Pierwszego trenera, który go polubił, spotkał dopiero za granicą. W Polsce albo rzucał sobie kłody pod nogi sam, albo rzucać pomagali mu inni. Kiedyś zgubiła go Warszawa, bo jak dzwonili koledzy to nigdy nie odmawiał. Kiedyś zgubił się sam, bo powiedział o kilka słów za dużo i odciął szansę na transfer. Historii innego transferu, gdy menedżer wydzwaniał w nocy, nie wyjaśnił do teraz. W pewnym momencie, co sam przyznaje, był w bagnie po uszy, a dziś – już z inną mentalnością i świadomością, że parę lat temu trenerzy mieli go dosyć – od czterech lat spogląda na Polskę z Celtiku Glasgow. O szczęśliwych testach antydopingowych, niezadowolonych życiem mrukach z polskiej szatni, „powitaniach” z bramkarzem Rangersów, Djokoviciu, który uciekł z jego samochodem, trenerze, z którym nigdy nie usiadłby przy grillu i kulisach zwycięstwa z Barceloną rozmawiamy z Łukaszem Załuską.
Przed wywiadem spytaliśmy na Twitterze czytelników, jakie mają do ciebie pytania. Domyślasz się, jakie padały najczęściej?
O czasy Legii?
O twoją ambicję. To jak, jesteś już jak Jurek Dudek i wystarcza ci ławka? Wygodnie się siedzi?
Grubo zaczynamy… Słuchaj, praktycznie w każdym wywiadzie dostaję takie pytanie, zwłaszcza od polskich dziennikarzy i powiem ci tak – jestem w wielkim klubie i żeby gdzieś odejść, musiałbym mieć naprawdę dobrą ofertę. Nie chcę odchodzić dla samego odchodzenia, do bardzo przeciętnej drużyny z bardzo przeciętnej ligi. Wolę zagrać w sezonie te kilka meczów, zdobyć kolejne trofea i być blisko Ligi Mistrzów, niż bronić w zespole, który nawet nie jest blisko Celtiku. Ale coś się zaczyna dziać, to okienko może być dla mnie ciekawe.
Odzywa się ambicja?
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem ambitnym gościem. To, ile już przeżyłem i co przeszedłem – naprawdę, o ambicję się nie martwię. Nie chcę rezygnować z Celtiku dla byle czego. Łatwo stąd odejść, a znacznie trudniej się dostać.
Widziałem twój charakter w kilku wywiadach, ale brakowało mi dopominania się o pierwszy skład, może nawet takiego postawienia sprawy na ostrzu noża.
Bo muszę sobie zdawać sprawę, że w Celtiku jestem numerem dwa. Wiem, że nawet, gdybym wyglądał na treningu pięć razy lepiej, to mógłbym Forstera nie wygryźć. Spójrz na politykę transferową klubu – kupujemy młodych, promujemy ich i sprzedajemy. Wanyama przyszedł z Belgii za milion, a już teraz kluby z Premier League oferują za niego dziesięć milionów funtów. Forstera ściągnęliśmy za małe pieniądze, zrobił sobie świetną reklamę, trafił do reprezentacji Anglii i już dzwonią kluby z Anglii. Pewne sprawy są nie do przeskoczenia. Moja szansa to kartki, kontuzja, mecze pucharowe i może w końcu zdarzy się tak, że miejsca przez dłuższy czas nie oddam.
Zacierasz ręce przy ofertach za Forstera czy jednak sam już się zaczynasz rozglądać?
Gdyby Fraser odszedł, byłoby mi łatwiej, ale on nie łapie kontuzji, ciągle prezentuje równy i bardzo wysoki poziom. Trudno, żebym w takiej sytuacji szedł do trenera, walczył o swoje i z nim polemizował. Raz spróbowałem, to usłyszałem „Łukasz, nie ma podstaw, żebym go zmieniał. Musisz czekać na swoją szansę”. I czekam.
Forster złapał kontuzję w minionym sezonie, ale na nieco krócej, niż liczyłeś.
No, trochę za szybko wrócił (śmiech). Wskoczyłem do bramki na pięć meczów, po cichu liczyłem, że zagram z Juventusem w Lidze Mistrzów, ale nim się obejrzałem, to Forster już wyzdrowiał. No, a ja wróciłem na ławkę.
Trzy lata temu byłeś szykowany do roli pierwszego bramkarza, z tego położenia zaczynałeś już sezon, ale wtedy Celtic w ostatniej chwili ściągnął Forstera. Kilka dni i pozamiatane, tak jest do dzisiaj.
Myślę, że do teraz odbija mi się czkawką mecz z Utrechtem. Pierwsze spotkanie w Lidze Europy wygraliśmy z nimi 2:0, a w rewanżu dostaliśmy czwórkę. W pierwszym kwadransie były dwa rzuty karne, zespół się rozjechał i kilku zawodników, w tym ja, usiadło zaraz na ławce. Forster zdążył do nas przyjść, ale nie było patrzenia kto wygląda lepiej na treningach, tylko on wskoczył do bramki. Byłem wtedy zły na siebie, ale też rozżalony, że on miejsca sobie nie wywalczył, tylko dostał je za darmo. Pierwsze tygodnie mieliśmy ciche, zero żartów na treningach, pełna powaga, ale potem się dogadaliśmy.
Mocną zjebkę dostałeś po Utrechcie?
Dzięki Bogu wylosowali mnie na testy antydopingowe i nie byłem na odprawie. Wzięli mnie od razu z murawy, więc to, co najciekawsze, mnie ominęło. Podobno było grubo. Poleciały mocne słowa, w większości wyzwiska. Znam tę historię tylko z relacji, bo jak zajechałem na lotnisko, to wszyscy mówili, że miałem szczęście, że mnie tam zabrakło.
Z suszarkami spotykałeś się już w Dundee United, u Craiga Leveina.
Levein był gościem, który wybuchał raz, może dwa w sezonie – rzadko, ale intensywnie. Mój obecny trener wybucha częściej, znacznie częściej. Jakikolwiek remis Celtiku uznawany jest w Szkocji za sensację, coś niebywałego. A jeszcze jak przegramy, to niektórzy słyszą naprawdę mocne słowa. Zdarza się, że po meczu siedzimy czterdzieści minut ze spuszczonymi głowami, w zupełnej cieszy, a „przemawia” tylko Lennon. Tylko, że to nie jest zbyt merytoryczna rozmowa… Polecieliśmy kiedyś do Stanów na sparing z Realem Madryt – my bez dziewięciu ludzi z pierwszego składu, a oni w najsilniejszym składzie, bo szykowali się do ligi. Przegraliśmy 0:2, a stacja telewizyjna, która prowadziła transmisję, wybrała mnie najlepszym piłkarzem meczu. Wchodzę do szatni, trener wściekły kopie z całej siły zgrzewki wody i krzyczy „Kurwa, przez ciebie nie mogliśmy wyjść ze swojej połowy, tak chujowo wybijałeś piłkę!”. Po porażkach zawsze jest szukanie winnych. Jeśli dałeś ciała, to o tym wiesz… A na Leveina nie powiem złego słowa. Byłem w drużynie takim jego synkiem, zawsze grałem, często brał mnie na rozmowy.
W końcu poczułeś, jak to jest, kiedy trener lubi piłkarza.
No, to był pierwszy taki przypadek! (śmiech) A nie, sorry, w Jagiellonii super współpracowało mi się z trenerem Nawałką. Tak czy owak, nie za wielu.
I dlaczego inni cię nie lubili?
Bo nie słuchałem mamy, która mówiła, że pokorne ciele dwie matki ssie. Ja zawsze byłem niepokorny, do dziś mi trochę zostało. Teraz, jak patrzę wstecz, to nie dziwię się moim trenerom, że czasami nie wytrzymywali i mieli mnie dosyć. Ale to się zmieniło, wydoroślałem, zmieniła mi się mentalność. Sześć lat za granicą zrobiło swoje i teraz jestem łatwiejszy do współpracy. Dziś czytam wywiady polskich zawodników i ciężko jest mi zrozumieć wiele rzeczy, które mówią. Ja też taki byłem. Przeczytałem na waszej stronie wywiad z trenerem Michniewiczem i się z nim zgadzam – nie ma czegoś takiego, jak zły okres przygotowawczy. To nie istnieje. Przez sześć lat gry w Szkocji ani razu nie słyszałem, żeby ktoś powiedział, że jest za ciężko, za lekko, że to nieodpowiednie miejsce albo pora. Nie, dla nich to abstrakcja. Oni nie wyobrażają sobie, żeby mieli powiedzieć, że nie wyszły im dwa pierwsze mecze, bo trzy tygodnie temu mieli zbyt ciężki trening.
Mówisz, że zmieniła ci się mentalność. W jakim sensie?
Cztery lata w Glasgow pokazały mi, że liczy się tylko zwycięstwo. Zwycięstwo i nic więcej. 60 tysięcy ludzi przychodzi na stadion dla nas – po to, żeby zobaczyć, jak wygrywamy. Obojętnie, czy jest to Barcelona, czy St. Mirren. No, i przestałem narzekać. W Polsce byłem marudą, co chwila coś mi nie pasowało.
Norma.
W polskiej szatni marudzi się ciągle i na wszystko. Na sprzęt, boisko, pogodę, niewielu kibiców na trybunach. Co drugi piłkarz jest marudą. Nie byłem wyjątkiem.
I skąd to się brało?
Jak przychodzi do szatni 17-latek i widzi gościa dwa razy starszego, który od tych 17 lat narzeka, to sam zaczyna narzekać. W końcu widzi, jak ten najbardziej doświadczony powtarza dookoła „Kurwa, ale mieliśmy ciężki trening”. Ja wchodziłem do szatni Stomilu, tam marudził każdy. I to nawet nie na to, że nie płacili. Chłopaki mieli takie powiedzenie – „żeby mi się chciało, tak jak mi się nie chce”. Ja przyjechałem tam pełen zapału i nadziei na pierwszy skład, a oni, takie mruki, łazili po tym boisku. A wcześniej wszyscy, tak bardzo zmęczeni swoim życiem, kwadrans zakładali getry. Wiesz, w końcu sam zaczynasz tym przesiąkać. Skoro wszyscy tak mówią, to może jednak mają rację? Może naprawdę przegraliśmy przez zbyt ciężkie treningi i niedopompowaną piłkę? W najgorszym położeniu jest trener, który ma szatnię pełną takich piłkarzy. Spróbuje z takimi wojować, postawić ich do pionu, to zaraz wszyscy odwrócą się przeciwko niemu.
Myślisz, że coś się zmieniło?
Nie wiem, sześć lat nie byłem w polskiej szatni. Wiem jednak, że gdybym sprzeciwił się Lennonowi, to na drugi dzień pewnie już by mnie w klubie nie było. Lennon to jest boss, ma gigantyczny autorytet i jego słowo jest niepodważalne, a przecież to młody trener, to jego pierwsza praca.
Mówisz, że narzeka się na kibiców. Na nich to akurat ty narzekałeś.
Tak, na niektórych.
Na przykład na tych z Polonii. Kiedyś powiedziałeś „Polonia nie ma kibiców. Dla kogo ci piłkarze mają grać? Dla krzesełek?”.
Bo jestem zdania, że oni bardziej nienawidzą Legii, niż kochają Polonię. Nie będę ich nawet porównywał, bo porównywać to co najwyżej możemy kibiców Legii i Lecha.
Lubisz wbijać takie szpileczki?
Mówię prawdę. Myślę, że tylko kilku kibiców Polonii się ze mną nie zgodzi.
I znowu – „kilku”.
Przecież wiesz, że na Konwiktorskiej jest tak gorąco i jest taki doping, że inni boją się na ten stadion przyjeżdżać. Tak zwany doping fanatyczny! (śmiech)
Bardziej cię nie lubią kibice Polonii czy Rangersów?
Kibice Polonii mnie nie lubią?
Za takie teksty… Ale pewnie nie lubisz też ich ty.
W Szkocji to nie jest tak, jak z Legią i z Polonią. Tam nie chodzi tylko o futbol, ale też o religię. To delikatny temat. W Glasgow musisz wiedzieć, że są pewne miejsca, w których nie wolno ci się pojawiać. Nie chodzi o nocne kluby czy puby, tylko konkretne regiony – heavy Rangers i heavy Celtic. Jak tam zajrzysz, to może być bardzo nieprzyjemnie. Raz z żoną pojechaliśmy w takie miejsce, musieliśmy coś kupić i zaraz pod sklepem czekało piętnastu młodych kibiców Rangersów. Nie wyzywali Celtiku, nie wyzywali mnie, tylko wyzywali Papieża. Ciężko to będzie zrozumieć ludziom, którzy tam nie mieszkają, nie żyją tym na co dzień. Tam naprawdę musisz wiedzieć, kiedy trzeba ugryźć się w język.
Mógłbyś sprowokować Rangersów, jak prowokował Artur Boruc. No, ale najpierw musiałbyś grać.
Trzy razy już z Rangersami grałem, w tym raz na Ibrox Stadium. Szansę miałem, ale było spokojnie.
Rozmawialiśmy z pół roku temu, wtedy w wywiadzie niespodziewanie wypaliłeś, że Rangersów nienawidzisz.
Ja tam już jestem cztery lata, widzę jak ci ludzie nas nienawidzą i trudno, żebym nagle był im przychylny. Przyjedź, to zobaczysz. To nie są wyzwiska, jak Lecha z Legią. To jest prawdziwa, żywa nienawiść, wpajana od pokoleń. Ja też już tym trochę przesiąkłem. Jak się zbliżały derby, to wyczuwałeś tę otoczkę na ulicach od kilku dni, nawet kilku tygodni. Przychodzi mecz i każdy faul, każde starcie jest dla kibiców jak stuprocentowa sytuacja. A dla nas to głównie kartki albo kontuzje – zależy, po której akurat jesteś stronie. Na odprawach przedmeczowych też masz najwięcej o ambicji. Taktyka w takim spotkaniu nie jest ważna, musisz zapieprzać. Wpajał nam to nasz trener Lennon, który dla lokalnych rywali ma specjalne znaczenie. Przez wiele lat grał dla Celtiku, był jego kapitanem, złapał wiele kartek na tych rywalach i dla Rangersów jest jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi w historii. Kiedyś podpadł, bo napluł na rzucony na Ibrox szalik Rangersów i zaczęło się piekło. Dlatego on sam tymi derbami żyje, zawsze dodatkowo nas jeszcze nakręcał.
Trochę tych Rangersów chyba jednak brakuje, co? Old Firm Derby to była ta jedyna rzecz, która interesowała Europę.
Mogę ich nie lubić, mogę ich nienawidzić, ale żałuję, że taki los ich spotkał. Liga szkocka bardzo na tym ucierpiała. Nawet my ich brak odczuliśmy w tym roku, bo to był statycznie najgorszy sezon dla Celtiku od wielu, wielu lat. Najmniej punktów, najwięcej remisów i najwięcej porażek. A ligę i tak wygraliśmy na spokoju, chyba dwadzieścia punktów przewagi, nawet nie pamiętam.
A codzienne relacje między piłkarzami jakie są?
Córka bramkarza Rangersów chodzi z moim synem do jednej klasy i widujemy się codziennie rano. Nigdy nie podaliśmy sobie ręki i chyba żadnemu z nas nie przyszło to nawet do głowy… Trener Michniewicz mówił, że w Polsce przed meczem piłkarze sobie żartują, uśmiechają się i przytulają. My przeciwnikom w tunelu nie podajemy ręki, mamy zakaz. Patrzymy ze złością i dużą pewnością siebie. Nie ma też żadnego wymieniania uprzejmości przed meczem na murawie. Tym bardziej, że Celtic jest znienawidzony przez wszystkie zespoły. My jesteśmy sami na ich wszystkich.
Trochę tak jak w Polsce Legia.
Idealne porównanie. Tylko, że w Polsce Legia ma jeszcze Pogoń, a my nie mamy nikogo. Najbliżsi przyjaciele to z St. Pauli. Szkocja jest w większości krajem protestanckim, my jesteśmy klubem katolickim. W sumie to Hibernian też, ale oni i tak nas nie lubią. Do tego dochodzi zazdrość o sukcesy i historię. Sam widzisz, że to wojna z każdym, w każdym meczu.
Ale tobie ta otoczka odpowiada, lubisz coś takiego.
Nie powiem, że nie. Nudno w Glasgow nie jest. Od małego jeździłem na Legię, czułem ten klimat. Byłem tym dumnym kibicem, którego nienawidzili inni.
I przez tę miłość do klubu rzuciłeś sobie zawodową kłodę pod nogi.
Wtedy, jak miałem zagrać w Polonii, nie powinienem mówić pewnych rzeczy. To nie było mądre i w niczym mi nie pomogło. Mając już takie lata, jak dziś, ugryzłbym się w język, no ale… Poszło kilka słów w świat i głupio było się wypierać, że kibicuję Legii. Popsułem sobie przez to wypożyczenie do Polonii, w Jagiellonii też najpierw musiałem pogadać z kibicami, ale to uszanowali. Wiesz, może mogłem zachować tamte słowa dla siebie, ale Polonia też zareagowała w sposób przesadzony. Mogli mi coś powiedzieć, może upomnieć, ale nie żałuję, bo dziś jestem w odpowiednim miejscu.
Dopisał ci fart czy w końcu ktoś się poznał na twoim talencie?
Nie ukrywajmy, ja byłem po uszy w bagnie. Jakby ktoś mi wtedy powiedział, kiedy byłem w rezerwach Korony, że za dwa lata będę piłkarzem Celtiku… Trzeba mieć masę szczęścia, twardy charakter i trochę umiejętności. Wtedy możesz wierzyć, że się uda.
Twardy charakter to w Polsce nie zawsze zaleta.
Jak trafisz na nieodpowiedniego trenera, który lubi grzecznych chłopców, to będziesz miał ciężko. Mnie odpowiadał inny typ, ktoś taki jak Nawałka w Jagiellonii. Mieliśmy kilka delikatnych sprzeczek, ale szybko pokazywał, kto rządzi. To był najlepszy trener w Polsce, z jakim pracowałem.
A najgorszy?
Nie było żadnej chemii między mną a trenerem bramkarzy Korony. Były polonista, Wojdyga. To był trener, który o wszystko się do mnie przypieprzał. Raz przemilczałem, drugi raz przemilczałem, trzeci jeszcze też, ale za czwartym już odburknąłem. Zaczęły się te sprawy nawarstwiać, a oni sprowadzili mnie do pionu i pokazali, gdzie jest moje miejsce… Dziękuję trenerze Wojdygo, że wyrzucił mnie pan z zespołu i tak traktował, bo dzięki panu dostałem szansę wyjazdu do Szkocji. Nie wiem, czy by się udało, gdyby nie pan!
Oby więcej takich trenerów?
(śmiech) Nie chodziło nawet tyle o relację trener-zawodnik, co człowiek-człowiek. Nie moglibyśmy usiąść na wakacjach przy jednym grillu, bo po prostu nie mielibyśmy ani jednego wspólnego tematu.
Takie sytuacje hartują czy dołują?
Trudno, żebym wtedy chodził zadowolony i sądził, że mi to pomoże. Byłem w mega tarapatach, ale pomogło mi kilka osób. Pomógł Mariusz Piekarski, który miał dobry kontakt z trenerem Wdowczykiem, ten mnie zaproponował w Szkocji i łańcuszek poszedł. Dla mnie tamten wyjazd to była najlepsza wiadomość w życiu. Jechałem tam na fali, mocno nakręcony, z nastawieniem „teraz albo nigdy”.
No i się nakręciłeś. Złamana noga…
Przyszła kolejna bomba, taka od Wladimira Kliczki prosto w szczękę. Leżałem w łóżku ze złamaną nogą, powiedzieli, że mam się spokojnie leczyć, bo na mnie zaczekają, a tu nagle dzwoni „Piekario”.
– Twój kolega do ciebie jedzie.
– Kto?
– Grzesiek Szamotulski.
Wiesz, „Szamo” był moim idolem z dzieciństwa. Ja w nim byłem zakochany, plakaty nad łóżkiem i te sprawy. Czyli Kliczko i kolejny strzał… Przyjechałem na trening, patrzę na „Szamo”, a on wygląda rewelacyjnie. Kibice go tam pokochali. Przychodziłem na mecze i widziałem, jak ludzie, trzymając polskie flagi, przebierali się za mnicha, a „Szamo” co tydzień bronił jak w transie. Po latach mówił, że to była jego życiowa forma. Już wiedziałem, że będę miał ciężko, ale dotrzymał danego słowa i nie przedłużył kontraktu. Miałem czas, żeby wyzdrowieć i zorientować się dookoła, bo sam też za wiele nie wiedziałem.
Szamotulski to idealny przykład gościa, któremu tego szczęścia brakło.
Ze swoimi umiejętnościami i tą tytaniczną pracą mógł być przez kilka lat w czołowym europejskim klubie. W kluczowych momentach kariery podejmował jednak złe decyzje – nie jedną czy dwie, tylko kilka kolejnych. O tym pewnie napisze w książce. „Szamo” to mega pozytywny wariat, masę ma historii z cyklu „nie do wiary”, a ja miałem szczęście poznać go bliżej. Ostatnio mi mówił, że będę w jednym z rozdziałów… Ale od Grześka sporo się też nauczyłem, łatwiej było mi wystartować w Szkocji. Pasuje mi ten styl, dobrze się tam piłkarsko czuję. Chyba chciałbym tych Wysp trzymać się jak najdłużej, zostać do końca kariery, bo Polska na razie mi się nie widzi. Fajną ścieżkę obrał Tomek Kuszczak, bo poszedł na zaplecze, walczy o awans i za chwilę może wejść do elity.
Wasze przypadki są podobne. Obaj rzuciliście się na głęboką wodę i przez pewien czas byliście zwodzeni za nos.
Myślisz, że Tomek żałuje, że przez tyle lat był w Manchesterze?
Nie żałuje, ale spodziewał się czegoś więcej. Dali mu poważne podstawy, by tak myślał.
Wygrał Champions League, zostawał mistrzem Anglii i ma imponujące CV. Jak na bramkarza, wciąż jest młody, teraz był krok od awansu do Premier League. W Polsce jest teraz trend, żeby stawiać na jak najmłodszych, a w Anglii co drugi bramkarz ma 40 lat i broni z powodzeniem. 31 lat, ja tyle mam, to nie jest dużo. Może nie mało, ale na pewno też nie dużo.
Nie masz poczucia straconego czasu, że w tym najlepszym dla bramkarza momencie grzejesz ławę?
Ja naprawdę uważam, że dzięki tym czterem sezonom jestem lepszym zawodnikiem. Celtic a Dundee United to jest przepaść. Tam, jak wygrasz, to jest świetnie, a jak przegrasz to trudno. Wpuściłeś gola? „Nie przejmuj się Łukasz, nic się nie stało”. W Celtiku masz czasem tylko jedną interwencje, a jak się pomylisz, to możesz nawet nie mieć szansy na rehabilitację. Najważniejsza jest koncentracja.
Jak ta koncentracja ma się do tego, że każdy bramkarz musi mieć nierówno pod sufitem?
Musi być, zdecydowanie. Sam fakt, że uprawiasz taki zawód sprawia, że nie do końca jesteś normalnym człowiekiem. Ł»e zarabiasz na życie, rzucając się pod nogi napastnikom… Jak jesteś bramkarzem, to musisz być liderem, krótko trzymać obrońców.
Jakbym słyszał Artura Boruca.
Artur to osoba, od której warto wyłapywać wszystko, co najlepsze. Ścisła czołówka bramkarzy.
A Łukasz Fabiański? Raz, że zupełnie inny charakter. Dwa – w Anglii trochę zbyt często go miażdżą.
Gdyby nie miał umiejętności i mentalności na Arsenal, nikt tak długo by go tam nie trzymał. Ja Fabiana sobie bardzo cenię, on umie bardzo dużo i nieraz to udowadniał. Pamiętam jednak, że w Szamotułach był kompletnym przeciwieństwem mnie. Jak widać, możesz zajść wysoko, nie będąc takim charakterem, jak choćby Artur. Możesz, o ile obronisz się umiejętnościami.
W którym momencie poczułeś, że twoje marzenia się spełniają? Ł»e pomyślałeś „wow, to jest to”?
Byłem od kilku dni w Celtiku i mieliśmy jechać na mecz do Australii. Tylko, że ja kompletnie nie rozumiałem, po co. Mam lecieć dwadzieścia siedem godzin, żeby zagrać sparing? Jaki jest tego sens? Polecieliśmy, wychodzimy na stadion, a tam komplet – trzydzieści tysięcy ludzi, wszyscy w biało-zielonych koszulkach, szalikach i piosenki jak na Celtic Park. Wtedy zrozumiałem, w jak wielkim jestem klubie. Możesz polecieć na drugi koniec świata i będziesz tam uwielbiany.
Z pozoru mała sytuacja.
Mała, ale uświadomiła mi, ile na świecie znaczy Celtic. Miliony ludzi patrzą na nas co tydzień, a my mierzymy się z tą presją.
Nie będziemy przynudzać, wiec darujmy sobie porównania organizacyjne. Polscy trenerzy zawsze powtarzają, że ich warsztat nie różni się niczym od ich kolegów z zagranicy. Potwierdzasz?
Nie powiem, że jest lepiej czy gorzej. Jest inaczej. W Polsce inne były przygotowania do meczu i odprawy. One trwały godzinę, czasami dłużej.
Po co?
Właśnie nie wiem, sam sobie zadawałem to pytanie. Mnie te godzinne odprawy nie odpowiadały i z tego, co widziałem po twarzach innych, nie tylko mnie. Dwadzieścia pięć minut i każdy już był zdekoncentrowany, patrzył w swoją stronę i rozglądał się dookoła. A w Celtiku jest super, kwadrans wystarcza, trener rzuci kilka „fucków”, na przykład piętnaście w jednym zdaniu i wszyscy wiedzą, że na nich jedziemy. Przed wygranym meczem z Barceloną też mieliśmy piętnaście minut odprawy. Zresztą, my wtedy przez cały tydzień ćwiczyliśmy rzuty rożne, gdzie mamy gościa, który lewą nogą wiąże krawaty. Trener mówił, że na długim słupku stoi Jordi Alba, metr sześćdziesiąt, więc wybrał najlepiej grającego głową Wanyamę, żeby wbiegał na niego z szesnastki. Przyszła dwudziesta minuta, Wanyama był tam, gdzie powinien i 1:0 dla nas. Mieliśmy zagęszczać wtedy środek, otwierać boczne sektory, żeby próbowali dośrodkowywać w pole karne, bo tam… pięciu naszych wieżowców i Messi. Nie wymieniliśmy już do końca pięciu celnych podań, ale wygraliśmy. A to, co działo się na stadionie, było niewyobrażalne. Pique godzinę po meczu pisał na Twitterze, że nie jest w stanie tej atmosfery opisać słowami.
Jak wyglądała noc po meczu?
Była długa, naprawdę długa. Za cztery dni graliśmy kolejny mecz, ale trener przyszedł i powiedział „Jutro macie wolne i dziś róbcie, co chcecie. Zasłużyliście”. Zaprosiłem do domu kilku kolegów i fajnie spędziliśmy czas, wspólnie… analizując spotkanie (śmiech).
Szkocka?
Nie, nie. Mam taką zasadę, że w trakcie sezonu nie piję twardego alkoholu. Było piwko, winko, Samaras przyszedł z Metaxą, ale ją pili moi kumple, którzy akurat przyjechali na mecz. Samo towarzystwo zagraniczne, żadnych Szkotów, którzy też specjalnie alkoholowi nie są. Na zabawę mam czas, tak jak teraz, bo przez prawie cały rok trzymam się tej swojej zasady.
Jak się świętuje mistrzostwo?
Wcześniej, jak w lidze byli też Rangersi, świętowało się zupełnie inaczej. Wtedy wielka radość, bo nie dość, że główny rywal pokonany, to jeszcze tytuł. A teraz moglibyśmy świętować przed pierwszym meczem, i tak jest wszystko jasne. Jesteśmy lepsi od całej reszty – mamy mocniejszą kadrę, lepszych zawodników, przewyższamy pozostałych finansowo i organizacyjnie. Teraz to było świętowanie na siłę, chyba sześć kolejek przed końcem mieliśmy dwadzieścia punktów przewagi. Jak rywale nie mieli już nawet matematycznych szans, otworzyliśmy w szatni szampany, ale to nie było to samo. Legia po meczu ze Śląskiem też inaczej by świętowała, gdyby zapewniła sobie nim mistrzostwo. A tak to był piknik. Już bardziej cieszyliśmy się po finale Pucharu Szkocji, bo to był jeden mecz, większe emocje i już po sezonie. Czyli zaraz mogliśmy robić to, co chcieliśmy.
I co robiliście?
Chłopaki ruszyli grubo, a ja rano miałem samolot do Polski. Z bólem serca musiałem wracać do domu i się pakować.
Kiedy wprowadziłeś tę zasadę z twardymi trunkami? Domyślam się, że nie od pierwszego kontraktu.
Nie, nie (śmiech). Funkcjonowałem tak przez cały poprzedni sezon i nawet w Sylwestra skończyło się na symbolicznej lampce szampana.
Myślałem, że trochę dłużej, tak od wyjazdu do Szkocji. Teraz widzę, że to takie postanowienie 30-latka.
Lepiej późno, niż wcale! (śmiech) Nie róbmy ze mnie nie wiadomo kogo, choć zawsze trzymałem się innej zasady, którą wyniosłem jeszcze z Szamotuł. Trzeba wiedzieć, z kim, gdzie i ile.
Jak Szkoci reagują na alkohol?
W Glasgow na każdej ulicy masz sto pubów i każdy jest pełny. Trenerzy na alkohol nie reagują wybuchowo, nie mają podejścia Arsene’a Wengera, że jedyne, co wolno ci pić, to woda mineralna.
Sam zawsze powtarzałeś, że ciebie zgubiła Warszawa, że piłka nie była na pierwszym miejscu.
Dzisiaj pewnych rzeczy bym nie zrobił, ale… Ja miałem wtedy 19 lat, byłem singlem, przyszły pierwsze normalne pieniądze i korzystałem. Co moje, to nikt mi nie odbierze. Nie zrozum mnie źle, dla mnie piłka była najważniejsza i ciężko trenowałem, tylko… nie zawsze wychodziło tak jak chciałem.
Kiedyś powiedziałeś, że jak kumple chcieli coś porobić, to wiadomo, telefon do „Załuchy”.
Byłem singlem z wolną chatą, więc raz zadzwonił ten, potem tamten, czasem któryś z obcokrajowców. Nie byłem asertywny, nie trzeba mnie było długo namawiać.
Mówiłeś wcześniej, że w pewnym momencie byłeś już w bagnie po uszy. Jak się z tego bagna wychodzi?
Bagno było w Kielcach, gdzie zdążyli wybudować stadion. W sobotę wieczorem Korona grała z Wisłą, przy światłach, Canal Plus, pełnej frekwencji i fajnym dopingu. Ja w niedzielę szedłem na ten stary obiekt, na rezerwy. Beznadziejne boisko, dookoła dziesięciu ludzi i egzotyczny rywal, którego nazwy nie pamiętałem na drugi dzień. Wychodziłem na boisko i tak rozmyślałem. Kurwa, to dla tego poświęciłem piłce całe życie i jako 15-latek wyjeżdżałem pięćset kilometrów od domu? Tak to miało wyglądać, że kończę w takim miejscu w niedzielę o 10:30? No, ale przy pomocy pewnych ludzi udało mi się wyrwać.
Jak to jest, że poznali się na tobie dopiero w Szkocji?
Levein dał mi miejsce w bramce, nie gnębił po jednym błędzie i zaskoczyło. Ł»ona była po psychologii i ciągle mi powtarzała, że Celtic to, Celtic tamto. Na początku tak tylko mówiła, mówiła i mówiła, aż ja w końcu w to uwierzyłem. Dziś twierdzę, że jeśli naprawdę w coś wierzysz, zaplanujesz i się temu poświęcisz, możesz to osiągnąć… Siedziałem akurat u Artura Boruca, jak zadzwonili z Celtiku. Słyszę w słuchawce: „Przyjedź za trzy godziny, mamy dla ciebie umowę”. Niby wcześniej rozmawialiśmy, ale bez konkretów. Nawet żona o niczym nie wiedziała, bo jak pojechaliśmy z Arturem na Celtic Park, to była w Edynburgu. Wróciła do domu, a ja jej pokazałem kontrakt. Wszystko super, ja cały zadowolony i… zupełnie nieświadomy, że to kontrakt przedwstępny. Przykład Jarka Fojuta pokazał, że cieszyłem się trochę przedwcześnie.
O co chodziło ze Stoke?
Dobre pytanie. Pojechaliśmy tam na kilka dni z „Wasylem”, wyglądaliśmy naprawdę dobrze, co potwierdzi ci Marcin. Tony Pulis powiedział, że jest z nas bardzo zadowolony i teraz porozmawia z naszymi klubami. Mówili, że przyjadą jeszcze mnie obejrzeć, ale w końcu nie przyjechali. Późna godzina w nocy, nagle dzwoni menedżer, który to pilotował „Załucha, otwieraj szampana, podpisujemy w tym tygodniu”. Opowiada o warunkach kontraktu, na ile lat i jakie pieniądze. O Boże, usiadłem z wrażenia. Nie no, skoro zadzwonił, jeszcze o tej porze, to chyba sprawa jest dogadana. Potem tylko mówił, żeby jeszcze chwilkę poczekać, że ci Anglicy tacy flegmatyczni… aż przestał dzwonić. Nie wiem, czy on kłamał, czy się nie dogadał z kasą dla siebie. Nie poznałem prawdy.
A próbowałeś?
Próbowałem. Jego wytłumaczenia były tak śmieszne i tak idiotyczne, że w końcu odpuściłem.
A Veselina Djokovicia w końcu znalazłeś?
Nie poruszaj tego tematu przy mojej żonie, bo to był jej samochód (śmiech). Mieliśmy dobry kontakt, przez trzy miesiące u niego mieszkałem i kupił ode mnie auto, a zapłacił tylko pierwszą ratę. Przyszedł do mnie po jakimś czasie, mówił, że musi wyjechać na parę dni i uklęknął „Przysięgam na życie mojego syna, że wrócę”. Pokazał zdjęcia syna, opowiedział o jego chorobie, a potem pojechał moim samochodem i już nie wrócił – ani on, ani samochód, ani pieniądze.
Przepadł?
Przepadł jak kamień w wodę. Najdziwniejsze jest to, że w wieku 32 lat gdzieś zniknął, choć miał dwuletni kontrakt z Koroną i przestał grać. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodziło.
Może to ta choroba syna?
Jak masz chorego syna, to nie rzucasz kariery. Bierzesz kilka tygodni, może kilka miesięcy wolnego, żeby pojechać do syna i potem wracasz. Jeśli się nie uda, to dzwonisz do klubu i mówisz, o co chodzi. No, a on zostawił w mieszkaniu wszystkie swoje rzeczy, wziął mój samochód i nie wrócił. Korona też go szukała, wysyłała pisma, żeby go zawiesić, bo sądzili, że podpisał z kimś inny kontrakt. Ale nie, nigdzie już potem nie zagrał. Dziwny gość. Myślę, że ta sprawa miała jakieś drugie dno.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK
