3:3 w pierwszym starciu, mimo prowadzenia Górnika 2:0 do 40. i 3:1 do 72. minuty. 2:2 w drugim meczu, gdy zabrzanie wyszli z 0:2 na 2:2 dzięki czerwonej kartce Żubrowskiego. I wreszcie dziś – trzecie starcie. Mecz o wielu obliczach, w którym inicjatywę przejmowali raz jedni, raz drudzy, by finalnie podać sobie ręce po kolejnym wysokim remisie, 2:2.
Jeśli chodzi o układanie sobie meczu, budowanie morale i masakrowanie nastawienia rywali, Górnik zaczął mecz znakomicie. Najlepiej, jak tylko mógł. Niektórym mógł jeszcze brzmieć w uszach pierwszy gwizdek, a już Marcin Urynowicz miał na koncie gola. Bliźniaczo podobnego do tego z Lubina, bo znów po dramatycznym błędzie obrony. Po pierwsze – identyczny start jak w zwycięskim meczu sprzed kilku dni musiał napompować graczy gospodarzy pewnością, że skoro zaczynają podobnie, to podobnie też skończą. Po drugie – taki błąd tak zwykle pewnego człowieka jak Radek Dejmek na samym początku musiał podciąć skrzydła Koronie.
I faktycznie na kolejne minuty podciął. Górnik chciał iść za ciosem, nacierał i jak to zwykle w jego meczach bywa, rzuty wolne i rożne każdorazowo zmuszały przeciwników do bicia na alarm. Bo to znalazł się Wieteska, to próbował Suarez. Za każdym razem jednak niecelnie. Korona jednak nie sprawiała wrażenia drużyny, która przed przerwą będzie w stanie cokolwiek zmienić. Jej ataki były szybko rozbijane, brakowało im dynamiki, błysku.
Aż Nika Kaczarawa błysnął tak oślepiająco, że pewnie do teraz Dani Suarez ma ciemno przed oczami. Jak zatańczył z Hiszpanem w polu karnym Górnika, tak stoper wychowany w Realu Madryt kręcić się będzie do weekendu. Gdy już wydawało się, że przesadza, że nie będzie z tego konkretu – dynamiczne zejście do linii końcowej, zagranie wzdłuż bramki, bach! Gol Soriano, jeden z najłatwiejszych w karierze.
Rywala w grze o miano tego najprostszego zyskał sobie bardzo szybko. Z Górnika ulatywała bardzo szybko cała ta pewność siebie, którą imponował, zamiast niej przyszła niedokładność. Zwątpienie. Zaskakiwał niedokładnością, niechlujnością wręcz Żurkowski, od którego zaczęła się akcja na 2:1 dla koroniarzy. Kallaste wygrał z nim walkę o piłkę na połowie Górnika, po czym świetnie pokazał się Janjiciowi. Ten dograł perfekcyjną prostopadłą, Estończyk zagrał wszerz pola karnego, gdzie znów znalazł się Elia Soriano. Bach! 2:1, którego w pierwszych kilkunastu minutach kompletnie nie można się było spodziewać.
Po takim finiszu pierwszej połowy trudno się też było spodziewać, że Górnik, jak gdyby nigdy nic, na drugą połowę wyjdzie z takim animuszem jak na pierwszą. Początek to praktycznie sytuacja co dwie minuty, co musiało się skończyć golem. I skończyło, po wrzutce Żurkowskiego jak z trampoliny w górę wyszedł Bochniewicz. I znów – im dalej w połowę, tym bardziej do głosu dochodziła Korona. Z tą różnicą, że na dobre dojść nie potrafiła, a inicjatywę oddała, zamiast jak w pierwszej połowie nie wypuścić jej już do ostatniego gwizdka.
Z tego Górnik już jednak skorzystać nie potrafił. Symptomatyczne były doliczone minuty, kiedy zabrzanie nie zagrali bodaj ani jednej piłki w pole karne Korony. Nie licząc strzału głową Angulo z szesnastego metra, który bez problemu złapałby najczęściej nieobecny na wf-ie dzieciak z IV B, a co dopiero zawodowy golkiper.
W walce u puchary nie jesteśmy więc ani o jotę mądrzejsi. Nie wygrała Wisła Płock, nie wygrał Górnik. Na jakiekolwiek konkretne przyjdzie więc poczekać do późnego wieczora.
[event_results 456620]
fot. FotoPyK