Podczas Pucharu Syrenki w 2012 roku rozjechał reprezentację Polski, choć chcieli go skręcić sędziowie. Pokornie wysłuchuje poleceń trenera Ojrzyńskiego, ale zawsze ma ochotę, żeby pokazać kibicom coś specjalnego. Luka Zarandia momentalnie oczarował obserwującego go Edwarda Klejndinsta, choć ten ostatni z bólem przyznaje, że kłopoty zdrowotne Gruzina nieco go niepokoją. Według dyrektora sportowego Arki – w dzisiejszym finale Gruzina na boisku nie zobaczymy. Chociaż – gdyby nie Zarandia, Arka by w ogóle w tym finale nie zagrała. – Dzisiaj nie odczuwamy żadnej presji, bo już udowodniliśmy nasze możliwości. Potrafimy wygrywać z największymi, z Legią, czy Lechem. Mamy odpowiednie doświadczenie, a finał to tylko jeden mecz. Liczy się wyłącznie wynik.
– Na motywację przyjdzie czas przed samym meczem pucharowym. W zeszłym roku było trochę inaczej, klimat był inny. Pamiętam jak wydzierał się Krzysiu Sobieraj, motywował nas, krzyczał całym swoim sercem. Był jak William Wallace w filmie „Braveheart”. Po nim przemówił trener Ojrzyński. Myślałem sobie: „kurwa, co tutaj się dzieje?!”. Już wiedziałem, że nie przegramy tego meczu. Kiedy w końcu strzeliliśmy pierwszą bramkę, byłem przekonany, że już to mamy.
W ten sposób Zarandia wspomina dziejowe zwycięstwo Arki Gdynia w poprzedniej edycji Pucharu Polski. Gruzin zdobył wówczas gola na 2:0 – objechał z piłką przy nodze pół boiska i ze stoickim spokojem umieścił futbolówkę w siatce, obok bezradnie interweniującego bramkarza. Na trybunach przeznaczonych dla sympatyków z Gdyni zapanował szał radości – akurat dla tego zawodnika to szczególnie ważne.
– Arka jest dla naszych kibiców jak religia. Uwielbiam grać na pięknych stadionach i dla fanatycznej publiczności. Oczywiście, że najważniejsze to wykonywać zadania wyznaczone przez trenera, ale jeżeli jesteś napastnikiem, albo skrzydłowym – musisz w trakcie meczu dodać coś od siebie. Pokazać specjalne umiejętności. Oczywiście na koniec nie ma znaczenia, kto zostanie bohaterem. Ważne jest tylko, która drużyna zwycięży – mówi.
– Sam nigdy nie wyobrażałem sobie życia poza futbolem. W ogóle lubię sport, ale piłka nożna jest dla mnie czymś wyjątkowym. Są zawodnicy, dla których staje się ona po prostu pracą – codziennie trening, raz w tygodniu mecz i tyle. Ja po prostu uwielbiam grać, uwielbiam mieć przy nodze piłkę. Gram dla klubu, dla kibiców, ale też dla swojego nazwiska, żeby osiągnąć w karierze jeszcze jakiś większy sukces.
Zarandia uwielbia dla Arki grać, a kibice żółto-niebieskich uwielbiają go oglądać na murawie – kogokolwiek w Gdyni zapytać o zdanie, ten właśnie w Zarandii upatruje człowieka zdolnego, żeby w finale zrobić różnicę. Nic dziwnego – Gruzin w tegorocznej edycji Pucharu Polski strzelał bramkę za bramką i to w dużej mierze on zaciągnął Arkę do drugiego finału z rzędu. Jego absencja, o której powtarza się coraz głośniej, to będzie potężny cios w układankę trenera Leszka Ojrzyńskiego.
Podstawowe atuty zawodnika – dynamika, szybka noga, nieszablonowe myślenie. To właśnie na te cechy zwrócił uwagę dyrektor sportowy Arki Edward Klejndinst, obserwując zawodnika w Gruzji i decydując się na ściągnięcie go do Gdyni. Decyzja nie była prosta, bo Zarandia był wówczas piłkarzem na zakręcie – nie poradził sobie w lidze belgijskiej, co i rusz gnębiły go kontuzje. To się zresztą nie zmienia do dziś. Mimo to, Klejndinst nie miał żadnych wątpliwości.
– Dostajemy z różnych źródeł trochę informacji i propozycji zawodnków. Byłem w Gruzji, spotkałem się z menadżerem, obejrzałem materiały. Na podstawie tych wiadomości stwierdziłem, że to wyjątkowo fajny chłopak i tym sposobem znalazł się u nas. Najpierw przyjechał na krótkie testy, ale to było w zasadzie tylko potwierdzenie jego umiejętności – mówi Klejdinst.
– Faktycznie, Luka był wtedy po nieudanej przygodzie w Belgii. To nie miało jednak żadnego wpływu na moją decyzję – dodaje. – Jak tylko zobaczyłem go w grze, to w zasadzie inne sprawy nie miały już dla mnie znaczenia. Medyczną stronę określił lekarz, ale z mojej perspektywy – jeżeli chodzi o kwestie piłkarskie, osobowość, komunikację w drużynie – jest to chłopak wyjątkowo lubiany przez zespół. Wystarczy spojrzeć na tempo, w jakim się uczy polskiego. I na boisku i poza boiskiem ma duże możliwości intelektualne. Zawsze chętny do pracy, uśmiechnięty. Jedyne, co mnie martwi, to jego kłopoty z kontuzjami, bo patrząc całościowo jest to chłopak warty zauważenia i dalszego szkolenia. Czasami tak się zdarza, że zawodnikowi przytrafia się seria kontuzji, ale myślę, że on już wyczerpał limit pecha. Obiektywne diagnozy czasem mówią, że wszystko ze zdrowiem jest już okej, ale dla mnie zawsze lepiej, jeżeli piłkarz wyjdzie na plac dwa tygodnie później, niż minutę za wcześnie.
Klejdinst nie ma też wątpliwości, jak wysoko może zajść Zarandia.
– Luka bez wątpienia ma potencjał, żeby zostać gwiazdą całej naszej ligi, nie tylko Arki. Jest wyjątkowo kreatywny, błyskawicznie reaguje na to, co się na boisku dzieje. Ma dar przewidywania. Czasem się wydaje przeciwnikowi, że już go zatrzymał, ale to jest błąd, bo Luka potrafi momentalnie odwrócić sytuację i wygrać takie starcie jeden na jednego z obrońcą. Trener, mając takiego zawodnika, może sobie pozwolić na mnóstwo manewrów taktycznych. I może mu ufać, bo Luka daje ku temu powody na boisku. Jak tylko gra, to coś pozytywnego się dzieje.
Talent Zarandii pierwszy raz błysnął nad Wisłą podczas Pucharu Syrenki w 2012 roku, gdy skrzydłowy niemiłosiernie objeżdżał defensorów młodzieżowej reprezentacji Polski – Mateusza Wieteskę i Pawła Bochniewicza. O tym nie wiedział nawet dyrektor Klejndinst. Gruzini musieli wówczas uznać wyższość wyłącznie reprezentacji Danii, na czele z Andreasem Christensenem. Dziś – obrońcą Chelsea. Zarandia także prędko wyparował z Gruzji, bo wylądował w KRC Genk. Tam wszystko poszło niezgodnie z planem – konflikt z trenerem, kontuzja za kontuzją i w efekcie zjazd z powrotem do ojczyzny. Dopiero wówczas zamajaczyła na horyzoncie Arka, gdzie Luka Zarandia na pewno nie pełni już roli majtka, czy szeregowego marynarza. Gruzin na boisku to już co najmniej bosman. Sęk w tym, że kapitan Ojrzyński zdecydowanie zbyt często musi pozostawiać go kontuzjowanego w porcie.
Fani i koledzy z zespołu z pewnością nie uwielbiają Zarandii wyłącznie za boiskową klasę – to przede wszystkim pogodny, skromny facet, zwariowany na punkcie futbolu. Pochodzi z Tbilisi, więc jego sytuacja wyjściowa nie była tak trudna, jak dla dzieciaków z gruzińskiej prowincji, ale rodzina i tak musiała podjąć spore wyrzeczenia finansowe, żeby umożliwić utalentowanemu chłopakowi rozwój. Dziś Zarandia bez mrugnięcia okiem wysyła do kraju część zarobków, żeby spłacić swój dług. Bardzo pozytywne wspomnienia o byłym koledze z zespołu zachował Dariusz Formella, który zakumplował się z Luką podczas wspólnego pobytu w Arce.
– Zawsze dzieliliśmy pokój, wspominam go jako bardzo fajnego, pozytywnego chłopaka. Przede wszystkim – świetnego piłkarsko. Myślę, że Luka sam wie, że jego miejsce nie jest w Arce, tylko w jakimś klubie dużo, dużo wyżej. Tylko od niego zależy, jak wysoko zajdzie. Na kontuzje oczywiście nie ma wpływu, ale jeżeli będzie solidnie trenował, to ma naprawdę wielkie możliwości.
Zarandia to nie tylko sympatyczny, ale i oczytany chłopak. Gruzin nie stroni od literatury – jest fanem klasycznych pozycji pióra Fiodora Dostojewskiego. Klasyka kina, muzyka jazzowa – to wszystko nie jest mu obce. Ma zatem czym zabijać czas, notorycznie lecząc drobniejsze i poważniejsze kontuzje.
No właśnie – kontuzje. Niekończące się kłopoty zdrowotne to odwieczna zmora Gruzina.
– W tym sezonie poszło mi dobrze, przede wszystkim jeżeli chodzi o bramki zdobyte właśnie w Pucharze Polski. Tak to już u mnie zawsze jest – jak tylko wszystko się układa, pojawia się jakiś uraz. Najważniejsze, żebym szybko wrócił. Nie można rozpamiętywać kontuzji, trzeba się szybko zregenerować i w stu procentach skoncentrować na powrocie do gry – mówi. – Pewnie, że ciężko jest wytrzymać z tak częstymi kontuzjami, ale najgorsze co można zrobić, to spuścić głowę i się poddać. Musisz iść dalej z podniesionym czołem. Kontuzje przytrafiają się nawet w największych klubach, gdzie piłkarze mają do dyspozycji znacznie lepsze metody leczenia. Tam nikt się nie załamuje, tylko idzie dalej i wygrywa. Trzeba być profesjonalistą. Dopóki jest porządek w głowie, ciało za tym podąży.
Czy Zarandia wyjdzie na murawę Stadionu Narodowego w pierwszym składzie, czy też nie – to wciąż tajemnica zawodnika i sztabu gdyńskiej Arki. Sam Edward Klejndinst przyznaje, że raczej Luki w finale nie zobaczymy. Podobnego zdania jest Czesław Boguszewicz, legendarny trener Arki, który sięgnął z żółto-niebieskimi po ich pierwszy Puchar Polski w historii.
– Duże osłabienie. Chłopak ma naprawdę wielki dynamit startowy, w biegu jest szybszy od przeciągu, ale niestety jest to zawodnik wyjątkowo podatny na kontuzje. Myślę, że między innymi właśnie przez tę szybkość i mocne przyspieszenie mięśnie nie wytrzymują. Dla Arki jego brak to na pewno duża strata.
– Myślę, że nie ma płaszczyzny porównawczej między dzisiejszą Arką, a dawną Arką. Moja Arka to była drużyna polska, złożona z wychowanków i zawodników krajowych. Teraz mamy Wieżę Babel, ale fakt, że sukcesy niestety stoją za nimi. Czasami można zagrać w życiu dwa dobre mecze i znaleźć się w historii klubu. No, może pięć meczów. Inni starają się zrobić coś takiego przez dziesięć lat i im się to nie udaje. Zarandia strzelił gola w finale, w tym roku też udowodnił swoją wartość w półfinałach, ale z drugiej strony – w międzyczasie mało grywał, nie łapał się do składu. Poza tym – gdyby drużyna miała być uzależniona od jednego zawodnika, to o kant „de” ją potłuc.
Chociaż Luka Zarandia na 99% w finale nie wystąpi, to mimo wszystko warto poznać jego spojrzenie na Arkę, swoją karierę i – rzecz jasna – dzisiejszy mecz z Legią.
Jesteś dziś już gwiazdą Arki?
Na pewno nie uważam siebie za gwiazdę. U nas każdy jest równie ważnym piłkarzem – wszyscy mają dla zespołu takie samo znaczenie. Gdy wygrywamy mecz, robimy to drużynowo. Arka to drużyna, jedność i rodzina. Tak jest i tak musi być.
To podejście, które zaszczepił w was trener Leszek Ojrzyński?
Z trenerem Ojrzyńskim współpraca układa się doskonale. Mnóstwo się od niego nauczyłem. Jeżeli założymy, że przed jego przyjściem byłem na poziomie dziesiątym, to teraz jestem na pięćdziesiątym. Mój rozwój to w dużej mierze jego zasługa.
Co jest tak specjalnego w Ojrzyńskim?
Trener przede wszystkim ciągle rozmawia ze mną indywidualnie. Jeżeli mam jakieś problemy w pewnym aspekcie gry – dajmy na to, słabo sobie radzę w defensywie – on próbuje mnie właśnie w tym elemencie rozwijać. Zawsze gdy potrzebuję, on ze mną może pogadać, zresztą nie tylko o piłce, taktyce. Dużo mi pomaga także w kwestii mentalnego przygotowania do każdego meczu.
Do Arki trafiłeś po nieudanej przygodzie w Belgii. Co cię tam wyhamowało?
W Genk miałem mnóstwo kontuzji, przeszedłem dwie operacje – jedną kolana, drugą nosa. To był dla mnie bardzo ciężki czas. Byłem młody, pierwszy raz trafiłem do klubu zagranicznego. W Genk były naprawdę mocne treningi i mój organizm nie był na to przygotowany. Nie poszło mi tam, ale mam w sobie siłę mentalną i nie rozpamiętuję tego. Jestem w Arce i tylko na Arce się skupiam.
Zanim trafiłeś do Arki, już grałeś w Polsce. Zrobiłeś furorę podczas Pucharu Syrenki w 2012 roku.
To świetne wspomnienie, turniej do lat siedemnastu, o ile dobrze pamiętam. Akurat w pierwszym meczu zagraliśmy z Polską i udało nam się wygrać 3:2. Sędzia w tamtym meczu był beznadziejny i cały czas próbował pomagać polskiej reprezentacji, ale i tak wygraliśmy. W finale lepsza od nas okazała się Dania, ale jak zdobyłem swoje pierwsze, albo drugie w karierze trofeum indywidualne, bo zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju.
No i po latach, już jako profesjonalista, znowu wylądowałeś w Polsce.
Nigdy nie wiesz, gdzie poprowadzi cię futbol. Pewne decyzje podejmuje się spontanicznie. Trafiając do Belgii oczekiwałem, że będę od razu grał, tymczasem trener w ogóle na mnie nie stawiał. Musiałem się zastanowić nad swoją przyszłością. W ten sposób wylądowałem w Gdyni. Nie wiem, czy to był najlepszy możliwy wybór, ale na pewno nie był zły. Pierwszy sezon – wygrywamy Puchar i Superpuchar. Drugi sezon – znowu jesteśmy w finale Pucharu Polski. Strzeliłem gola w finale, co więcej mógłbym sobie wymarzyć?
Zapisałeś się na stałe w historii Arki. Jeżeli obronicie Puchar, to będzie zdecydowanie największe dokonanie w historii klubu.
Myślę, że my już samym awansem do finału zrobiliśmy dla klubu bardzo wiele. Udowodniliśmy wszystkim niedowiarkom, że zeszłoroczny sukces to wcale nie była kwestia szczęścia. Niektórzy nam to zarzucali, a teraz jesteśmy w finale drugi raz z rzędu. Możemy wygrać każdy mecz, bo nasza mentalność jest znakomita.
Wasi rywale to mimo wszystko Legia, najbardziej utytułowana drużyna ostatnich lat.
Wiesz, co jest fajne w polskiej piłce? Nigdy nie wiadomo, jaki będzie wynik meczu. Niby jest kilka drużyn, które ogólnie dominują, ale tak naprawdę każdy może z każdym wygrać. Nawet ostatnia drużyna w tabeli z liderem. A tutaj mamy finał – tylko jeden, jedyny mecz. Musimy położyć na boisku nasze życie walczyć więcej, więcej i więcej, aż tam umrzemy.
Nie czujecie respektu przed rywalem?
Oczywiście, że Legia to duża drużyna. Mają klasowych zawodników, są większym klubem niż my. Jednak w tym jednym meczu możemy pokazać wszystko, co w nas najlepsze i obronić tytuł.
Niby każdy mecz możecie wygrać, nawet z Legią, Lechem, ale w derbach niezmiennie przegrywacie.
Nie wiem, o co chodzi z meczami derbowymi. Przed każdym konkretnym spotkaniem czujesz się trochę inaczej, ale przeciwko Lechii my aż za mocno chcieliśmy zwyciężyć. W efekcie zupełnie odcięło nam głowy. Wiem, jak to jest bolesne dla naszych kibiców. Ja sam z tego powodu bardzo cierpiałem. Może już nigdy nie będę miał okazji, żeby wygrać taki mecz? Trzeba oddać Lechii, że w ostatnich dwóch spotkaniach po prostu byli od nas lepsi.
Więc – przemotywowanie?
W głowach mieliśmy tylko jedno – musimy ich pożreć. Potem straciliśmy pierwszą bramkę, drugą – to nas załamało. Kiedy zeszliśmy do szatni przegrywając 0:4, trener był nami wyjątkowo rozczarowany. I wściekły. W ogóle chyba sam był w szoku, co się z nami stało. Ja tak dużo nie pamiętam z tej przerwy, szczerze mówiąc. Schowałem tylko twarz w dłoniach, wyłączyłem się i skupiłem na sobie: „co ja wyprawiam?”, „muszę coś zrobić!”, „muszę się poprawić!”.
Wtedy pewnie nie było ci do śmiechu, chociaż ogólnie jesteś znany z poczucia humoru w szatni.
Kto ci to naopowiadał?! Nie no, lubię dużo gadać i żartować. Akurat w Arce mamy sporo dowcipnisiów. Stworzyliśmy kolektyw i świetnie się razem czujemy.
Trener Ojrzyński też potrafi pożartować?
Przede wszystkim – w zespole musi być dyscyplina. Jednakże, nawet jeżeli jesteś wybitnym trenerem, ale piłkarze nie polubią cię jako człowieka, z drużyną nic nie osiągniesz. Ja, jako piłkarz, wiem, że muszę trenera szanować, respektować jego słowa, ale jednocześnie po prostu go lubić. Spójrz na Alexa Fergusona – gdy piłkarze widzieli, co on wyprawia na zajęciach, czuli się, jakby to nie był trening, tylko żart, zabawa. Chodzi o tę osobowość. Na pewnych zawodników trzeba nakrzyczeć, innym dać trochę miłości. Nie chodzi w tym wszystkim wyłącznie o taktykę.
W reprezentacji też masz tak dobre relacje z trenerem?
Teraz kadrę Gruzji u-21 objął jeden z moich ulubionych trenerów, którego znam już od dzieciństwa. To on zabrał mnie na mistrzostwa u-19, gdzie byłem najmłodszym uczestnikiem. Ma swoje wyjątkowe sposoby, żeby dotrzeć do zawodnika i wszystko mu wyjaśnić. Myślę, że to będzie dla mnie dobry czas w reprezentacji.
Jak ci minęła adaptacja w Polsce? Nieźle już mówisz po polsku.
Języka polskiego tak naprawdę nie musiałem się specjalnie uczuć. Z racji na znajomość rosyjskiego, szybko wyłapywałem pewne proste słówka. Potem zacząłem już sam się odzywać w języku polskim. Dzisiaj może nie jest perfekcyjnie, ale wszyscy mnie potrafią zrozumieć i to wystarczy.
Kto w szatni Arki najbardziej pomagał, gdy trafiłeś do klubu?
Na pewno Krzysztof Sobieraj. Na początku nie miałem jeszcze mieszkania, szukałem sobie czegoś, więc mogłem enocować u niego. No i oczywiście Adam Marciniak. Ci starsi zawodnicy pomagali mi najbardziej – oni mają już doświadczenie. Wiedzą, co to znaczy grać w innym kraju, nie znając języka, w nowym środowisku. Nawet dzisiaj, po tak długim czasie, Adam codziennie przyjeżdża po mnie przed treningiem, a potem odwozi do domu. Teraz oczywiście mam już fajne relacje ze wszystkimi, zaadaptowałem się w drużynie.
Choć pewnie nie chcesz, żeby Arka była twoim ostatnim przystankiem w karierze.
Każdy ma swoje marzenia, ale żeby odejść z Polski, na pewno muszą coś więcej pokazać. Chciałbym jeszcze spróbować swoich sił w innej lidze, w większej drużynie. Po sezonie wszystko się może wydarzyć, lecz póki co liczy się tylko to, żeby dobrze zakończyć trwające rozgrywki. Na pewno mam dużo więcej do zaoferowania, bo moim problemem jest przede wszystkim regularność. Przez kontuzje nie mogę zaprezentować dobrej formy na przestrzeni całego sezonu.
W Genk ci się nie powiodło, nie obawiasz się kolejnej porażki?
Dla mnie każdy transfer jest jak wyzwanie. Nowa liga to nowe pytania – jak zareaguje moje ciało, jak przystosuje się do nowych warunków mój umysł. Podejmując to wyzwanie, muszę pokonać własne ograniczenia. Jeżeli mi się nie uda – trudno, widocznie tak musiało być.
fot. Newspix.pl