Gdyby Ekstraklasa nie kończyła rozgrywek za dwa tygodnie, tylko za – dajmy na to – półtora miesiąca, to w ostatnich kolejkach do walki o króla strzelców włączyłby się Bobo Kaczmarek, a Leszek Ojrzyński wziąłby się za stałe fragmenty. Dlaczego? Bo to Ekstraklasa, where impossible happens. Jeśli wydaje wam się, że ktoś absolutnie nie nadaje się do gry w piłkę lub bezpowrotnie przeszedł na drugą stronę rzeki, dajcie mu pograć w naszej lidze. Zobaczycie, jak was zadziwi.
Osiem dni, dwa mecze, dwa razy wynik ratuje Lechii duet Duda – Rasiak. I mało tego – dwa razy robi to w naprawdę atrakcyjny sposób. Oczywiście trzeba zganić Łukasza Brozia, który zamiast wyprowadzić atak Widzewa, dał idealne podanie na kontrę gdańszczan, ale podanie Rasiaka, a następnie wykończenie Dudy – naprawdę bardzo wysoka klasa. Czyżby piłka w końcu przestała być przeciwnikiem napastników Lechii? Efektownymi uderzeniami popisali się też Machaj (w końcu!) oraz Ricardinho i aż żal bierze, że Brazylijczyk przy strzale przewrotką znajdował się na spalonym.
Gdańszczanie zostali więc de facto uratowani i spadek praktycznie im już nie grozi. Warto się jednak zastanowić, z czego władze klubu tak naprawdę rozliczały Bobo Kaczmarka. Tak, wiemy – z przyzwoitego wyniku i umiejętnego wprowadzania młodzieży, ale… czy cokolwiek szanownemu szkoleniowcowi udało się z tego osiągnąć? Poza Dudą, który młodzieżą nie jest, nie wypromował właściwie nikogo, a i rezultat daleki jest od ideału, skoro na trzy kolejki przed końcem Lechii wciąż zaglądało w oczy widmo spadku, a w całej rundzie potrafiła wygrać ledwie dwa razy.
Widzew zagrał natomiast na takim poziomie, do jakiego przyzwyczaił nas wiosną. Czyli do bólu przeciętnym. Łodzianie – choć teoretycznie się jeszcze nie utrzymali – mają szczęście, że Stępiński urodził się w maju, a nie w kwietniu i wywalili go do Młodej Ekstraklasy na zaledwie cztery kolejki przed końcem. W przeciwnym razie mogliby nie zajmować – licząc samą wiosnę – przedostatniego miejsca w tabeli, lecz ostatnie.