Tak już ostatnio bywa w polskiej piłce, że kiedy stadion się wypełnia, a kibice walą tłumnie na mecze, to nie ma czego oglądać. Wczoraj przekonaliśmy się o tym we Wrocławiu, gdzie Śląsk wypiął się Sevilli, a dzisiaj w Gdańsku, gdzie mecz jako taki trwał przez jakieś 20-30 minut. Przez pierwszą godzinę piłkarze zakpili sobie z fanów, tocząc – jak to ujęli komentatorzy Canal+ – pojedynek dla wyjątkowych koneserów. – Tu nawet nie ma co oceniać. Musieliście mocno szukać, żeby coś wykopać – stwierdził Mariusz Pudzianowski Sławomir Wojciechowski, analizując pierwszą połowę.

Nuda osiągnęła już taki poziom, że kiedy Mączyński lekko uderzał prosto w bramkarza, to Rafał Dębiński nazwał to dobrym strzałem, a wrzutkę Olkowskiego oddaloną o kilka metrów od najbliższego piłkarza Górnika – dobrym dośrodkowaniem. Jeśli ktoś do tego momentu zasługiwał na pochwały, to byli to Deleu oraz dwóch defensywnych pomocników – Sobolewski, który wyłączył Matsuiego i Dawidowicz. Gdyby ten 18-letni zawodnik Lechii zdołał jeszcze jakimś cudem zablokować centrę Kosznika do Przybylskiego, to zasłużyłby pewnie na notę „8”, bo dziś wychodziło mu po prostu wszystko. Dawidowicz to też jeden z największych sukcesów Michała Probierza, od kiedy ten pojawił się w Gdańsku. Znajdą się pewnie tacy, którzy odkrycie Pawła przypiszą Bogusławowi Kaczmarkowi (który przecież odkrył wszystkich polskich piłkarzy), ale akurat Bobo wyciągał młodzieżowców na ilość, nie mając przy tym jasnej koncepcji, kto faktycznie zasługuje na grę. Probierz natomiast otwarcie postawił na Dawidowicza i okazało się to świetną decyzją.
O grze Górnika wiele napisać się nie da. Nakoulma i Olkowski dostosowali się formą do poprzedniej rundy, kiedy wychodziło im niewiele, na tradycyjnie dennym poziomie zagrał Mączyński, czyli – co napisaliśmy tysiąc razy i napiszemy raz jeszcze – zawodnik bez zalet. Nieoceniony okazał się za to Przybylski, który co prawda do momentu gola miał raczej „quiet game”, ale w kluczowym momencie zapewnił Górnikowi punkt. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że ten zawodnik jest dla zabrzan bezcenny, co zresztą najbardziej było widoczne wiosną, kiedy Mariusz był kontuzjowany.
A za podsumowanie tego nędznego meczu liderów Ekstraklasy niech posłuży akcja Adama Pazio z pierwszej połowy. Przejął piłkę na boku obrony, popędził, wyhamował najbardziej, jak się dało, po czym podał centralnie do bramkarza rywali. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby zdecydował się na wrzutkę nie ze stojącej piłki.

Mecz w Chorzowie dokładnie był taki, jak można było się spodziewać – nie zachwycił, nie powalił na kolana i, co już typowo polskie, miał niespodziewane zakończenie. W zapowiedzi pisaliśmy o czerwonej latarni ligi przyjeżdżającej do chorzowskiej twierdzy, która na boisku miała pokazać bardzo niewiele. Przez długie momenty pierwszej połowy – i nie jesteśmy w tej ocenie zbyt surowi – pokazywała jeszcze mniej. Mniej, niż można to sobie wyobrazić. Co chwila gości ratował, naprawiając błędy defensywy, świetnie interweniujący Michał Gliwa i… Tak, teraz nie mamy najmniejszych wątpliwości: to był jasny sygnał, że coś jest nie tak. Zagłębie potrzebowało przed przerwą jedynie kilku niezłych minut, by strzelić gola (było blisko podwyższenia) i ustawić mecz.
Gol sam w sobie był jednak bardzo dziwny (słowo-klucz!). Najpierw strzelać – to znaczy, chyba strzelać, bo równie dobrze mógł polować na kogoś na trybunach – próbował Papadopulos. Piłka powędrowała w boczny sektor boiska, obrońcy Ruchu kilka sekund wcześniej przygotowywali się na dośrodkowanie, Dziwniel wpatrywał się w ustawienie Czecha i… Uwaga, uwaga: pobiegł w przeciwnym kierunku, poślizgnął się, a gdy w końcu do niego doskoczył, było już pozamiatane. Dziwne, jeśli po takim meczu nie powędruje na ławkę.
Ruch starał się dziś prowadzić grę, operować piłką, ale miał problem z wykorzystywaniem sytuacji (do tego poprzeczka Jankowskiego, kontrowersja z rzutem karnym). Takiego problemu nie miało natomiast Zagłębie. Niespodziewaną metamorfozę – pewnie chwilową, ale jednak – przeszedł też Gliwa, którego wielu spodziewało się dziś na ławce, bo do klubu przyszedł nowy bramkarz. Opcja ze straszakiem podziałała i na niego, i na Papadopulosa, choć jego w rywalizacji z Arkiem Piechem akurat spisujemy na straty. Były napastnik Sivassporu zaliczył powrót-marzenie do polskiej ligi. Przypomniał się kibicom Ruchu, i to nie tylko golem, którego nawet nie celebrował, ale naprawdę świetną zmianą. Lubinianom, żeby odbić się od dna, brakowało właśnie takiego piłkarza.