To było nieuniknione. Dobra seria Piasta (sześć spotkań bez porażki, wliczając w to spotkanie z Górnikiem) nie wzięła się z niczego. Gliwiczanie nie przespali transferowej zimy i wiosną prezentują się bardzo solidnie. Fornalik wyciska z nich maksa. Bez trudu znaleźlibyśmy ekipy, które zdecydowanie bardziej zasługują na spadek. Jednak ten sam Piast wyraźnie nie dojechał na mecz w Płocku, przegrał i znalazł się niebezpiecznie blisko strefy spadkowej. Dwa punkty przewagi nad Lechią mimo tak udanej rundy to oczywiście pokłosie fatalnej jesieni, przez którą każda porażka boli teraz dwa razy bardziej. Tak jak ta z Wisłą, która okazała się konkretniejsza, wykorzystując niepewność rywali przy stałych fragmentach gry.
Musimy przyznać, że zaskoczył nas początek tego spotkania. Spodziewaliśmy się raczej niemrawego tempa, związanego z niedawnym odejściem od świątecznego stołu. Tymczasem, przynajmniej w pierwszych minutach, nie mogliśmy oderwać wzroku od telewizora. Obie drużyny, zamiast wyczekiwać na ruch przeciwnika, rzuciły się na siebie i próbowały coś wykreować. Doceniamy starania, szkoda tylko, że zabrakło konkretów. Zapamiętaliśmy dwa strzały Merebaszwiliego. Jeden bardzo słaby, wprost w ręce bramkarza. I drugi, po którym piłka wylądowała na orbicie.
Z każdą upływającą minutą spotkanie stopniowo przekształcało się w mecz siatkonogi. Mamy wrażenie, że pojedynków główkowych było więcej niż dokładnych podań. A emocji – jeszcze mniej niż podczas politycznych kłótni przy świątecznym stole. Bryndzę wynagrodziła nam jednak końcówka pierwszej połowy, w której uwidoczniły się problemy Piasta w grze obronnej. Zapytacie: jak to? Przecież gliwiczanie ostatniego gola stracili w pierwszej tegorocznej kolejce. Potem trzy sztuki załadowała im tylko Komisja Ligi. Faktem jest, że drużyna Waldemara Fornalika ostatnio rzadko daje dojść do głosu swoim rywalom, ale w pierwszej połowie spotkania z Wisłą popełniła dwa grzechy ciężkie. Oba w ciągu zaledwie minuty. Płocczanie stworzyli sobie dobre sytuacje po dośrodkowaniach z rzutu rożnego Furmana. Najpierw głową strzelał Dźwigała, ale świetną interwencją popisał się Szmatuła. Następnie Uryga uderzył minimalnie obok lewego słupka.
Kompletnie nie funkcjonowało krycie strefowe. Obrońcy nie atakowali piłki, nie robili wybloków. Piast miał furę szczęścia, przetrwał małe oblężenie, po czym świetną okazję miał Badia. Otrzymał piłkę na jedenastym metrze, uderzył z woleja, ale trafił w poprzeczkę. Po raz kolejny potwierdziło się jednak, że co się odwlecze, to nie uciecze. Końcówka spotkania. Rzut rożny. Wrzutka Furmana, strzał głową Urygi i tym razem gol. Pierwsze trafienie obrońcy płocczan w ekstraklasie. Znów zaspali obrońcy, którzy nawet nie udawali, że starają się walczyć w powietrzu. Szmatuła, który kilka razy wyciągnął swoją drużynę z opresji, tym razem nie miał nic do powiedzenia.
Wspominamy od razu o bramce, która padła w samej końcówce, bo po zmianie stron nie działo się prawie nic. Po wejściu z ławki szarpał trochę Michalak, trafił nawet w poprzeczkę. Swoje dawał Merebaszwili. Kompromitował się Zawada, który nawet nie kwapił się, by wyskakiwać do górnych piłek. Z drugiej strony dobre zawody, oprócz Szmatuły, rozgrywał Czerwiński. Generalnie jednak najjaśniejszym elementem drugiej odsłony było słońce. A to mówi wiele.
Wisła Płock tym samym nie przegrała już od czterech spotkań. Pnie się w górę tabeli i kto wie, być może powalczy nawet o europejskie puchary.
[event_results 436689]
Fot. Newspix.pl