Cóż to był za mecz, cóż za tempo, cóż za walka. Fantastyczne spotkanie Wisły Kraków z Lechem Poznań. Takie, które absorbuje tak bardzo, że nie pozwala ani wyjść na minutę do kuchni, ani do toalety, ani nawet nie pozwala odebrać telefonu. „Biała Gwiazda” zagrała jak za najlepszych lat, z zębem, zawzięcie, ale też z fantazją. Po prostu porywająco. Lech momentami – zwłaszcza w drugiej połowie – wskakiwał na taki poziom, by dla rozpędzonej drużyny Franciszka Smudy nie być tylko tłem, lecz dość realnym zagrożeniem. Ale tak naprawdę, nawet kiedy szturmował „Kolejorz”, bardziej pachniało golem z kontry na 3:0, a nie na 2:1.
To było chyba najszybsze spotkanie w tym sezonie. Kilku piłkarzy wskoczyło na niepokazywany wcześniej poziom. Owszem, Arkadiusz Głowacki od początku rozgrywek prezentuje się wybornie (to zabawne, że obecny jego trener uznał swego czasu, że „Głowa” jest za stary na występy w rozegranych ponad rok temu finałach mistrzostw Europy), ale już taka forma Łukasza Burligi, Gordana Bunozy czy Michała Chrapka musi zaskakiwać. Chrapek wreszcie zademonstrował to, na co wszyscy czekali – inteligencję w grze i znakomite wyprowadzenie piłki. Godnie partnerował mu Łukasz Garguła, który gdyby jeszcze wykorzystał sytuację sam na sam po wyśmienitym podaniu Pawła Brożka, to zbliżyłby się do noty marzeń. Wisła Smudy w porównaniu z Wisłą Kulawika to zupełnie inna jakość, zupełnie inne dążenie do zwycięstwa. Ta drużyna naprawdę się przebudziła. Zupełnie jakby przed meczami była pieszczona elektrowstrząsami.
Lech po pięciu kolejkach ma zaledwie jedno zwycięstwo i cztery zdobyte gole, tylko Zagłębie Lubin i Korona trafiają rzadziej, z tym że Korona może poprawić się w poniedziałek. Wciąż nie może odnaleźć się Łukasz Teodorczyk, bo ilekroć wejdzie na boisko Bartosz Ślusarski, tylekroć wydaje się zawodnikiem jednak groźniejszym (i piszemy to nawet mimo absolutnie żenującej, nieudolnej dzisiejszej symulki). Szymon Pawłowski gra jakby sam ze sobą, a nie z resztą zespołu, natomiast Kasper Hamalainen to taki sam śpiący rycerz, jak Helio Pinto w Legii. Potrafi zniknąć w meczu na pół godziny albo i godzinę i nikt nie ma pojęcia gdzie był: czy aby na pewno na boisku, czy może w kolejce po kiełbaskę. Pod formą są jednak wszyscy. Słabo wygląda Możdżeń, gdzieś zniknął efektywny i konkretny Lovrencsics. Jeszcze w zeszłym sezonie w razie kłopotów ktoś po prostu ładował z dystansu pod ladę, ale teraz Tonew jest już w Aston Villi, a reszta jakoś nie może dokopać do bramki.
Uff, to było naprawdę pasjonujące 90 minut!

O pierwsze zwycięstwo w tym sezonie walczył Śląsk Wrocław – i wywalczył, mając ku temu najlepszą możliwą okazję, czyli Widzewa Łódź po drugiej stronie. Tam tempo było zupełnie inne niż w Krakowie, senne, chociaż z cucącymi publikę zrywami. Wyśmienicie grał – i tu szydery żadnej z naszej strony nie ma – Dalibor Stevanović, jak zwykle dużo widział i szybko reagował Sebastian Mila, jak zwykle też przepychał się z obrońcami Paixao. Nawet Sylwester Patejuk wskoczył na bardzo przyzwoity poziom, chociaż odkąd przeszedł z Podbeskidzia do Śląska, zdarzało mu się to rzadko.
Wrocławianie nie musieli zagrać w połowie tak dobrze jak w Sewilli, ale to jest właśnie ten paradoks piłki (plus oczywista różnica poziomów) – tam dali z siebie wszystko, a przegrali 1:4. Tutaj troszkę ślamazarnie wtłoczyli trzy razy piłkę do bramki łodzian. Widzew w ostatnich latach zawsze dobrze zaczyna sezon, a później zaczyna dołować. Jeśli to już ten moment, to przed łódzką drużyną kłopoty. W pięciu meczach ten zespół stracił aż trzynaście goli, teraz jeszcze ma odejść Phibel do Rosji, więc dopiero defensywa może się posypać na amen. Swoją robotę wykonuje jednak z przodu Visnakovs, który dzisiaj zdobył gola, mógł nawet ze trzy, w każdym razie pokazuje, iż nie jest dla niego wielkim problemem wygrać walkę o pozycję z obrońcą w polu karnym.
