Zróbmy tak, jak jest w Hiszpanii. Albo jak w Anglii. Dobrze – jak w Niemczech! Równajmy do najlepszych – domagają się kibice przeciwni reformie ligi. Jakby zupełnie nie zauważyli, że troszkę nam jednak brakuje do każdego z wymienionych krajów i że łatwiej powiedzieć, niż zrobić. My się równać możemy, czemu nie – tak jak „Kac Wawa” równało do „Kac Vegas”. Niby brzmi podobnie, założenie w sumie identyczne, ale mimo wszystko na ekranie różnica była – przyznacie sami – dość zauważalna. Ambicje nasze są po horyzont, ale w rzeczywistości lepiej byśmy nie zbliżali się do przeciwnika na odległość ciosu. Bo wtedy zbieramy w cymbał z każdym: bum, bum, dwa szybkie i nokaut, jak ostatnio z Ukrainą.
Po co się porównywać z topowymi ligami, tego nie rozumiem. Ł»e niby tam więcej klubów, tak? I dzięki temu więcej meczów? Chciałem więc zakomunikować, że moim zdaniem aktualnie nie tylko nie mamy w Polsce osiemnastu dobrze zorganizowanych klubów (szesnastu zresztą też nie), ani nie mamy piłkarzy, którzy wypełniliby wszystkie wakaty. Moim skromnym zdaniem ponad połowa klubów zespołów ekstraklasy nie ma w swoich składach ani jednego przyzwoitego napastnika, a kilka nie ma nawet nieprzyzwoitego. O tytuł króla strzelców walczy Ślusarski z Demjanem i to nie dlatego, że obaj są tacy wyśmienici, ale dlatego, że lepszych nie widać.
Piłkarze, rzecz jasna, wolą powiększyć ligę. Na ich miejscu też bym chciał: to przecież dodatkowe 40 miejsc pracy. Jak się stoczniowcom obieca kolejne 15 procent miejsc pracy – będą zachwyceni. Jak się obieca to górnikom – będą skakać z radości. I piłkarze jako grupa zawodowa też zawsze powiedzą: powiększać! Tylko, że piłkarzy tak naprawdę nie ma. Są jacyś kopacze, którzy właśnie poprzez sztuczne pompowanie najwyższej klasy rozgrywkowej mogą w niej w ogóle zagrać i później przebujać się do emerytury. Gdyby reforma miała sprowadzać się do tego, że wprowadzamy do ligi jeszcze więcej Gikiewiczów, jeszcze więcej Zahorskich, jeszcze więcej Sikorskich (czyli np. Zakrzewskich, Boljeviciów i Pitrych) to ja wam szczerze przyznam: chciałoby się puścić pawia.
Dlatego zawodników w ogóle nie powinno się o tę reformę pytać (podobnie jak trenerów – też chcą ligi większej, bo mają swój interes: kolejne dwa krzesełka na karuzeli). To są zwykli pracownicy, którzy mają obowiązek dostosować się do ustalonych odgórnie reguł. Mówiąc krótko – nie za myślenie im się płaci, nie za wygłaszane mądrości ich kochamy. Liga już poziom ma humorystyczny, a powiększenie jej musiałoby się zakończyć drastycznym obnażeniem stanu polskiej piłki. Oddolnego naporu młodych i zdolnych nie widać (obejrzyjcie mecze pierwszej ligi – rządzą tam stare repy), a kasy na poprawnych zawodników z innych krajów brakuje. Kasy zresztą brakuje na cokolwiek, więc dodatkowe dwa kluby to byliby kolejni bankruci – z wiecznymi problemami, nieuregulowanymi rachunkami, komornikami w poczekalni. I znowu: pawik.
Jestem zwolennikiem mniejszej ligi, ale jest to wariant niemożliwy w realizacji, ponieważ kluby musiałyby przegłosować „samowykluczenie”. Nie widziałem jeszcze jakiejkolwiek spółki, w której większość podniosłaby rękę za okrojeniem liczy udziałowców – i to w momencie, gdy nie wiadomo, na kogo z siedzących przy stole akurat padnie. Zmniejszenia ligi nie będzie nigdy, stąd w ogóle nie chce mi się potencjalnych plusów i minusów analizować. Powiększenia jestem przeciwnikiem, co zaznaczyłem powyżej. Stagnacji też nie lubię. I właśnie dlatego wprowadzona reforma mnie umiarkowanie cieszy.
Porównanie do Hiszpanii – słabe, tam mają piłkarzy. Do Anglii – też słabe, bo tam i piłkarze, i kasa, i kilka zawodowych lig (dopiero co przyszło 19 000 ludzi na trzecioligowy mecz w Sheffield). Do Niemiec – bez sensu, z przytoczonych wyżej przyczyn, ale też dlatego, że tam mają dwa razy więcej miejsc w pucharach, a więc i „martwa strefa” w tabeli jest mniejsza (Hamburger SV jest na 11. miejscu, ale do europejskich pucharów traci tylko cztery punkty). A co my mamy? My mamy ambicje, duży kraj (to zawsze koronny argument) oraz klapki na oczach (kluczowe). Skoro my jesteśmy tak potężni, by koniecznie celować w 18 zespołów, to w ile zespołów powinni celować Chińczycy? Ot, taki test dla gimnazjalistów. Mnie wychodzi na to, że ponad 630!
Dzisiaj ligi hiszpańska, angielska, niemiecka czy włoska we wszystkich krajach w Europie zbierają publikę przed telewizorami, stanowiąc olbrzymią konkurencję dla lokalnych rozgrywek. Ktoś w Ekstraklasie SA zadał sobie pytanie: czy nudna liga polska może w obecnym systemie na dłuższym dystansie rywalizować z Primera Division, Premier League czy Bundesligą? Gra idzie o kibica telewizyjnego, płacącego co miesiąc abonament. Odpowiedź, niestety, nie jest dla polskich klubów budująca. Niby koszula bliższa ciału, ale to jak z kinem: polskie filmy bywają fajne, ale i tak z reguły obżeramy się amerykańskim popcornem. Oni – Anglicy, Hiszpanie czy Niemcy – niczego wymyślać nie muszą, bo im się interes kręci. Nam się tylko skręca.
W tej całej dyskusji o nowym systemie nie rozumiem… w czym problem?
Będzie więcej meczów – to dobrze.
Będą większe emocje – to dobrze.
Będzie więcej grania latem – to dobrze.
Będzie troszkę mniej sprawiedliwie – to źle.
Jak dla mnie: ogólnie na plus. Z tą „sprawiedliwością” to jak dla mnie nie jest takie oczywiste. Przecież skoro wszyscy będą znali zasady od początku, to o jakiej niesprawiedliwości mowa? W poprzednim sezonie NBA w Konferencji Wschodniej najlepsze było Chicago Bulls, a w Konferencji Zachodniej San Antonio Spurs. Jednak w finale zagrali ze sobą Miami Heat i Oklahoma City Thunder. Czy ktoś mówił o jakiejś niesprawiedliwości? Czy ktoś mówił, że gdyby jakieś tam punkty zsumować, coś dodać, to „Byki” zaszłyby dalej? Są nowe zasady, do których trzeba się przystosować – koniec, kropka. W Lidze Mistrzów też faza pierwsza jest mniej ważna od fazy drugiej, w której każdy mecz może kosztować cię życie. Manchester United wygrał swoją grupę, a Real Madryt nie. Ale to „Królewscy” grają dalej. Nie słyszałem, by Ferguson skarżył się na regulamin.
Stara zasada: przystosuj się lub giń. Niesprawiedliwość moim zdaniem może zaistnieć tylko w jednej sytuacji – jeśli po trzydziestu kolejkach ósma i dziewiąta drużyna będą miały dokładnie tyle samo punktów. Jedna trafi do grupy mistrzowskiej, druga do spadkowej. Coś takiego zdarzyłoby się dwa lata temu, kiedy ósma Lechia i dziewiąty Widzew miały po 43 oczka…
Ale cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.
Dla mnie nowy regulamin oznacza ciekawszą fazę zasadniczą i ciekawszą fazę końcową. Gdyby za moment ciachnąć punkty i gdyby się okazało, że Podbeskidzie traci do Pogoni ledwie trzy, to by się zaraz zrobiło ciekawie. I już na tym etapie trwałaby walka, by przewagę zachować jak największą. Odczuwam jednak powszechny lęk przed ostatnimi siedmioma kolejkami – bo my tu nie lubimy grać o stawkę. Jakieś patataj w środku tabeli – proszę bardzo. Ale o stawkę lepiej nie. Jeszcze nie słyszałem, by ktoś na końcową fazę spojrzał jak na szansę. Nikt nie myśli „to będzie etap sezonu, gdy wyprzedzimy konkurencję”. Jest za to przekonanie: „to jest etap, gdy konkurencja może wyprzedzić nas”.
Jak słyszę, że kibice nie przyjdą, to łapię się za głowę. Teraz na mecz Jagiellonia – Pogoń przyszło 3 tysiące osób (normalnie, zatrzęsienie!). To że niby jak „Jaga” będzie w grupie mistrzowskiej i regulamin sam ją wciągnie w walkę o puchary – to przyjdzie jeszcze mniej? Ruch – Podbeskidzie, 4 tysiące ludzi. Kiedy się okaże, że to jeden z ostatnich meczów, w grupie spadkowej, i to o życie, to frekwencja spadnie? A jeśli spadnie – to do ilu? Kiedy system rozgrywek sam w sobie generuje emocje, a działacze klubów boją się, że tych emocji nie zdołają sprzedać – to jest problem działaczy, nikogo więcej. Zagłębie Lubin narzeka, ale za wyjątkiem 2007 roku jest to klub, który permanentnie o nic nie walczy. Teraz nagle będzie mógł, do samego końca. I co, to źle?
Wygrywanie w sezonie zasadniczym cały czas będzie miało realną wartość i cały czas znacznie lepiej będzie wygrywać niż przegrywać. Wygrywanie w fazie finałowej będzie już na wagę złota. A niech się wszyscy tłuką, ja to chętnie obejrzę. Chętniej niż mecze o nic, które są mi fundowane teraz. W najbliższej kolejce Zagłębie gra z Koroną – można rzucić okiem, ale pojawia się bardzo zasadne pytanie: po co?
* * *
Natrafiam na różne dziwne wypowiedzi. Na przykład takie, że ktoś nie wiedział o reformie, nie został wtajemniczony – i tak dalej. Jakoś mi trudno w to uwierzyć. To mnie Ekstraklasa SA wtajemniczyła w grudniu, a któregoś z prezesów nie? A nawet jeśli: to on od grudnia do kwietnia nie znalazł czasu, by dopytać? Przecież sprawa nie była okryta tajemnicą.
Kompletnie na łopatki rozłożył mnie Roman Kosecki. W wywiadzie dla „Polski The Times” wypowiedział się następująco: – Tak naprawdę to nie było możliwości, aby wyrobić sobie zdanie. Zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym, wiedzieliśmy jednak, że Ekstraklasa coś planuje. Powiem wprost – jestem oburzony, że pominięto podczas tej reformy wiceprezesa PZPN do spraw szkoleniowych, który odpowiada także za różne reprezentacje. W ogóle nie zostałem zaproszony do rozmów. Oczywiście, mogą mi powiedzieć: A co to pana obchodzi, przecież my jesteśmy Ekstraklasą, spółką. Ano obchodzi, bo pewne sprawy, które decydują o losach polskiej piłki, powinny być załatwiane po szerszej debacie, a nie po kryjomu, z zaskoczenia bez konsultacji.
I dalej: – Niektórzy w euforii zwycięstwa postanowili działać sami, a dla mnie nie do pomyślenia jest, że poszczególni ludzie na jakichś stanowiskach reformują sobie rozgrywki na własną rękę. Efekt będzie taki, że reprezentanci na skutek przemodelowania ligi nie będą mogli przyjeżdżać na zgrupowania kadry.
Szanowny pan wiceprezes niestety się SKOMPROMITOWAŁ. Ja nie wiem, czy on nie ma czasu przychodzić do związku, nie wiem, czy ma natłok obowiązków parlamentarnych i go akurat zajęła sprawa związków partnerskich, ale fakty wyglądają następująco: Ekstraklasa SA przeprowadziła długą prezentację nowego systemu rozgrywek podczas listopadowego albo grudniowego (już nie pamiętam – pewnie grudniowego) zebrania zarządu. Następnie odbyła się dyskusja wśród członków zarządu, do których Kosecki także się zalicza. Gdy przedstawiciele Ekstraklasy SA odpowiedzieli już na wszystkie pytania, zarząd PZPN zagłosował, że reformę poprze.
„Tak naprawdę to nie było możliwości, aby wyrobić sobie zdanie” – mówi teraz Kosecki. A mnie opadają ręce. W pracy chłop najwidoczniej nieobecny. Albo całym sobą, albo chociaż myślami.
* * *
Zgadzam się natomiast, że struktura Ekstraklasy SA nie jest szczęśliwa, jeśli w Radzie Nadzorczej znajduje się siedem osób, a wśród nich Marek Glogaza, który… z piłką nożną nie ma już nic wspólnego. 2 stycznia przestał pełnić funkcję prezesa Podbeskidzia Bielsko-Biała, co w moim idealnym świecie oznacza tyle, że 3 stycznia ktoś powinien go zastąpić także w spółce zarządzającej ligą.
To chore, że w kwietniu nad reformą głosuje facet, którego ta reforma od stycznia w żaden sposób nie dotyczy.
* * *
W mediach zabawa: kto znajdzie lepszego selekcjonera? „Fakt” zaatakował Van Bastenem, a „Super Express” poprawił Huubem Stevensem. Van Basten z polskimi dziennikarzami nie chciał rozmawiać, a Stevens jak najbardziej – i odparł, że jak dostanie ofertę, to ją rozpatrzy. Oczywiście jeden gada, a drugi nie gada z prostej przyczyny: Van Basten ma pracę (w Heerenveen), a Stevens nie ma. Każdy bezrobotny trener to najsympatyczniejszy człowiek na świecie, a każdy trener z umową o pracę powoli buraczeje.
Dlaczego Van Basten miałby dostać polską kadrę w swoje ręce, tego nie wiem. O ile pamiętam, nie wygrał niczego z kadrą Holandii, więc nos mi podpowiada, że i z naszą miałby problem. Prowadził też Ajax i zajął trzecie miejsce w lidze, z 22 punktami straty do AZ Alkmaar. Pomnika mu chyba za to nie postawili. Poza tym – ma pracę. Nie składa się ofert matrymonialnych kobiecie, która właśnie odeszła od ołtarza.
Tematu oczywiście nie ma. To znaczy jest – w mediach, ale poza mediami to już nie. Pisać można, papier wszystko przyjmie. Martina O’Neilla zwolnili z Sunderlandu i gdyby w Polsce istniał trzeci tabloid, to by się włączył do walki właśnie tym nazwiskiem. Idę o zakład, że O’Neill powiedziałby: „Gdybym dostał ofertę, to bym ją rozważył”. Jak Stevens. Jak każdy. To standardowa regułka i jednocześnie materiał na kolejną czołówkę. Gdzieś tam na dziennikarskiej giełdzie zakręcił się jeszcze Marco Tardelli, którego największą zaletą jest to, że ma numer do Bońka.
A ja sugeruję: przyzwyczajcie się do Fornalika. Popełniliście falstart, drodzy panowie. Jeszcze nikt nie wystrzelił na znak do rozpoczęcia wyścigu, jeszcze nawet broń nie została przeładowana, a wy już gnacie na złamanie karku.