Reklama

Polski Totti jest bramkarzem w Resovii

redakcja

Autor:redakcja

26 lutego 2018, 13:26 • 13 min czytania 2 komentarze

1992 – pierwszy mecz rozegrany w juniorach Resovii. 1998 – pierwszy mecz w jej seniorach. 2018 – dwudziestolecie gry dla tych samych barw. 

Polski Totti jest bramkarzem w Resovii

Polski Francesco Totti istnieje, tylko nazywa się Marcin Pietryka i broni w bramce Resovii. Mieszkał dwa bloki od stadionu, chodził na wszystkie mecze, pokój miał w bieli i czerwieni, upstrzony proporczykami i szalikami. Dla Resovii ryzykował zdrowiem – za nastolatka kibice Stali chcieli go wrzucić do Wisłoka. Przez starcie boiskowe ma wszczepione platynowe płytki w głowę. Przez ciężkie treningi na mrozie trwale odmrożone ręce.

Być może Resovia nie ma dziś pięknego stadionu, nie ma piłki na centralnym poziomie. Ale ma w szatni klubową legendę.

***

Mieszkałem dwa bloki od stadionu Resovii, który na początku lat dziewięćdziesiątych gościł drugą ligę. Wtedy jeszcze nie miał trybun, a same wały. My, dzieciaki, przedzieraliśmy się miedzy ludźmi, żeby cokolwiek zobaczyć, ale tłumy były takie, że często się nie udawało. Utkwił mi w pamięci mecz w Pucharze Polski bodajże z Ruchem Radzionków. W szkole wszyscy żyli tym spotkaniem, ale było takie oblężenie, że nie dało się dopchać. Ostatecznie słuchałem tylko relacji radiowej i aż chciało się płakać, że nie ogląda się tego na żywo.

Reklama

Próbowałem wejść na wszystkie mecze Resovii. Później miałem o tyle łatwiej, że już jako dziesięciolatek zostałem juniorem w klubie. Był 1992 rok. Przyjmowano dopiero od dwunastu lat, ale chodziłem oglądać wszystkie treningi kolegów, a w końcu zapytałem trenera, czy mógłbym brać udział. Zgodził się. Przebrani, w koreczkach, w koszulkach, szliśmy razem z osiedla na boisko. Największym zaszczytem było podawanie piłek na meczu. Każdy chciał to robić. Wyróżnienie niesamowite. Poza tym, że u nas wszyscy, nawet dziewczyny, żyli Resovią, spędzaliśmy każdą wolną chwilę wychodząc na pole – graliśmy w piłkę, chowanego czy chodziliśmy na działki po wiśnie i mirabele.

Z twojego bloku widać było mecze?

Nie, mój blok był z drugiej strony, a wcześniej jeszcze wokół wałów rosły bardzo wysokie drzewa. Tylko jak ktoś mieszkał na dziewiątym piętrze mógł coś zobaczyć.

Rodzice wiedzieli, ze jako małolat chodzisz na Resovię?

Jak najbardziej, lubili piłkę. Tato był nawet bramkarzem, ale tylko na poziomie okręgówki.

Tata cię trenował?

Reklama

Nie bardzo miał na to czas. Czasy były takie, że trzeba było gonić za pieniędzmi, walczyć o byt. Tata pracował w firmie budującej bloki jako monter instalacji sanitarnych, więc jeździł na delegacje do Niemiec czy starej Czechosłowacji. Zdarzało się, że nie było go pół roku, rok. Gdy wiedzieliśmy, że wróci, czekaliśmy do trzeciej, czwartej rano, a powitanie z nim było największą radością. Mama też pracowała, więc z o rok starszym bratem musieliśmy być samodzielni – klucze od domu nosiliśmy na szyi. 

Na derby też rodzice tak ochoczo cię puszczali?

Mama zawsze zakazywała, bardzo się bała. Ale mieliśmy starszych kolegów, którym zawsze udawało się ja ubłagać. Ostatecznie szliśmy w pochodzie z rzeszą resoviaków. To było wtedy przeżycie – pilnował nas kordon policji, a przed stadionem zawsze dochodziło do starć ze Stalą.

Sam brałeś udział w takich potyczkach?

Za mały szczyl byłem. Gdy zaczynały się ganianki, przemykaliśmy między blokami z bratem i wracaliśmy do domu. Trzeba było unikać zarówno Stali, jak i policjantów. Niebezpieczną sytuację miałem w zasadzie tylko jedną, już w czasach nastoletnich. Jechałem autobusem na turniej futsalu. W pewnym momencie wsiadło dziesięciu podchmielonych kibiców Stali. Jeden mnie poznał i krzyczy:

– Resoviak!

Goście mnie obskoczyli. Zaczęli bić plaskaczami po twarzy. Podśmiewywali się, że wrzucą mnie do Wisłoka, że zrobią mi to, tamto. Potem wyrzucili mnie z autobusu i próbowali ściągnąć do ziemi, żeby mnie skopać. Rozdarli mi kurtkę, ale nie dałem się, cały czas trzymałem się na nogach. Jeden kumaty gość, który był trzeźwiejszy, powiedział, żebym uciekał, bo reszta jest tak pijana, że wszystko mogą mi zrobić. Udało mi się i roztrzęsiony dotarłem na halę. Później już konfliktów nie miałem, bo generalnie nie jestem konfliktowym człowiekiem. Brałem udział w akcji “Kibol to nie kibic”. My, resoviacy, wspólnie z piłkarzami Stali jeździliśmy po szkołach i tłumaczyliśmy, że na boisku jest niesamowita walka, że możemy się nie kochać, ale po meczu jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy przybijają sobie piątki i mogą iść razem na piwo.

Jak bardzo wciąż zaogniona jest sytuacja w Rzeszowie?

Dawniej było bardziej niebezpiecznie. Trwała wojna podjazdowa – Resovia jeździła na tereny Stali, Stal na tereny Resovii, a wszystko po to, żeby połamać komuś ręce albo dźgnąć nożem. Dzisiaj cały czas to funkcjonuje, choć w mniejszym wymiarze, ale wciąż jest chęć, żeby druga strona cierpiała. Pewną rolę odgrywa tu internet. Jak kogoś dorwą, to zaraz zdjęcia trafiają na fora, żeby ośmieszyć. Nienawiść jest obecna na porządku dziennym.

A w tobie jakie emocje budzi mecz derbowy?

Adrenalina jest niesamowita. Tu nie da się nie grać na dwieście procent. Wrzawa, skandowanie, a nawet wyzwiska – to wszystko mobilizuje. Dla takich chwil gra się w piłkę, choć oczywiście, to na tyle specyficzny mecz, że bywa różnie. Pamiętam, raz zszedłem w osiemdziesiątej minucie, bo dostałem łokciem w głowę. Zawieziono mnie do szpitala z rozciętym łukiem brwiowym i podejrzeniem wstrząśnięcia mózgu. Pamiętam też derby, które trwały cztery minuty, bo kibice zaczęli rzucać w siebie płytami chodnikowymi. Ja akurat byłem na trybunach. Na szczęście nic mi się nie stało.

Podobno jako trener nigdy nie rozkładasz białych i niebieskich znaczników, żeby nie układać barw Stali.

To fakt, dbam o to i wszyscy, którzy ze mną współpracują, też o tym pamiętają. Z drugiej strony, kiedyś do tego typu kwestii przywiązywałem większą rolę. Praktycznie wszystkiego, co niebieskie, unikałem, a w domu barwy Resovii zawsze były dominujące już od dzieciaka: miałem w pokoju proporczyki, szaliki i ściany w biało-czerwone pasy. Ale żona śmiała się ze mnie: i co, synowi niebieskiej koszulki nigdy nie kupisz? Gdzieś człowiek po latach dojrzewa. Niebieski nigdy moim ulubionym nie będzie, ale nie dajmy się zwariować.

Chodziłeś na Resovię od dzieciaka, miałeś jej szaliki, proporczyki. Zagrać w pasiaku musiało być wielkim wydarzeniem.

Emocje wielkie od wieku orlika. Pasiak to rzecz święta. Od małego każdemu resoviakowi zaszczepia się resoviacki charakter. Można mieć umiejętności słabsze, ale trzeba walczyć od początku do końca. Wszystkiego może ci zabraknąć, ale nigdy nie może ci zabraknąć serducha i woli walki. Miałem zaledwie piętnaście lat, gdy zacząłem treningi z pierwszą drużyną. Najpierw tylko z bramkarzami, bo w juniorach nie było szkoleniowca od golkiperów, a później już normalnie, z całym zespołem.

Jak przyjęła szatnia takiego gołowąsa?

W szatni siedziałem jak trusia. Mówiłem dzień dobry, siadałem z brzegu, a po treningu szybko brałem ciuchy i uciekałem do domu. Zawsze pewnym przełomem jest chrzest. Po nim dopiero czujesz się prawdziwie częścią drużyny. Człowiek może jest trochę zbity, ale zarazem szczęśliwy, bo wie, że od teraz jest członkiem szatni.

Jak wyglądał twój chrzest?

Klasycznie – klapsy na tyłek, pływanie na stole różnymi stylami. Dmuchanie ping ponga.

Dmuchanie ping ponga?

Jeden z jednej strony, drugi z drugiej i dmuchamy w piłeczkę zamiast grać paletkami. Oczywiście zdarzało się coś nieprzyjemnego do zjedzenia lub wypicia. Wtedy też popularny był chrzest na Małysza. Próg był na stole, a potem musiałeś z niego zeskoczyć i wylądować telemarkiem.

Pamiętasz swój pierwszy mecz w seniorach?

Grzesiu Gniewek grał jako pierwszy bramkarz, ale strzelił sobie kuriozalną bramkę. Wybijał piłkę, ta uderzyła o plecy ostatniego obrońcy, przelobowała go i wpadła do siatki. Czysty pech, ale trener Staszek Skiba przyszedł do mnie:

– Młody! Chcę, żeby Grzesiek odpoczął, zagrasz. Gramy z Czuwajem, to młoda drużyna. Nie masz się czego bać.

Stanąłem, trochę nerwów miałem, w piątej minucie rzut karny dla Przemyśla. I chyba… nasi kibice go obronili. Przeszli na sektor za mną, buczeli, gwizdali, krzyczeli, i strzelający nawet nie trafił w światło bramki.

Bał się?

Nie wiem, ale na pewno miało to wpływ. Jak nasi kibice rykną, potrafi pojawić się gęsia skóra. Wygraliśmy 2:0, miałem spokojny mecz.

Od kiedy zacząłeś grać regularnie?

Rok później za trenera Huzarskiego. III liga. Grzesiek Gniewek wyjechał do pracy za granicę. Drugi bramkarz, Grzesiu Nalepa, poszedł do Wisłoki tuż przed startem ligi. Zostałem pierwszym. Kolejka numer jeden: wyjazd na Siarkę, 0:1, broniło mi się dobrze. Kolejka numer dwa: derby ze Stalą u siebie. 0:0, osiemdziesiąta minuta, kolega dostaje w rękę, karny. Bronię, ale Stal dobija, 0:1.

Najtrudniejsza chwila, jaką przeżyłeś w Resovii?

Kontuzja. Miałem złamany górny oczodół. Nad okiem pękła cała kość. IV liga, studiowałem, a w lidze szliśmy po awans. Wyszedłem poza pole karne, uderzyłem piłkę głową, a zawodnik – 190 cm – uderzył zamiast w piłkę to we mnie. Padłem na ziemię. Nie straciłem przytomności i pytałem chłopaków:

– Bardzo puchnie?

– Leż Marcin, leż.

– Wielka śliwa?

– Leż Marcin, nie odzywaj się, już jedzie karetka.

– To aż tak wielka?

Okazało się, że zamiast śliwy mam dziurę w głowie. Bali się, że będę miał krwiaka mózgu, ale na szczęście to było tylko złamanie. Operacyjnie wszczepiono mi trzy platynowe blaszki w głowę.

Bałeś się takiego zabiegu?

Nie. Lekarze powiedzieli, że teraz to miejsce jest mocniejsze niż wcześniej i mogę czuć się swobodnie, nawet uderzenie głową będzie lepsze (śmiech). Koledzy doradzali zakup kasku w stylu Petra Cecha, ale odpuściłem. Nie czułem potrzeby. Po dwóch miesiącach wróciłem do treningów. Ciężko tylko przeżyła to żona i rodzina.

Chcieli, żebyś zostawił futbol?

Były takie rozmowy. Żona nie chciała mnie puścić na boisko. Po prostu się o mnie bała. Ale spokojnie wchodziłem w trening, oswajałem się i wszystko było w porządku.

Masz też szczególnie dziwną przypadłość: lodowate ręce.

U Tomka Tułacza w trzeciej lidze mieliśmy trening na wyjątkowym mrozie. Dwie godziny łapania mokrej, zmarzniętej piłki, rzucania się po śniegu. Gdy po wszystkim wszedłem do szatni, odtajanie trwało około dwudziestu minut. Miałem bardzo słabe czucie w palcach. Jak puszczało, to aż mnie piekło. I faktycznie, od tego czasu mam zimne ręce. Szybciej też marzną. Chłopaki biegają bez rękawic, a ja zakładam nawet podwójne, tak mi zimno.

Badałeś to u lekarzy? Bardzo dziwna sprawa.

Nie, nie badałem, nie szedłem z tym nigdzie. Jak cię przymrozi, to później myślę tak po prostu jest. Bywały cięższe treningi. Pewnego razu z Jurkiem Daniłą biegaliśmy zimą po Bieszczadach. Zero piłki, tylko maratony w śniegu po kolana. Tak jak dzisiaj robi się przysiady ze sztangą, tak – dosłownie – ja brałem trenera Daniłę na barana i robiłem przysiady z nim. Może się ktoś dziś śmiać, ale takie były czasy.

A jaki był najtrudniejszy sezon w Resovii?

W czwartej lidze na przełomie wieków, gdy byłem nastolatkiem. Przychodziliśmy, a w klubie zimna woda, nic nie zapłacone, odcięty prąd. Wszyscy siedzieli przy świeczkach. Czekaliśmy na wyrok – czy zamkną stadion? Czy rozwiążą klub? Graliśmy samą młodzieżą, w tym… mną. Ale Uniwersytet Rzeszowski przyszedł z pomocą, przejął stadion, więc i część zobowiązań. Jakoś wyszliśmy z długów.

Najlepszym momentem był chyba sezon 09/10. Jednego punktu brakło wam, by awansować do I ligi.

Wyprzedziła nas Nieciecza i Kolejarz Stróże. Nieciecza teraz w Ekstraklasie, a my w III lidze, choć wtedy o wszystkim mógł przesądzić jeden mecz. Może jakbyśmy weszli, pojawiłby się poważny sponsor, może bylibyśmy już w zupełnie innym miejscu. Ale jesteśmy gdzie jesteśmy, tak to się potoczyło. Szkoda, że kibice dostali wtedy zakaz stadionowy na trzy mecze za transparenty podczas derbów. Graliśmy bez nich z drużynami z dolnych rejonów i pogubiliśmy punkty. Każdy w lidze mówił: na Resovii ciężko grać, bo jak kibice rykną, krzykną, to miękną nogi. Myślę, ze punkt więcej z nimi byśmy ugrali. Szkoda, bo sytuacja była stabilna, premie, pensje na czas – byliśmy gotowi na grę wyżej. Ale po sezonie prezesi byli rozgoryczeni, wymienili trenera i czternastu zawodników. Przyszedł też trener Copjak, najdziwniejszy z jakim współpracowałem. O każdym trenerze Resovii mogę powiedzieć dobre słowo, ale o nim? Wszedł do szatni i powiedział:

– Jestem najlepszym trenerem w Polsce. Poza Polską lepszy ode mnie jest tylko Mourinho.

Megaloman. Ignorował asystentów, nie wpuszczał ich do szatni. Piłkarze bali się odezwać. Stosował na nas jakieś psychologiczne manipulacje, tak, jakby świadomie chciał wszystkich podzielić. Miał zatargi ze wszystkimi, a w środku burzy wychodził i mówił:

– Macie wielkie szczęście, że ja jestem waszym trenerem. Lepszego nigdy nie spotkacie.

Nikt nie rozumiał jego filozofii.

Jak bardzo przeżyliście karną degradację z II ligi, spowodowaną brakiem licencji?

Największy cios dla całego środowiska resoviackiego. Sytuacja była trudna, kasa się kończyła, czekaliśmy po parę miesięcy na wypłaty, ale ostatecznie wykończył nas ZUS. Szkoda, bo drużyna sama w sobie miała potencjał, by pograć o coś więcej. Trener Tułacz zabrał ze sobą piątkę do Tarnobrzega, gdzie prawie zrobili awans.

 Dlaczego nigdy nie odszedłeś? Regularnie broniący nastolatek to atrakcja dla klubów z wyższych lig.

Były zapytania parę razy, ostatnie kilka lat temu z Termaliki. Ale w Resovii zawsze mnie szanowali, dawali odczuć, że jestem ważny, dla mnie to też znacznie więcej, niż miejsce pracy. Poza tym szybko założyłem rodzinę, puściłem korzenie. Perspektywę miałem raz na przykład taką, że zostawiam żonę w Rzeszowie, a sam jadę na drugi koniec Polski. Nie chciałem jak tata widywać rodziny tylko od święta. Niczego nie żałuję, kasa to nie wszystko. Mam fajne życie, wspaniałą żonę, córkę i synka, więc co tu się zastanawiać? Nieraz sukces piłkarski przekłada się na kłopoty w życiu osobistym. Nigdy nie poszedłbym na taki układ.

Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że Resovia to specyficzny klub, w którym nigdy nie jest nudno.

Nie każdy sobie poradzi z taką presją wyniku i presją ze strony kibiców. Głos trybun jest słyszalny. Kibice mają swoje zdanie i nie boją się go wyrazić. Za Copjaka mieliśmy nawet pogadanki w naszej szatni. Finansowo też bywało raz lepiej, raz gorzej, a paradoksalnie jak było lepiej i wszyscy mogli się skupić tylko na grze, to graliśmy gorzej niż jak trzeba było czekać na wypłaty.

Ty utrzymywałeś się tylko z gry w klubie?

Nie, skończyłem studia na kierunku edukacji informatycznej. Pracowałem w komisie z komórkami, później dzięki Pawłowi Kalicie w hurtowni sportowej. Zawsze robiłem coś poza piłką, więc miałem zaplecze finansowe niezależne od Resovii.

W trudnych chwilach pewnie musiałeś pożyczać kolegom z szatni.

Zdarzało się nie raz, ale to nie problem. Człowiek jest tylko człowiekiem. Każdemu trzeba pomagać. To nie były też duże kwoty, 300-400 złotych, które pozwalały im przetrwać do wypłaty.

Resovia dzisiaj ma potencjał pod to, by iść w górę, grać na poziomie przystającym do oczekiwań?

Mamy sztuczne boisko, dwa boiska boczne, fajną główną płytę. Pod tym względem jest okej. Ma powstać za dwa, trzy lata stadion lekkoatletyczny, sprawa jest dograna z prezydentem, więc to też by mogło dać impuls pod rozwój. Rzeszów oddycha futbolem. Ostatnio grała tutaj kadra juniorska ze Szwajcarią i na Stadionie Miejskim był komplet. Tutaj jest mnóstwo fanów piłki, którzy łakną wyższego poziomu. Mam wielu znajomych, którzy w pogoni za futbolem jeżdżą z Rzeszowa do Niecieczy czy na Stal Mielec.

 A może przeszkadza to, że w Rzeszowie jest mocna siatkówka i żużel? Liczba potencjalnych sponsorów jest ograniczona.

To też fakt. Swego czasu mówiono, że pan Góral, prezes Asseco, chciałby wejść w Resovię piłkarska, ale ostatecznie odstraszyły go burdy na trybunach. Chciałbym zaznaczyć, że to tylko pogłoski, ale pewne zajścia pozastadionowe na pewno nie zachęcają inwestorów.

Jakie są twoje osobiste cele?

W tym momencie patrzę już coraz bardziej w kategoriach szkoleniowych. Moim celem numer jeden jest trenowanie młodych bramkarzy i bramkarek. Muszę wychować swojego następcę. Dostałem szansę w Szkole Mistrzostwa Sportowego u dyrektora Bajorka i dziękuję mu za zaufanie.  Kocham to robić niemal tak samo, jak kocham grać w piłkę. Chciałbym rozwijać się jako trener.

Te nauczycielskie tropy są u ciebie wyjątkowo mocne – uczysz też informatyki w szkole.

To prawda, już drugi rok. Też jest to fajne. To wielka frajda dawać komuś przykład, uczyć drogi, jaką ktoś może obrać.

Może jednak w przyszłości skręcisz w kierunku informatycznym? Doskonała branża.

Chyba nie. Zbyt wielką radość sprawia mi prowadzenie grup młodzieżowych. Może w przyszłości oswoję się na tyle, że poprowadzę dorosły zespół? Czas pokaże.

Leszek Milewski

Fot. 90minut.pl i podkarpacielive.pl

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...