Nie wiemy, jak okiem selekcjonera – który gustuje w przebierających się za piłkarzy grubasach – ale oczami laików mecz Lecha z Zawiszą świetnie się oglądało. Dla Waldemara Fornalika jest tylko jedno usprawiedliwienie: chciał obejrzeć to spotkanie w telewizji, by posłuchać Marcina Baszczyńskiego, który za mikrofonem radzi sobie świetnie, jest pełen entuzjazmu i jeszcze tym entuzjazmem zaraża. Absolutnie największe odkrycie komentatorskie ostatnich miesiącach. – Co je?! – wrzasnął, gdy na boisko „wtargnął” Teodorczyk, i bynajmniej nie był ciekawy, co zawodnik Lecha akurat spożywa, ale ekspresyjnie dopytywał, co się w ogóle dzieje.
W tym meczu było wszystko, bo i bramki po pięknych zespołowych akcjach, i dramaturgia, i niewykorzystane sytuacje (Vasconcelos), i typowa piłkarska głupota (Henriquez), i poświęcenie (Teodorczyk). Mocnym uderzeniem zaczął „Kolejorz”, ale im dłużej to spotkanie trwało, tym bliżej punktu, albo nawet punktów, byli goście. Z pewnością pomógł im w tym panamski obrońca Lecha, który po golu postanowił pozdrowić rodzinę bliską i daleką, a jak wiadomo – zawsze wiąże się to z żółtą kartką. Kiedy kartkuje się napastnik, to jest to bardziej odpowiedzialne, bo napastnik mniej jest narażony na późniejsze upomnienia ze strony arbitra. Jednak ściąganie koszulki przez obrońcę to kretynizm do potęgi. Jak Henriquez chce pozdrawiać rodzinę, to niech zadzwoni do radia, zamiast wychodzić na boisko.
Zawisza zrobił sporo, by tego meczu nie przegrać, ale w kluczowym momencie zabrakło dokładności. Gdyby Vasconcelos zachował trochę więcej zimnej krwi i albo uderzył precyzyjnie, albo odegrał jeszcze na prawo do Luisa Carlosa, to byłoby 3:3 i całkiem sporo czasu do końca. Wcześniej Portugalczyk mógł też wykorzystać genialne podanie Masłowskiego, ale po ładnym przyjęciu klatką, sieknął nad poprzeczką.
W Lechu o dziwo najgroźniejszy był Hubert Wołąkiewicz, przesunięty tym razem na prawą obronę – to jego akcje siały popłoch w defensywie Zawiszy. Niewidoczny za to, jakby w ogóle nie grał, pozostawał Hamalaienen i w przypadku tego zawodnika nie jest to żaden wyjątek, tylko niestety norma. Fin jak nikt inny w tej lidze zasługuje na miano – wedle staszkowej nomenklatury – pozoranta. I jeśli po zejściu Henriqueza Lecha grał w dziesiątkę, po kontuzji Teodorczyka w dziewiątkę, to dopisując jeszcze pozorną tylko obecność Hamalainena – w ósemkę.
Drugi niedzielny mecz był bardzo specyficzny. Do przerwy dużo lepszy był Śląsk Wrocław, ale… przegrał tę połówkę 0:1. Po przerwie lepszy był Piast Gliwice, lecz tę z kolei połówkę przegrał 0:1. Skończyło się więc remisem, z którego chyba żadna ze stron nie jest zadowolona. Gdyby nie Dariusz Trela, zwany tu i ówdzie Klyttą, sam Sebastian Mila miałby w tym spotkaniu kilka asyst, a pewnie i gola. Trudniej natomiast ocenić występ Gikiewicza, który zaprezentował się w ostatnio typowym dla siebie stylu: nie popisał się przy golu, za to świetnie interweniował w kilku innych sytuacjach. Gdyby obronił pierwszy strzał Wilczka, a puścił drugi – wtedy napisalibyśmy, że był to bardzo poprawny występ golkipera, chociaż przecież wyszłoby na jedno.
Śląsk miał o tyle szczęście, że spory błąd popełnił sędzia, nie wyrzucając z boiska Mariusza Pawelca – ten po brutalnym faulu na Jurado powinien otrzymać drugą żółtą kartkę. Rzecz działa się przy wyniku 1:0 dla gospodarzy i teraz już nie rozstrzygniemy, jakim rezultatem to spotkanie by się skończyło, gdyby nie wspomniana wpadka arbitra. Generalnie jednak remis chyba dość sprawiedliwy. Zastanawialiśmy się, czy nie przedstawić dokładnego zapisu, co się działo – minuta po minucie – bo może selekcjoner chciałby to wiedzieć, skoro grała trzecia z czwartą drużyną poprzedniego sezonu. Ale później doszliśmy do wniosku, że zapewne bardziej interesuje go fryzura Pawła Małaszyńskiego i aktualna waga Ryszarda Kalisza.

