Po pierwszych 30 minutach wydawało się, że awans do Ligi Mistrzów to wciąż mrzonka. Piłkarze Steauy Bukareszt nie tyle Legię gnietli, co ją po prostu masakrowali – nie wynikiem, ale kulturą gry, jakością, szybkością i dokładnością. Legioniści wyglądali na zespół, który czeka na egzekucję, niczym San Marino przyjeżdżające na Stadion Narodowy. Aż przykro było patrzeć, bo nawet na pięć sekund drużyna Urbana nie potrafiła przenieść gry na połowę przeciwnika. Na szczęście to jest piłka nożna – sport, w którym jedna akcja może odmienić i wynik, i obraz gry. Tę właśnie akcję przeprowadził Radović, który zagrał do Marka Saganowskiego, Saganowski w piłkę nie trafił, ale poprawił go Jakub Kosecki.
Legia była na kolanach, ale w przerwie z tych kolan się podniosła i wyjeżdża z Bukaresztu z wymarzonym wynikiem. Teraz „tylko” trzeba utrzymać wynik 0:0, jak w spotkaniu z Molde, a piłkarze obsypani zostaną komplementami i pieniędzmi. Z dwóch milionów euro, przewidzianych jako premia dla zespołu, co najmniej milion należy się Duszanowi Kuciakowi. To on utrzymał Legię przy życiu w dwumeczu z mistrzem Norwegii i to on teraz był najlepszy na boisku w meczu z drużyną rumuńską. Każdemu po równo – to hasło z poprzedniej epoki, chociaż w sporcie często stosowane. Nie da się jednak postawić znaku równości między tym, co Legii daje Kuciak, a tym co daje jej np. Vrdoljak. Dzięki Bogu, że tego bramkarza nie udało się sprzedać do Standardu Liege – piszemy „nie udało się”, bo podobno klub chciał go puścić, tylko sam Słowak do wyjazdu się nie palił.
Pierwsza połowa to był koszmar. Tym większe zaskoczenie, że Legia zdołała się pozbierać, bo po 45 minutach wydawało się, iż przepaść pomiędzy zespołami jest nie do przeskoczenia. Gdyby ci zawodnicy pękli, gdyby spuścili głowy, gdyby pogodzili się z dotychczasowym przebiegiem meczu – to wyjeżdżaliby z Bukaresztu zdemolowani, z bagażem trzech czy czterech goli. Zdołali się jednak spiąć, świadomi stawki i odpowiedzialności. Aż ciekawi jesteśmy, co działo się w szatni w przerwie meczu, bo odmieniona wyszła z niej nie tylko drużyna, ale też trener Jan Urban, który z poluzowanym krawatem prezentował się niczym gość weselny w czasie poprawin, o piątej nad ranem.
Do przerwy katastrofalni byli wszyscy albo prawie wszyscy (Kuciak doskonały, Rzeźniczak po przesunięciu na środek obrony w miejsce Jodłowca też bardzo dobry), środek pola nie istniał, nie było Vrdoljaka, Radovicia i Furmana. Fatalnie kaleczył Kucharczyk. Prosta konsekwencja – nie było też Marka Saganowskiego, całkowicie odciętego od piłek. Ale po przerwie nagła odmiana, bo pomoc zaczęła funkcjonować, za wyjątkiem wciąż beznadziejnego Vrdoljaka. Przebudził się Kucharczyk, zaczął odbierać piłki Furman, zrywał się Radović. A Kosecki, jak to Kosecki, żywe srebro i największa wartość tej drużyny, bo nawet kiedy jest niewidoczny przez 70 minut, to nie wiadomo, co zrobi w 71.
Wynik – bajka. Ale co czeka nas w rewanżu, aż trudno przewidzieć. To będzie bardzo długie 90 minut. I trzeba naprawdę wspiąć się na wyżyny, by takiej drużynie jak Steaua nie pozwolić na zdobycie gola.