Był kiedyś taki dowcip o budowlańcach: robota szła wolno jak szlag, więc wreszcie przyszedł na budowę kierownik. No to wszyscy nagle zapieprzają na pokaz, jeden facet nawet tak, że zasuwa w jedną i w drugą z pustą taczką. Gdy kierownik pyta go, co ten robi, wtedy gość odpowiada: „panie, taki zapierdol, że nie ma kiedy załadować!”. Tak samo wyglądał dzisiejszy mecz Zagłębia z Cracovią, nieustanne bieganie, w jedną i w drugą, na całkiem wysokim tempie. Problem tylko, że z pustą taczką, bowiem i jedni, i drudzy specjalizowali się w traceniu piłki na około trzydziestym metrze.
Tiki-taka w wykonaniu krakowskim wyglądała dziś tak, że Guardiola gdyby nie żył, to przewracałby się w grobie. Cracovia tak bardzo wikłała się w koronkowych akcjach, że aż potrafiła stworzyć zagrożenie przez cały mecz tylko strzałami z dystansu – typowa hiszpańska piłka, przyznacie. Niektórym mogła imponować ta sporadyczna niby swoboda przed polem karnym rywali, ale co z tego realnego wynikało? Uosobieniem sytuacji jest Steblecki: ma chłopak technikę i drybling, korzysta z niej. Problem w tym, że zdecydowanie za rzadko korzysta na jego technice i dryblingu zespół. Innymi słowy: gracz ten przejdzie jednego w niezłym stylu, ale potem zamiast dograć, będzie dalej szedł na zderzenie z obrońcami. Kibic pomyśli, że ładna akcja, a trener z nerwów wyrwie sobie włosy spod pachy. Na głowie przez takiego gracza dawno łysina.
Dobrze chociaż, że Cracovia czyta Weszło i wie, że Gliwę warto ostrzeliwać. To jest zawodnik, któremu dziecko do potrzymania dałaby tylko mama Madzi, prędzej czy później sam zrobi więc bramkę. Dziś próbowali go zaskoczyć mniej lub bardziej udanie Boljevic i Dąbrowski. Aż wreszcie Budziński obraził się na zespół, postanowił stworzyć jednoosobową drużynę, która nie akceptowałaby taktyki Cracovii pod tytułem „akcja powinna trwać minimum 65 minut”. FC Budziński przeprowadziło akcję przez połowę boiska, a potem uderzyło tam, gdzie chciało. W słaby punkt Gliwy. Czyli w sam środek bramki. Po ziemi. Nie za mocno. Kompletnie nie do obrony dla tego wybitnego specjalisty od puszczania strzałów nie do puszczenia.
Zagłębie tym razem postanowiło ograniczyć zagraniczny szrot w pierwszej jedenaste do niezbędnego minimum. W pierwszym składzie dzięki temu zagrali młodzi Azikiewicz i Bonecki. Ten drugi nawet zagrał dobrą piłkę do Rymaniaka, mógł po niej paść gol, jednak przede wszystkim dał się zapamiętać z sytuacji, gdy do strzału z przewrotki zbierał się dłużej niż Tsubasa. Generalnie jednak przy Azikiewiczu wyglądał jak profesor, ten drugi bowiem może i był aktywny, może i nie bał się brać odpowiedzialności za grę, ale spójrzmy na jego firmowe zagrania. W pierwszej połowie przestrzelenie z paru metrów stuprocentowej sytuacji, w drugiej rzut rożny w aut; obu spokojnie zakasował Jaroszyński z Pasów, co chwila włączający się do ofensywnych akcji. Dlatego choć nasze apele do Buczka, by postawił na młodzież zostały wysłuchane, tak okazało się, że póki co te młode wilczki nie są w stanie ukąsić nawet Cracovii. A przecież pisaliśmy o tej drużynie, że jej potrafi strzelić każdy frajer – Zagłębie nie zasługuje jednak nawet na takie miano. Drużyna, która na szpicy ma „Padakopoulosa” to poziom niżej.
Na betonowej pustyni, jaką na szczęście nie za długo już będzie stadion Górnika, odbyły się Wielkie Derby Śląska. Choć mecz ten momentami wyglądał, jak gdyby wszyscy gracze na plecach mieli worki z węglem, tak miał swoją dramaturgię. Powiedzmy jednak jasno: na takim stadionie wiele traciłby na atrakcyjności i finał CL Milanu z Liverpoolem, ten mecz nie był wyjątkiem, derby czy nie derby.
Obie połowy były identyczne, jeśli wyłączyłeś telewizor w przerwie i tak widziałeś cały mecz. Długie prostopadłe podanie, szybko strzelony przez Górnika gol. Potem jednak zabrzanie zamiast próbować dobić rywala, wykorzystać nieporównywalnie groźniejszy atak jaki mają, to decydowali się cofać pod własną bramkę. A naprawdę mieli lepszych jakościowo zawodników na boisku, Ruch ani nie wyglądał przekonująco w ataku, ani w pomocy, ani w obronie. Spójrzmy na detale: katastrofalny Szyndrowski na stoperze, środek pomocy łącznie mający z 500 lat, w ataku Kuświk, który nie potrafiłby strzelić z gumy od majtek, a co dopiero do bramki. Nie to, że Górnik prezentował tutaj poziom rodem z finału Mistrzostw Świata, ale jednak Ruch zyskał remis głównie dlatego, iż zespół z Roosevelta mu na to pozwolił. Górnik oddał inicjatywę broniąc jednobramkowego prowadzenia, a to zawsze proszenie się o katastrofę. W drugiej połowie, po długich minutach człapania, Witkowski rzucił wyzwanie Gliwie przez co ekipa Nawałki wreszcie została skarcona. I dobrze. Takie kunktatorstwo nie przystoi było nie było liderowi ligi.
Nakoulma mógł rozstrzygnąć ten mecz sam, bowiem trzy razy znalazł się w idealnej sytuacji, za każdym razem świetnie obsłużony podaniem. Raz podawał Małkowski, raz Przybylski, raz Mączyński. Jedna wykorzystana stuprocentowa okazja to i tak jak na Prezesa niezły wynik, jednak co może starczyć do transferu, nie starczyło do zwycięstwa. Po stronie Ruchu imponował przede wszystkim vintage Zieńczuk, który postanowił zawstydzić dziś młodszych kolegów z zespołu, nawet grając z jedną sprawną nogą. Nie tylko strzelił piękną bramkę, ale też i napędzał akcje drużyny, raz zabawił się z rywalami przerzucając nad dwoma piłkę i tak ich mijając. Po jego zejściu ekipa Zielińskiego musiała chwytać się desperackich ruchów, takich jak choćby podawanie Janoszce.
Dlatego też wejście takiego gracza jak Jankowski było poważnym wzmocnieniem siły ognia. Siedzieć na ławce, bo zamiast ciebie gra Kuświk – to musi boleć, dlatego nie dziwiło jak zmotywowany był dziś ten zawodnik. Jankowski nawet marnując świetne sytuacje, jak choćby nie trafiając do pustej bramki głową z kilku metrów, i tak pokazał, że na ten moment Ruch będzie miał kłopoty ze znalezieniem dla niego alternatywy. Aczkolwiek to tylko udowadnia specyfikę naszej ligi: należy się podniecać i klaskać zawodnikowi, który pudłuje do pustaka.

