bach, dwie kluczowe główki w meczu, gol i pomoc przy trafieniu Rzeźniczaka. Duża klasa, bo w jednej sytuacji zapędził się do przodu i prawie pokonał z gry Kelemena. To nadal było lepsze wykończenie niż Mikity, który na porządnych rywali nie jest jeszcze gotowy. Zwłaszcza, jeśli Mariusz Pawelec przypomina nam przy nim Jaapa Stama czy innego Vinniego Jonesa. Wślizg, wślizg, wślizg (jak mawiał Janusz Wójcik) i piłka ciągle na aucie, a Mikita na trawie. Całe szczęście, że ma kolegów przerastających wszystkich rywali w rozgrywkach…

Reklama

W Chorzowie podobno miano rozegrać dziś mecz piłkarski. Na obietnicach się jednak skończyło, bo przez większość spotkania mieliśmy wrażenie, jakbyśmy włączyli relację z Cyrku Zalewski.

Wszyscy wielcy piłkarze mają swoje firmowe zagrania. Ruleta Zidanea, przekładańce Ronaldinho, zwód Garrinchy. Pozazdrościł im Burliga, dlatego zaprezentował dziś wyjątkowy, niezwykły, niepodrabialny atak dupą w twarz kolegi. Mogą minąć dekady w futbolu, nim znowu ujrzymy, jak jeden zawodnik pośladami wyklucza kolegę z dalszej gry. Dziś więc na Śląsku mieliśmy okazję obejrzeć wydarzenie historyczne.

Ale i inni bardzo się starali, by dorównać bocznemu obrońcy Wisły osiągnięciami. Guerrier oddał strzał, który okazał się wycofaniem piłki na skrzydło. Brożek, mając pustą bramkę, efektownie ostrzelał słupek. Miśkiewicz przy rzucie wolnym zamiast złapać piłkę, złapał Bunozę za głowę. Dzięki temu pustą bramkę na dziesiątym metrze miał Włodyka, ale oczywiście pozazdrościł skilla Brożkowi i nie trafił. Absurdalnie wyglądały starcia Chaveza z Kwiatkowskim, pod pachą futbolówkę puścił bramkarz Wisły, ale przeleciała nad poprzeczką. Guerrier i Sarki grali dzisiaj na pełnej fantazji, jak pod blokiem – pierwszy zapomniał co to spalone, drugi zapomniał, że ma też kolegów w drużynie. Boguski w ogóle nie wyszedł chyba na boisko, widocznie ktoś go źle poinformował o terminie meczu. Ogółem Monty Python w najlepszym wydaniu.

Jeśli już skupić się na tych nielicznych chwilach, które przypominały nam, że to jednak futbol, to trzeba pochwalić Starzyńskiego. Siał dzisiaj popłoch rzutami wolnymi, a bramka – stadiony świata, zupełnie nie pasująca do dzisiejszej atmosfery przy Cichej. Ogółem to bodaj jedyny zawodnik Ruchu, któremu można zaufać, iż podając mu piłkę nie straci jej w przeciągu kilkunastu sekund. W porównaniu do takiego Janoszki jest to zupełnie inny poziom, choć i temu oddajmy, że dziś wywalczył kluczowy dla losów spotkania rzut wolny. Obok rozgrywającego Ruchu najbardziej piłkarzy przypominali dzisiaj Głowacki, Stjepanović, Surma. Generalnie jednak to już kolejne starcie, w którym Białej Gwieździe odcinają prąd w drugiej połowie, na pewno musi to kibiców tego klubu niepokoić. W słabiutkiej formie jest Małecki, o Boguskim naprawdę nie można mówić w kontekście innym, niż parodystycznym, nieciekawie wyglądał Guerrier i Sarki. Choć pewnie przed sezonem byśmy nie uwierzyli, że przyjdzie nam wypowiedzieć takie zdanie, tak jest to prawda: widoczny był w krakowskim zespole brak Chrapka. W Ruchu natomiast gołym okiem widać braki w umiejętnościach, ale i samą ambicją w drugiej połowie chorzowianie potrafili zdominować faworyta.

Trzeba też wspomnieć o słabiej formie arbitra. Bramka Głowackiego ze spalonego. Chavez mógł (albo i powinien) dostać czerwoną za jedno z pierwszych wejść. W końcówce Burliga znowu się popisał, po jego faulu powinien być karny. Choć Wisła pozostaje ekipą niepokonaną, tak wydaje się, że tym razem najbardziej dzięki szczęściu.

W Krakowie mecz bez kibiców, wojewoda działa – wiadomo. Ale nie dlatego pierwszy raz w tym sezonie autentycznie było nam tej Cracovii żal. Jak wreszcie zaczęli grać tiki-takę nie tylko do tyłu lub – i to w porywach – wszerz boiska, jak już ich akcje momentami naprawdę miały sens… Przegrali. Poniekąd na własne życzenie, ze względu na bezmyślność Kosanovicia, po części też dlatego, że kiedy Pasy zbliżały się do pola karnego, brakowało przedostatniego, kluczowego – nomen omen – passa. Do pewnego momentu wszystko wyglądało fajnie. Dopóki nie trzeba było ścigać się z Robakiem czy Murayamą, dopóki cała Pogoń nie zdążyła ustawić zasieków na swojej połówce. Czyli wciąż za mało, żeby regularnie punktować i po rundzie być pewnym pierwszej ósemki.

Pogoń z kolei… Inaczej: Pogoń na pewno nie przyjechała do Krakowa, chcąc rywalizować jeśli chodzi o estetykę gry. Od pierwszego gwizdka goście zachowywali się tak, jakby bardziej mieli ochotę się poprzedrzeźniać. „Co, myślicie, że przetniecie wszystkie zagrania na Robaka? Nie, nie dacie rady…” I z premedytacją tak długo posyłali lagi w kierunku Robaka, aż w końcu ten urwał się Kosanoviciowi, wygrał pojedynek kogutów i złośliwie poczekał na faul. Po chwili, z beznamiętną miną ustawił piłkę na jedenastym metrze, by dokonać wyroku. Trafił, przybił piątki z kolegami, po czym… znów ta sama taktyka.

Gwiazdka dla bohatera meczu co prawda powędrowała, zresztą jak celne uderzenia gospodarzy, prosto do koszyczka Janukiewicza, który kilka razy uratował skórę stoperom i momentami nieodpowiedzialnym defensywnym pomocnikom. No, ale tego przecież mogliśmy się spodziewać. Golkiperowi Portowców posłużyło odejście Pernisa i na dziś – obok Robaka i „Aki” – jest absolutnie czołową postacią w drużynie. Identyczną notę wystawiliśmy, czego przed meczem raczej nie bralibyśmy na poważnie pod uwagę – Budzińskiemu. Czy to ten jeszcze niedawno zagubiony artysta, z lekką nadwagą, irytujący łatwymi stratami? Oby. Do R-Gola może zgłosić się po budzik. Już naprawdę czas wstawać, Marcinie!

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama