Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski

redakcja

Autor:redakcja

27 sierpnia 2013, 00:38 • 7 min czytania

Dzisiaj mecz o Ligę Mistrzów. Jak byłem mały, to zawsze w sierpniu jeździłem na obozy zuchowe, a potem harcerskie (53 WDHiZ). Cztery tygodnie w lesie, w kompletnej dziczy, bez bieżącej wody, wygodnych łóżek, kibla, telefonów, no i bez prądu, więc jak łatwo się domyślić – także bez telewizora. W sierpniu Legia biła się o Ligę Mistrzów. Jak grała z chorwackim Hajdukiem Split, to wraz z kolegą prosiliśmy druhnę o zgodę na kilkukilometrowy spacer do najbliższego sklepu we wsi, gdzie mieli gazety. Pamięć mam słabą, ale to pamiętam jak dzisiaj – kupujemy „Piłkę Nożną”, na okładce Leszek Pisz mijający bramkarza. I od razu radość. Jest! Udało się!
A potem z wypiekami na twarzy otwieramy, kartkujemy, a tam: „Legia – Hajduk 0:1”. I jakże to tak – przecież fotka na okładce to ewidentna bramka, już go Leszek miał, już go skręcił, musiał to strzelić! Ale nie, stoi jak byk – 0:1. Czuliśmy się skołowani i oszukani. Rozmawialiśmy: – Myślisz, że co się stało? Nie trafił? Bramkarz obronił? A może to zdjęcie z jakiegoś innego spotkania?

Jak co wtorek: Krzysztof Stanowski
Reklama

Rok później schowałem się gdzieś w lesie i mecz z IFK Goeteborg słuchałem w radiu. To były czasy „Jedynki”, fantastycznie oddającego emocje Andrzeja Janisza (z którym niespełna dziesięć lat później mieszkaliśmy razem przez ponad miesiąc, w czasie Euro 2004 w Lizbonie – jakże to życie bywa nieprzewidywalne) i studia S-13. O słuchanie S-13 w weekendy musiałem prosić, ale skutecznie. Cokolwiek robili inni, miałem wybłagane te dwie godziny przy odbiorniku. Baterie R20 wykręcało się z latarki i wkręcało do radia, byle tylko wytrzymało jak najdłużej.

Ile razy później te mecze widziałem na wideo – nie zliczę. Pamiętam do dzisiaj, że akcja, po której w Goeteborgu wyrównuje Pisz, zaczyna się na szesnastce Legii, od spokojnego zagrania Zielińskiego na prawo. Przypominają mi się jakieś wyrywkowe zdania wypowiadane przez Dariusza Szpakowskiego (nawet takie nieistotne, typu „Wyciągnęli wnioski… Janusz Romanowski…”), mam przed oczami bombę Jespera Blomqvista (z IFK poszedł do Milanu, później do Manchesteru United), rajd Podbrożnego i czerwoną kartkę pokazaną za faul na nim, wyciętego Wieszczyckiego i jeszcze jedną czerwoną, no i trenera Szwedów oglądającego końcówkę zza krat. Grzegorza Lewandowskiego schodzącego z boiska w takim stanie, jakby snajper przestrzelił mu oba kolana. Dym, który nie pozwalał grać i uśmiech Radka Michalskiego, który już wtedy wiedział: udało się. Podkład muzyczny zapewniali kibice śpiewający Mazurka Dąbrowskiego, a całość spuentował „Szpak”: – A na pytanie, gdzie jest ta Legia, odpowiadam – w Lidze Mistrzów!

Reklama

A później faza grupowa, której pierwsze dwa mecze widziałem w telewizji, bo na bilet niestety nie było nas stać, a klub przysolił z cenami konkretnie. Dopiero mecz ze Spartakiem oglądany na „Ł»ylecie” (zawsze chodziłem na „Krytą”, sektor D górne, ale znowu – cena), w ścisku niemożliwym i przy mrozie tak siarczystym, że kostniały palce. Za dnia chyba było minus dziesięć albo i zimniej, a o 20.45 to nawet Ruscy biegali w kalesonach i grubych czapkach. Dwie godziny przed meczem już był chyba komplet, tak to pamiętam. I pozostało czekać, a przy tym nie zamarznąć. Już na samym początku Podbrożny i Kucharski mieli sytuacje dwustuprocentowe, strzały do pustej w zasadzie, ale obie zmarnowali, w drugiej połowie Leszek Pisz przyrżnął z rzutu wolnego w poprzeczkę, a nie jak miał w zwyczaju tuż pod nią. Spartak wygrał 1:0, zaliczył komplet punktów w grupie (18!), ale na trybunie nikt się nie smucił, bo przecież ludzie mieli przy sobie małe radyjka, słuchali wieści z Anglii i dobrze wiedzieli, że ćwierćfinał się nie wymknie, bo Blackburn zlało Rosenborg 4:1.

Dużo było wtedy niepokoju. Przed meczami z Goeteborgiem – bo przecież Legia miała dostać awans do Ligi Mistrzów bez eliminacji, ze współczynnika nabitego awansem do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, ale w ostatniej chwili UEFA zmieniła korzystny dla nas regulamin. Przed Rosenborgiem – bo przecież dziwna choroba, zwana „zatruciem bananem”, dopadła najlepszego napastnika, Jurka Podbrożnego. Przed ćwierćfinałem z Panathinaikosem – bo lód skuł murawę, żołnierze próbowali go rozłupać łopatami, w końcu wysypano tony soli, w efekcie czego płyta zamieniła się w błocko, bez chociażby źdźbła trawy (a po latach piłkarze wspominali, że śmierdziało jak z obory). Mówiło się, że ten mecz mógłby się odbyć w Szwajcarii, na neutralnym terenie, ja jako kibic żądałem spotkania tu, za rogiem, ale dzisiaj po latach sam się zastanawiam, co wyszłoby drużynie na dobre. Grecy byli do pchnięcia, zostali zresztą pchnięci pół roku później, tyle że to już był tylko Puchar UEFA.

Prawie dwadzieścia lat minęło, jak jeden dzień. Wciąż mam te obrazy przed oczami. Potrafię przypomnieć sobie tę tremę, którą czułem od samego rana, te – jak to się mówi – motyle w brzuchu, kiedy czekałem na rewanż w Atenach. Dzisiaj takie emocje są już mi obce, ale iluż ludzi będzie przeżywać je po raz pierwszy.

Ł»yczę piłkarzom Legii, by napisali własną historię, w stylu, do jakiego będą wracać za dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat – bo to nieprawda, że styl nie ma znaczenia. By rozegrali mecz, który ludzie będą wspominali tak, jak ja wspominam mecze mojej młodości. To jest ta chwila, gdy chwała jest na wyciągnięcie ręki. Nie pieniądze, chuj z pieniędzmi, i tak je wszystkie roztrwonicie. Chwała. Ktoś kiedyś, jak ja dzisiaj, może napisać o meczu ze Steauą, jako o najwspanialszym piłkarskim wspomnieniu. O was, jako o bohaterach dzieciństwa. Ł»yczę wam, byście opuszczali boisko jak Grzegorz Lewandowski – wycieńczony, kulejący, słaniający się na nogach, ale jednak zwycięski. Albo jak Leszek Pisz – noszony na barkach rezerwowego bramkarza.

* * *

Nie wiem, czy ktoś o tym pomyślał, nie mam pojęcia. Ale chciałbym dzisiaj na Łazienkowskiej spotkać wszystkich piłkarzy, którzy w 1995 roku wywalczyli awans do Ligi Mistrzów i później w niej grali bądź chociaż siedzieli w rezerwie – Szczęsnego, Mandziejewicza, Jóźwiaka, Bednarza, Zielińskiego, Lewandowskiego, Pisza, Ratajczyka, Stańka, Kubicę, Wieszczyckiego, Kucharskiego, Podbrożnego, Fedoruka, Michalskiego, Jałochę, Sokołowskiego, Szamotulskiego, Mosór, Kacprzaka… Piękna byłaby to klamra.

Póki co, dzień przed meczem Legii ze Steauą na bocznym boisku przy فazienkowskiej zagrali oldboye Legii w meczu Pucharu Polski. Gładkie 3:0 z Lesznowolą. Zagrali Szamotulski, Kiełbowicz, Ł»ewłakow, Dziekanowski, Mięciel, obaj Sokołowscy, z ławki wszedł Piotr Włodarczyk – i to wszystko super. Ale nie mogę pojąć, jak w oldboyach Legii mogą występować zawodnicy, którzy nigdy w niej nie grali – jak Jakubowski, Kłos, Podoliński czy Bykowski. Kłos – bardzo fajny człowiek, ale swoją grą Legii mistrzostwo odbierał (trzykrotnie), a nie dawał, podobnie jak Ariel Jakubowski – mistrz z ŁKS-em z 1998 roku. Bykowski z kolei wygrał z Legią walkę o tytuł w roku 2000. Nie przystoi klubowi z taką historią, by posiłkował się oldboyami, których jedyny związek z Łazienkowską polega na tym, że robili wszystko, by zasmucić tutejszych kibiców.

Zapytałem ostatnio o to „Włodara”. Mówię mu: – To niepoważne.
A on odparł z uśmiechem: – Wiesz, jest taka fundacja „Mam marzenie”. No i są tacy piłkarze, co mieli marzenie, by kiedyś zagrać w Legii, ale im się nie udało. My im teraz pomagamy.

* * *

Liga Mistrzów w dużej mierze kojarzy mi się z Leszkiem Piszem. W książce Grześka Szamotulskiego ten zawodnik będzie fajnie przedstawiony. Okazuje się bowiem, że gdyby dzisiaj spytać bardzo wielu piłkarzy, dlaczego akurat jego robili kapitanem, dlaczego jego się słuchali, to… sami nie wiedzą. Po latach uważają charyzmę Pisza za bardzo dyskretną. – On nie chciał rządzić, rzadko coś mówił. A słuchaliśmy go, bo najlepiej grał w piłkę – wspominają.

Leszek jak już występował w Grecji, a to był moment, gdy się poznaliśmy, to przysyłał mi… pocztówki na święta, co bardzo mnie urzekało. Czasami znajdowałem w skrzynce jakieś pozdrowienia od niego, o które wcale nie prosiłem, a które sprawiały mi sporą satysfakcję. Odnalazłem jedno z takich zdjęć, które mi znienacka przysłał.

Image and video hosting by TinyPic

„Dla sympatycznego Krzysztofa”.

Ha! Jeszcze wtedy byłem sympatyczny.

Leszek, mam nadzieję, że zobaczymy się we wtorek. Historia pokazała, że bez ciebie o awans do Ligi Mistrzów jest bardzo trudno.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama