Wielka gęba, umiejętności piłkarskie na całkiem niezłym poziomie i futbolowa akademia w Sierra Leone – to jego znaki rozpoznawcze. Dodać do tego można jeszcze czupurność i charakter, który z całą pewnością nie jest lekki jak obłok. Właśnie te czynniki składają się na pełnię uroku Craiga Bellamy’ego. Gościa, o którym Sir Bobby Robson powiedział kiedyś, że to najbardziej pyskaty z piłkarz z jakim przyszło mu pracować. W ostatnim czasie, głównie za sprawą przenosin do Championship i poważnych problemów osobistych, wielu mogło o nim zapomnieć, ale sam Bellamy tak naprawdę wcale nie zniknął z radarów. Wręcz przeciwnie – cały czas nadaje mocny sygnał, gwarantujący, że ze świadomości kibiców nie ulotni się pod byle pretekstem.
Kiedy w sierpniu ubiegłego roku podpisywał kontrakt z Cardiff City, swoją decyzję argumentował w bardzo prosty sposób. Po kilkunastu latach poświęconych futbolowi chciał wreszcie przystopować, spędzić więcej czasu z bliskimi i budzić się każdego ranka wraz ze swymi dziećmi. To, że Cardiff stacjonowało wyłącznie na zapleczu elity nie miało większego znaczenia. Zresztą, był tam już w sezonie 2010/11 (na wypożyczeniu) i czuł się bardzo dobrze.
Co ciekawe, pod kątem statystycznym tamten sezon był jednym z najlepszych w karierze Walijczyka. Na swoim koncie zapisał 11 goli i 14 asyst, ale i tak było to zbyt mało, by urealnić marzenia o awansie do Premier League. W barażach zespół Bellamy’ego dostał srogą lekcję od Reading, a on sam nie mógł wystąpić w decydującym meczu z powodu kontuzji. Pewnie dlatego dzisiaj niecierpliwie odlicza dni do końca sezonu. Cardiff ma praktycznie przyklepany awans i chyba nawet największy kataklizm nie jest w stanie pozbawić piłkarzy Malky’ego Mackaya promocji do BPL. Dla Bellamy’ego oznacza to jedno – misja, z którą przybył w rodzinne strony 3 lata temu, wreszcie zostanie wykonana.
Inna sprawa, że nawet sukces, który jest na wyciągnięcie ręki, nie przysłoni negatywnych aspektów w postawie walijskiego napastnika. Tym najbardziej rzucającym się w oczy jest skuteczność. Ledwie 4 trafienia w 28 występach nikogo na kolana nie powalają. Owszem, Bellamy nigdy nie był strzelcem wyborowym, przez całą karierę ledwie trzy razy zdobywał w rozgrywkach ligowych 10 i więcej goli, ale mimo wszystko można wymagać od niego odrobinę więcej, zwłaszcza w Championship. Przy ocenie osiągnięć Walijczyka trzeba jednak brać pod uwagę mniej i bardziej poważne kontuzje, które w tym sezonie napsuły mu sporo krwi. W pełni zdrowy Bellamy pewnie nie walczyłby o koronę króla strzelców, ale z pewnością mógłby pochwalić się znacznie lepszymi liczbami.
Na szczęście owe liczby stanowią tylko jedną stronę medalu. Na drugą składają się mentalność Walijczyka, wyjątkowo silny charakter i wszystko to, co zwykło się określać mianem cech wolicjonalnych. Niezależnie od tego, jakie numery widnieją w jego statystkach, i tak jest w Cardiff postacią nieocenioną. Mówią o tym wszyscy, począwszy od kolegów z szatni, na trenerze kończąc. – On potrafi zmieniać obraz gry, strzelać ważne gole i ma olbrzymi wpływ na resztę zawodników – przekonuje Ben Turner, obrońca City.
I rzeczywiście, Bellamy jest trochę jak frontman rockowego zespołu. Najbardziej charyzmatyczny z całej bandy, najbardziej charakterystyczny, najszybciej zapadający w pamięć. Potrafi pociągnąć za sobą innych i wieść ich prosto na barykady. Ważne bramki? Też są, jak chociażby ta na wagę trzech punktów we wrześniowym spotkaniu z Leeds.
Nie można zapominać o jeszcze jednej cesze, która nierozerwalnie kojarzy się z Walijczykiem, a o której Turner nawet się nie zająknął. Chodzi o wyjątkową łatwość w formułowaniu barwnych wypowiedzi. Co prawda ostatnio nie zwyzywał nikogo od kłamców, jak miało to miejsce w przypadku Graeme’a Sounesse’a (twierdzi zresztą, że ten etap ma już za sobą), ale i tak popłynął bardzo konkretnie. – Chcę zostać jednym z najlepszych trenerów, jacy kiedykolwiek żyli. Dlaczego nie? Dołożę wszelkich starań, a jeśli tak się nie stanie, będę dumny z tego, co byłem w stanie osiągnąć – deklaruje w rozmowie z „London Evening Standard”.
Jeśli kogoś interesują inspiracje Bellamy’ego, radzimy spoglądać na samą górę. Guardiola, Bielsa, a przede wszystkim Mourinho – oto goście do których chce równać. Trzeba przyznać, że wybrał sobie naprawdę doborowe towarzystwo.
Właściwie jedyną zmianą, jaka w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zaszła w usposobieniu napastnika Cardiff jest coś na wzór wewnętrznego wyciszenia. Dziś nie wyzywałby Sounesse’a, ani nie rzuciłby się na Johna Arne Riise z kijem golfowym w ręce. To wyciszenie ma jednak bardzo smutną genezę. Jest bowiem pokłosiem tragicznej śmierci Gary’ego Speeda, która naprawdę mocno wstrząsnęła Bellamym. O byłym koledze z Newcastle i reprezentacji Walii, którego nazywa zresztą swoim idolem, nie rozmawia z nikim. Temat wciąż jest zbyt świeży i przede wszystkim – zbyt osobisty. Bellamy był zresztą (i po części jest nadal) tak bardzo utopiony w tragedii Speeda, że aby dojść do jakiegokolwiek porządku z samym sobą, musiał korzystać z pomocy psychologa.
Trudne chwile po śmierci przyjaciela i nieustanne obwinianie się o nią doprowadziły w konsekwencji do rozpadu małżeństwa walijskiego piłkarza. W grudniu zeszłego roku wraz z orzeczeniem sądu, prysły plany o szczęśliwym, rodzinnym życiu. Claire, żona Craiga, z którą ten był związany emocjonalnie od czasów szkoły średniej, miała dość „nieracjonalnego zachowania” swojego męża. Jak tłumaczyła – nie może cały czas patrzeć wstecz, musi zainteresować się dziećmi, ich i swoją przyszłością. To, że Craig nie potrafił odciąć się grubą kreską od wszystkich przykrych wspomnień poróżniło ich na amen.
Już bez żony u boku, ale przy skromnym udziale wspomnianego psychologa, napastnik Cardiff wrócił do normalności. I nie chodzi tylko o buńczuczne zapowiedzi wielkiej kariery trenerskiej, ale przede wszystkim o odzyskanie wigoru i radości z gry w piłkę. – On wprowadził mnie do nowego świata, w którym zamiast walczyć z samym sobą i ubolewać nad pewnymi sytuacjami, cieszę się tym, kim jestem i innymi pozytywnymi elementami życia – chwali pomoc otrzymaną od swojego specjalisty.
Innym istotnym powrotem, o który pokusił się Bellamy, był ten do reprezentacji kraju. W lutym wystąpił w towarzyskim spotkaniu przeciw Austrii, ucinając tym samym spekulacje o zakończeniu reprezentacyjnej kariery. Te pojawiły się po tym, jak z powodu kontuzji i innych (wiadomo jakich) problemów opuścił cztery pierwsze mecze w eliminacjach do mistrzostw świata. Pomijając standardowe gadki o największym przywileju w karierze, jakim jest gra w kadrze, swój powrót do drużyny narodowej tłumaczył w naprawdę oryginalny sposób: – To jest jak narkotyk, dlatego tutaj jestem, to moja reprezentacja – zapewniał walijskich dziennikarzy.
Powrót do kadry mniej więcej zbiegł się czasowo z premierą butów piłkarskich opatrzonych nazwiskiem „Bellamy”. Na rynek wypuściła je firma Warrior i trzeba przyznać, że jest to produkt dużo bardziej zjadliwy, niż chociażby koszulki Liverpoolu na kolejny sezon, sygnowane tym samym logotypem.
Najpewniej właśnie w tym obuwiu Craig Bellamy dobiegnie do końca swojej kariery. Wieści napływające z Walii mówią, że to kwestia dwóch lat. Co potem? Na horyzoncie niedawno pojawił się Ellis Bellamy, coraz śmielej poczynający sobie w akademii Cardiff City, którego niedługo trzeba będzie wprowadzić w tajniki wielkiego futbolu. Kto zrobi to lepiej niż zaangażowany ojciec? Nie zapominajmy też o trenerskich aspiracjach Walijczyka. Ł»e niby jak to szło? Jeden z najlepszych w historii, tak?
Szczerze? Nie mamy nic przeciwko.
KAROL BOCHENEK
angliakopie.pl
