To była jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie zobaczyłem w tym sezonie. Mecz, po którym czułem się zrobiony w konia przez los. – W futbolu cuda nie istnieją – krzyczała okładka gazety La Republica. – To nie cud, lecz coś znacznie większego – napisano z kolei w Corriere della Sera. A jednak względem porażki Barcelony z Romą dość szybko przeszedłem do porządku dziennego. Nie to, że „nic się nie stało, hej cules, nic się nie stało”. Ale ta klęska po prostu była logiczna. Na pozór trudna do pojęcia, lecz w ostatecznym rozrachunku wynikająca bezpośrednio z serii małych, niezauważalnych na pierwszy rzut oka, błędów.
Wiecie, co uderzyło mnie znacznie bardziej niż sama „Romantada”? Rozbrajająca szczerość Sergio Busquetsa, który na co dzień mówi mało, trzyma się z dala od mediów społecznościowych, ale jak już zabierze głos, potrafi trafić w samo sedno. Po odpadnięciu z Champions League nie uświadczyliśmy z jego strony żadnych banałów, czarowania kibiców formułkami utartymi niczym nosy samych Barcelonistów przez Giallorossich. – Oczywiście, że nie tego chcieliśmy. Skłamałbym, gdybym powiedział, iż ta porażka do czegoś nam się przyda. Rok temu odpadliśmy z Ligi Mistrzów w podobny sposób, choć wtedy zawiedliśmy już w pierwszym meczu. Nie umieliśmy odpowiedzieć na warunki, jakie postawiła nam Roma. Była lepsza przez cały czas – opowiadał wychowanek La Masii.
Szanuję to bardzo. Tyle się mówi o posiadaniu „cojones” wśród ludzi hiszpańskiego futbolu, ale dla mnie to właśnie tego typu sytuacje pokazują, kto ma je w największym rozmiarze. Bynajmniej nie są to wszyscy ci, co na każdej konferencji wdają się w szermierkę słowną, wbijają szpileczki i jak na tacy dają nagłówki do gazet. To tylko show, a nie konkrety. Gorsza strona medalu jest taka, że co z tego, iż problem został zdiagnozowany – ponownie! – skoro nie potrafiono go rozwiązać?
Względem Blaugrany zawsze byłem cierpliwy i z dużym dystansem podchodziłem do wszystkich tych kryzysów, o których zaczynano mówić, gdy zespół z Katalonii nie wygrał dwóch meczów z rzędu, albo Messi nie strzelał w kolejnych trzech. Dlatego dość długo siedziałem cicho, patrząc jedynie jak zespół Valverde działa przez większą część zimy oraz wiosny w „trybie stamina”. Jak usypiał rywali swoim powolnym dreptaniem, zwiększając tempo w meczu jedynie kilka razy, by w tych momentach zdobywać bramki. Aż w końcu uśpił samych siebie, bo przecież właśnie z minimalizmu wynikła dotkliwa porażka z Romą. To paradoks, ale najwidoczniej wysoka zaliczka z pierwszego meczu była najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić Dumie Katalonii.
Moja czujność zresztą też sobie smacznie chrapała niemal od początku roku kalendarzowego, ponieważ po prostu ufałem El Txingurriemu. To z kolei wynikało z kilku rzeczy. Po pierwsze, bo dokładnie pamiętałem jak wyglądał jego Athletic niemal w każdym sezonie – najpierw dołował, przyprawiając kibiców o wiele siwych włosów, by w drugiej części rozgrywek nadganiać zaległości, osiągając rezultat dokładnie taki, jaki stawiano przed Lwami latem. Po drugie – podobał mi się pragmatyzm szkoleniowca z Estremadury, który zdawał się być słuszny, zwłaszcza w okresie, gdy Barca niemal przez trzy miesiące rozgrywała swoje spotkania co 3 dni. Po trzecie, ponieważ mu ufałem. Po prostu. Zarówno w kwestiach taktycznych, jakie na przestrzeni całego sezonu w większości się broniły, ale także personalnych. Zasłużył sobie na to przez lata świetnej pracy wykonywanej na San Mames, gdzie pokazał, iż również sytuacją kryzysową potrafi zarządzać.
Z perspektywy klubu zaś – gały dobrze widziały, kogo brały i czego należy się spodziewać w grze zespołu pod wodzą tego szkoleniowca.
Kupowałem więc nawet nie do końca zrozumiałą obsesję Valverde na punkcie jak najwcześniejszego wygrania ligi, tudzież utrzymania wysokiej przewagi, dzięki czemu Blaugrana mogłaby się skupić właśnie na europejskich rozgrywkach. Tak też starałem tłumaczyć sobie i nie tylko sobie brak rotacji na wielu pozycjach, który miał pozwolić drużynie zachować niezbędną ciągłość w osiąganiu korzystnych wyników. – To nie jest dobry czas na eksperymenty – mówił kategorycznie trener na konferencjach prasowych, ucinając dyskusję na temat braku szans dla zmienników i zajeżdżania niektórych czołowych graczy. Uważał widocznie, iż podstawowi zawodnicy grający nawet na 50% nadal są w stanie zaoferować więcej niż rezerwowi ze znacznie bardziej naładowanymi bateriami.
Z perspektywy czasu zastanawiam się jednak, czy w lutym i marcu aby na pewno obserwowaliśmy oszczędzanie sił przez kluczowych graczy, czy też jednak już ich dołek formy wynikający właśnie ze zmęczenia. Może nie tak skrajnego jak u Paulinho – który na przestrzeni 2017 roku rozgrywał mecze średnio co 5 dni i otwarcie mówił, iż marzy mu się urlop – ale jednak na tyle dużego, by zaważyć na niekorzyść całej ekipy w najważniejszym momencie.
Tyle przecież mówiło się choćby o konieczności oszczędzania Andresa Iniesty, a jednak Hiszpan często występował w spotkaniach, w których jego obecność była zwyczajnie zbyteczna. Czy w jego miejsce nie warto byłoby czasem wystawić choćby Denisa Suareza? Jasne, jest on znacznie słabszy, ale na Las Palmas, Malagę, Athletic czy Leganes spokojnie by wystarczył. Busquets zmagał się z mniejszymi urazami, lecz kiedy tylko mógł, wychodził na boisko, ponoć nawet na blokadzie. Andre Gomes świetnie poradził sobie w podobnej do jego roli w meczu poprzedzającym nieszczęsny rewanż z Romą. Sergio nadal nie był w pełni sił, więc może Portugalczyk byłby lepszą opcją? I przy okazji zostałby podbudowany mentalnie, widząc zaufanie od szkoleniowca? Albo kolejny przykład, czyli Gerard Pique, który odpoczynku nie zaznał od początku marca, choć przez cały ten czas Yerry Mina pozostawał zdrowy i mógłby dać odsapnąć bardziej doświadczonemu koledze. Z kolei Paco Alcacer odciążyłby w podobny sposób Luisa Suareza.
Szokujące są te dysproporcje pomiędzy zawodnikami pierwszego składu, a ich – jedynie teoretycznymi – zmiennikami. Tutaj zestaw minut rozegranych przez 12 najważniejszych barcelonistów:
A tu z kolei rozliczenie czasowe dla rezerwowowych:
Można byłoby lepiej gospodarować siłami piłkarzy? Oczywiście, że tak. Czy to byłaby gwarancja sukcesu w dwumeczu z Romą? Oczywiście, że nie. Ale czy w piłce nie chodzi o minimalizowanie ryzyka? Wiadmo, kiedy jest już po wszystkim znacznie łatwiej oceniać postawione kroki, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, iż z dwóch dróg, jakimi mógł podążyć El Txingurri do osiągnięcia sukcesu z jednoczesnym małym nakładem energii, on wybrał tę niby prostszą, lecz pełną wyboi.
W momentach taki jak ten, czyli niedługo po definitywnej przegranej Barcelony w jakichś rozgrywkach, nachodzi mnie myśl – czy my jednak, jako kibice, nie zostaliśmy aż za bardzo rozpieszczeni przez naszych pupili? Robimy krzywe miny, gdy Duma Katalonii potknie się na etapie ćwierćfinału lub półfinału, bo oczekujemy, iż co roku będzie triumfowała w Lidze Mistrzów. Trzy lata bez niej? Słaby okres. Przesada. Dlatego często broniłem chociażby Pepa Guardioli, gdy znaczna większość opinii publicznej uznawała jego kadencję w Bayernie za rozczarowującą, choć tytuły krajowe zdobywał seryjnie i z łatwością, a w Champions League co roku docierał do 1/2 finału.
No ale z drugiej strony jak tu nie narzekać na ten „wyczyn” Blaugrany z rzymianami, kiedy ci zapieprzali przez półtorej godziny jakby mieli ADHD, zaś podopieczni Valverde byli statyczni niczym piłkarzyki na sprężynkach. Którzy po prostu chcieli przetrwać i nic więcej. To nie jest postawa godna sportowca na żadnym poziomie, a już na pewno nie na tak wysokim, gdy stawką jest awans do kolejnej fazy najważniejszego klubowego pucharu.
Co mnie w tym wszystkim bardziej martwi to fakt, iż równolegle do lamentowania za utraconą szansą w Lidze Mistrzów pojawia się też deprecjonowanie osiągnięć Barcelony na krajowym podwórku. Jeszcze jedna analogia względem Bayernu i Guardioli – o ile tam jeszcze byłem w stanie zrozumieć umniejszanie znaczenia zdobywanego mistrzostwa z powodu braku jakiejkolwiek konkurencji dla ekipy z Monachium, o tyle nie pojmuję podobnego nastawienia względem La Ligi. A co z Realem Madryt? Co z Atletico? Ci pierwsi oczywiście dali ciała, drudzy zaś na przestrzeni całego sezonu nie potrafili utrzymać aż tak dużej regularności, ale to chyba tym lepiej świadczy o Blaugranie? Wiem, że rekordy już mało kogo cieszą i interesują, aczkolwiek ten pobity przez zespół Valverde przedwczoraj uważam za wyjątkowo miarodajny – 39 meczów w Primera Division bez porażki, jeden więcej niż w serii Realu Sociedad z lat 1979-80, a zatem również najwięcej w historii. Czy to, nawet przy zachowaniu dołka formy drużyn ze stolicy Hiszpanii, nie świadczy o wielkiej sile Dumy Katalonii?
Błagam, szanujmy ligowe triumfy, bo mimo tego, iż przez ostatnią dekadę Barca święciła kolejne często i gęsto, to również one są czymś ekstra, a nie tylko przykrym obowiązkiem, który należy wypełnić i zaraz o nim zapomnieć.
Daleko mi natomiast do postawy wszystkich tych cules, którzy na skutek przegranej z Romą zaczęli dowodzić słuszności zwolnienia El Txingurriego. To postępowanie rodem z Ekstraklasy, gdzie wystarczy malutki impuls, by pozbyć się menedżera. Naprawdę do takiego wzorca chcemy dążyć? Zwłaszcza że jego drużyna za chwilę zgarnie majstra, a także – na co liczę – Puchar Króla? Z tym drugim to jest tak, iż gdy się go nie zdobywa, jest trofeum nieważnym, natomiast kiedy dostawia się go do klubowej gabloty, jego ranga nagle znacznie rośnie. No ale po straceniu szansy na wygraną w Lidze Mistrzów to zdecydowanie powinien przestać być „puchar pocieszenia”. Czy dublet wygrany w bardzo dobrym, albo chociaż przyzwoitym stylu, nie byłby sukcesem?
Moim zdaniem Valverde należy się czas i druga szansa, aby zobaczyć, czy do spółki z piłkarzami odpowie na zarzuty stawiane przez Sergio Busquetsa. Czy Gerard Pique słusznie wtrącał się w kompetencje szkoleniowca z Estremadury, sugerując mu żądając od niego wydania nakazu gry znacznie wyższym pressingiem, na większej intensywności? Czy Ernesto miał rację, oburzając się na stopera, gdzieś między wierszami podważającego kompetencje szkoleniowca? Czy mądrze było zachowywać się niczym Franciszek Smuda podczas Euro 2012, który na pytanie “co słychać?” odpowiadał, że “u niego bez zmian”? Czy wszystkie wyrazy szacunku wygłaszane w kierunku Romy przed rewanżem nie były jedynie typowym kurtuazyjnym pleplaniem?
(Rozmowę Valverde z Pique można zobaczyć poniżej, mniej więcej od 1:05)
Przed przyszłym sezonem kadra Barcelony ma zostać odmłodzona, a główny akcent – wzorem Realu Madryt – położony właśnie na zwycięstwo w europejskich rozgrywkach. Już teraz El Txingurri miał mocną i dość szeroką kadrę, ale nie chciał za bardzo korzystać z jej dobrodziejstw. Jeśli latem Blaugrana rzeczywiście przejdzie rewolucję za aprobatą trenera i również po niej popełni takie same lub podobne błędy, wtedy trzeba będzie poważnie zastanowić się nad jego przyszłością.
A na razie – jakby to zalecił Ronaldo – calma!
Mariusz Bielski
PS. Specjalne podziękowania dla Dominika Zająca za przygotowanie wykorzystanych w tekście tabel.