Jakub Szałek – rozmowa z zapomnianym uczestnikiem młodzieżowego mundialu w 2007

redakcja

Autor:redakcja

09 kwietnia 2013, 06:01 • 20 min czytania

– Podszedł do nas Smuda i jakoś w rozmowie zapytał mnie: „Szało, ty w reprezentacji?! To chyba jakieś siano musiało pójść”. Nie wiem…ja nie zapłaciłem, bo u nas w domu nigdy się nie przelewało, ale jeśli tak było, to chciałbym podziękować temu dobroczyńcy za niezapomniane wspomnienia – mówi Jakub Szałek, były uczestnik Mistrzostw Świata U-20 w Kanadzie, obecnie zawodnik niemieckiego szóstoligowca 1. FC Romonta Amsdorf 1921.
Nie uważasz, że twój rocznik jest dość pechowy?
Zależy z której strony na to spojrzeć. Szklanka może być do połowy pełna i do połowy pusta, niektórym nie wyszło, ale jest paru chłopaków, którzy gdzieś tam zaistnieli.

Jakub Szałek – rozmowa z zapomnianym uczestnikiem młodzieżowego mundialu w 2007
Reklama

Piję do ekipy, która była na MMŚ w Kanadzie w 2007r. Tylko trzech zawodników jest w obecnej kadrze Polski – w tym dwóch bramkarzy, którzy byli wtedy rezerwowymi.
To fakt, z tym że w kadrze byli też młodsi zawodnicy ale nazwiska paru chłopaków odegrały jakąś tam rolę w polskim futbolu jak np. Tytoń, Szczęsny, Danch, Janoszka, Małecki. Może nie na poziomie międzypaństwowym, ale w polskiej piłce gdzieś tam istnieją. Plus chłopaki, którzy na mistrzostwa się nie załapali.

Zgadza się. Jest paru zawodników, którzy grają w Ekstraklasie, ale są też tacy jak ty, Adamiec, Rączka, Marek, Feter czy Białkowski, którzy grają w niższych ligach. Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że żaden z was nie umie grać w piłkę?
Wiesz… Różnie to się może wszystko potoczyć. W piłce oprócz umiejętności trzeba mieć sporo szczęścia.

Reklama

Pomijam Dąbrowskiego, bo on kopie się po czole.
Nie śledzę jakoś specjalnie polskiej ligi. Wiem, że jest ekstraklasowym graczem, a w Kanadzie był moim kumplem z pokoju. Pogoń jest w dołku, ale trzymam kciuki, że się ogarną i do końca sezonu coś jeszcze ugrają. Taki lokalny patriotyzm.

Mieliście zgraną paczkę na te MMŚ w Kanadzie. Do zespołu doszło paru chłopaków, którym nie poszło w MME w Polsce. Sporo namieszaliście na turnieju w Kanadzie. Wyszliście z dość ciężkiej grupy, w której mieliście Brazylię z Pato, Marcelo, Davidem Luizem czy Jo w składzie oraz USA z Adu i Szetelą. Spodziewaliście się takiego obrotu sprawy?
No właśnie o tym chciałem wspomnieć. Brazylijczycy nic specjalnego nie pokazali, Pato mało widoczny, Lucas Leiva kontuzja i nic nie pograł. Pierwszy ląduje w Milanie, drugi w Liverpoolu, a taki Dawid Janczyk idzie do CSKA, gdzie naprawdę fajnie pograł. Nie wiem, czy miał inne możliwości. Jeśli nie, no to coś mi nie gra. CSKA to też marka, ale gdybym miał wybierać, to Milan i Liverpool biorę w ciemno. Co do wyniku, to nastawienie było takie, żeby jak najlepiej zagrać w każdym meczu. Nie myśleć o otoczce imprezy, która była niesamowita, tylko wyjść na plac i robić to, co się kocha – grać w piłkę.

Janczyk błyszczał i strzelał jak na zawołanie. W meczach z Koreą, USA i Argentyną wychodziliście na prowadzenie, by na końcu zremisować i dwa razy przegrać. Nie najlepiej spisywała się formacja obronna. Nie uważasz, że może błędem było wystawienie na środku obrony Strugarka, który jest głuchy na jedno ucho? To tak jak z Karolem Bieleckim, stracił oko i nie gra już jak kiedyś. A komunikacja w obronie jest bardzo ważna.
Ale Krzysiek fajnie wyglądał. Przed Kanadą mieliśmy parę zgrupowań i to nie miało wpływu na jego grę. Myślę, że gdyby coś nie grało, to trenerzy by go nie wystawili. Może zabrakło ogrania albo cwaniactwa? Nie wiem… Ja sam jako zawodnik, nie odegrałem raczej wielkiej roli na tych mistrzostwach.

Zagrałeś w dwóch meczach – z USA (45 min) i z Koreą (2 min). Twoim rywalem o miejsce w składzie był Ben Starosta. Przewrotne jest życie piłkarza. Ben gra obecnie w lidze filipińskiej, a ty w 6. lidze niemieckiej. Co takiego się stało, że byli młodzieżowi reprezentanci nie grają obecnie wyżej? Przecież na tych mistrzostwach nie grali przypadkowi ludzie.
Mecz ze Stanami raczej do historii nie przejdzie. Co do obecnej sytuacji, to nie wiedzą tego najstarsi Indianie. Czasem się nad tym zastanawiam, ale na niektóre rzeczy nie ma się wpływu. Tak gdzieś zostało to zapisane i trzeba to zaakceptować.

Czy nie ma się wpływu? Chyba ma. Janczyk sam zakończył swoją karierę. Nie wiesz, co się z nim dzieje?
Nie mam z nim kontaktu, gdzieś tam coś czytałem, ale nie przywiązuję do tego wagi, każdy ma swój rozum i wie co robi. Są różne sytuacje, a łatkę jest bardzo prosto przylepić.

A masz z kimś kontakt z tamtej ekipy?
Raczej znikomy, każdy ma swoje życie i robi, co do niego należy. Po mistrzostwach wymieniałem się SMS-ami z Jarkiem Fojutem, bo znaliśmy się jeszcze z czasów gry w kadrze zachodniopomorskiej. Czasem jak trafi się okazja, to zamieni się parę słów. Tym bardziej, że ja za długo w kadrze nie pograłem. Tak naprawdę, to wskoczyłem do niej w ostatniej chwili.

Zdawaliście sobie sprawę, kto będzie grał na boiskach w Kanadzie? Był tam Aguero, Pique, Luis Suarez, Cavani, Alexis Sanchez, Pato, Di Maria, Juan Mata, Marcelo – czyli zawodnicy światowego formatu, grają w reprezentacjach, w Lidze Mistrzów i są gwiazdami. Jak ty z perspektywy czasu do tego podchodzisz?
To było niesamowite przeżycie, ze starej trzeciej ligi trafić do takiego grona. Solidni zawodnicy, ale patrząc na nas i na nich, to radziliśmy sobie całkiem dobrze. To byli normalni ludzie, jedli i spali tak samo jak my. Wydaje mi się, że to kwestia mentalności i w pochodzeniu. Gdyby patrzeć na mistrzostwa i konfrontacje z tymi gwiazdami, to paru chłopaków od nas, spokojnie dałoby radę zaistnieć w wielkim świecie. Niestety jako kraj, nie stoimy jakoś specjalnie wysoko, jeśli chodzi o promocję i start do świata.

W meczu z Brazylią zagraliście naprawdę dobrze. Należy wspomnieć, że graliście w dziesięciu od 27 minuty po czerwonej kartce Króla. Pato niczym nie różnił się od Janczyka, a wiemy, jak potoczyły się losy obu zawodników.
No właśnie, tak jak wspomniałem. Jeżeli chodzi o dorosłe reprezentacje, to raczej miernie stoimy w porównaniu z potentatami. Może tutaj tkwi problem, jakoś specjalnie się nad tym nie zastanawiałem.

Mieliście w ekipie niepokornego Małeckiego. Nie było sytuacji np. w meczu z Argentyną, gdzie Mały podszedł do Aguero i zapytał klasykiem: – Kim ty, kurwa, jesteś, pedale?
Nie zauważyłem takiej sceny, ale w drugą stronę była taka sytuacja. Wojtek Szczęsny ustawił piłki na rozgrzewkę, a Argentyńczycy wybili je w trybuny. Z tego co opowiadał, to został jeszcze przez jednego z nich opluty. Ale z „Małym” jest jedna historia. Do pana Listkiewicza przyjechała żona z synem, z którym nie wiedzieli, co zrobić – a że „Mały” był sam w pokoju, to poprosili go, żeby przenocował młodego. W zamian miał dostać coś fajnego. „Mały” spełnił prośbę, a w nagrodę dostał zdjęcie pana Listkiewicza z autografem (śmiech).

Jesteś wychowankiem Chemika Police, do którego miałeś zawsze otwarte drzwi, gdy w twoich klubach działo się źle – jak w Kmicie Zabierzów czy w GKP Gorzów Wlkp. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, prawda?
W Policach czułem się bardzo dobrze, znałem klimat, byłem na miejscu, plus fakt, że w Policach są bardzo dobre warunki do treningów. Boiska naturalne i sztuczne, siłownia, basen, las – wszystko obok siebie. Cały czas śledzę, jak chłopaki sobie radzą i trochę mnie to boli, że w Policach jest tylko trzecia liga. Brak pieniędzy, a niedaleko Grupa Azoty, która pompuje pieniądze w Pogoń, w siatkówkę i wiele innych rzeczy. Chemikowi zostają nawet nie ochłapy, a resztki z nich.

Byłeś na testach we wspomnianej wcześniej Pogoni Szczecin, zagrałeś nawet trzy mecze w Pucharze Ekstraklasy, wszystkie w pełnym wymiarze czasowym.
Do Pogoni zawsze podchodziłem jako do możliwości wybicia się. Swego czasu mogłem pójść do szkółki w Szamotułach, gdzie m.in. poszedł Fojut czy Fabiański, ale wierzyłem, że kiedyś do tej Pogoni trafię, wyjeżdżając z okolicy. Z tego, co obiło mi się o uszy, to był nawet temat przejścia do Pogoni. Trener Kuras pozytywnie wypowiadał się o mnie, ale przyjechały dwa wagony Brazylijczyków i transfer rozszedł się po kościach.

I mamy kolejny problem polskiej piłki na tacy. Następnie z Polic byłeś wykupiony do Lecha Poznań. Słyszałem, że grałeś naprawdę bardzo dobrze, ale trener Smuda nie dał ci szansy. Jak to było z tym Lechem?
Z Lechem było tak, że mocno byli zdeterminowani, aby mnie pozyskać. Zanim tam trafiłem, pojechałem jeszcze na test-mecz do Młodej Ekstraklasy Korony Kielce. Byłem kompletnie nieprzygotowany, prosto z wakacji. Zadzwonił do mnie ówczesny prezes Chemika, że jak nie przyjadę, to zawiesi mnie na pół roku. O dziwo wypadłem całkiem nieźle i Korona chciała, abym do nich dołączył. Wybrałem jednak Lecha i potoczyło się, jak się potoczyło.

Ale w Lechu wyglądałeś bardzo dobrze, tylko trener nie dał ci szans i rundę jesienną spędziłeś w ME, gdzie byłeś podstawowym zawodnikiem.
Paru znajomych opowiadało mi o trenerze Smudzie i odradzali ten kierunek, ale nie wyobrażałem sobie, że z kimś nie da się dogadać. Szybko przekonałem się, że byłem naiwny.

Mieliście na pieńku?
Nie to, że na pieńku. Ja raczej nie istniałem jako zawodnik. No i Smuda miał swoje zdanie na temat moich umiejętności, a za przykład mogę przytoczyć jedną scenkę. Po jednej z gierek na treningu wyrównawczy, zaczęliśmy się rozciągać. Podszedł do nas Smuda i jakoś w rozmowie zapytał mnie: – „Szało, ty w reprezentacji?! To chyba jakieś siano musiało pójść”. Nie wiem… Ja nie zapłaciłem, bo u nas w domu nigdy się nie przelewało, ale jeśli tak było, to chciałbym podziękować temu dobroczyńcy za niezapomniane wspomnienia.

Nikt się za tobą nie wstawił? Trener Bajor albo ktoś?
Był tylko Smuda, czterech zawodników i chłopak od przygotowania fizycznego, który potem do mnie podszedł i powiedział, żebym się nie przejmował tym gadaniem. Jeżeli o mnie chodzi, to spłynęło to po mnie jak po kaczce. Ale Smuda miał takie zagrywki, jeśli chodzi o młodych zawodników. Była też taka sytuacja, gdzie na trening z pierwszym zespołem przyszedł młody bramkarz – Dawid Kręt. Dobry zawodnik, nabity, kawał chłopa. Dawid siedział w szatni zestresowany. Wchodzi Franciszek I, wita się z każdym po kolei, a podchodząc do Kręta zamiast wyciągnąć rękę, wita go słowami: „A co ty tu, kurwa, przyszedłeś ciężary wyciskać?! Ile nadwagi? Oj, chłopie. Musisz się wziąć do roboty”. Młodzi mieli u Smudy przejebane. No, może poza peruwiańskim Robinho. Jak on miał?

Cueto?
O, no właśnie. Ogólnie w Lechu było fajnie, choć ostatnie pół roku było kiepskie. Może nie poszło dokładnie tak, jakbym chciał, ale był to jednak przeskok z Polic. Warunki, zaplecze, podejście – byłem zauroczony tym, jak to wygląda, a że coś tam nie podpasowało… Cóż tak bywa.

Po przykrym epizodzie w Lechu, poszedłeś do Kmity, gdzie zagrałeś w trzynastu spotkaniach starej drugiej ligi. Zbierałeś tam bardzo dobre oceny. Nie było ofert z lepszych klubów? Kmita miał potem problemy finansowe i klub został zdegradowany o dwie klasy niżej.
Kmita to był ciekawy epizod. Mieszkałem wtedy w Krakowie z dziewczyną i z bramkarzem Dawidem Stronką. Z pieniędzmi były problemy, miernie to wyglądało na wiosnę, jeżeli chodzi o punkty, ale jakoś daliśmy radę to utrzymać. Przed wakacjami umówiłem się z trenerem Moskalem, że niczego nie szukam, bo mam pewny plac w Zabierzowie. Tak samo umówiłem się z prezesem, że wypłaci zaległe pieniądze podczas wakacji. Wakacje się skończyły, pieniędzy nie było, a ja nie miałem za co przyjechać na pierwszy trening. Wypomniałem prezesowi, że nie dotrzymał słowa. Ten się obraził i nie chciał mnie w drużynie. Trenerzy namawiali mnie, żebym spokojnie podszedł do sprawy i został. Wtedy wkroczył mój ówczesny menedżer, który po rundzie wiosennej powiedział: – Fajna runda, mistrzostwa za tobą, fajne CV. Mam dla ciebie pięć propozycji. To było przed wakacjami, więc podziękowałem, bo byłem umówiony z trenerem. A potem wyszło jak wyszło i myślałem sobie, że jak mnie nie chce prezes, to ja na siłę nie zostanę i pójdę gdzie indziej.

Kto był twoim menedżerem?
Pan Darek Mróz… Niezły gość.

Po Kmicie wróciłeś do Chemika, do starej trzeciej ligi i grałeś chyba wtedy ze swoim bratem, Michałem.
Wracając do tych pięciu ofert, w ostatniej chwili sam zadzwoniłem do Polic. Oprócz Michała, był też Mateusz. Powolutku wchodził do drużyny, więc było nas trzech.

Jak to jest grać z braćmi na boisku? Bo po Gancarczykach, nie słyszałem o drugiej takiej drużynie, gdzie jest przynajmniej trzech braci na boisku.
Super sprawa, z tym że ja jestem typem „krzykacza” i często bracia się gniewali, ale była to forma mobilizacji. Zawsze w święta organizujemy sobie gierki i wtedy jest naprawdę wesoło.

Nie było jakichś śmiesznych sytuacji na boisku albo na treningach? Jakiś sprzeczek między wami?
Przypominam sobie jedną sytuację z Bytowa, gdzie graliśmy chyba z Kaliszem, a ja ewidentnie grałem węgiel i papę w tym meczu. Sprezentowałem jedną bramkę, katastrofa, do przerwy 2:0 w dziób. Druga połowa – dostaję zmianę w 60. minucie i wtedy Michał daje swój popis. Włącza się z kontrą i strzela na 2:1, a potem po stałym fragmencie daje na 2:2 i ratuje mi tyłek.

A jak wspominasz GKP Gorzów Wielkopolski? Też się tam nie przelewało, zagrałeś bodajże w trzech meczach i potem odniosłeś poważną kontuzję.
W Gorzowie zaczął się mój najgorszy okres. Na początku, wszystko fajnie wyglądało, w sparingach wywalczyłem miejsce w składzie, ale na jednym z ostatnich przed ligą, zagrałem słabo – zresztą jak wszyscy – i trener nie miał już dla mnie miejsca.

Kto był wtedy trenerem?
Czekaj… Już wiem. Mieczysław Broniszewski.

Stara szkoła trenerska.
Przyjaciel Smudy, ogólnie wszyscy do jednego wora. Za trenera Broniszewskiego, wyliczyli nam wagę na podstawie wskaźnika BMI. Może się nie znam, ale dla sportowców ma się to nijak. Były też ważenia przed treningiem o godzinie 15, gdzie jesteś po śniadaniu i obiedzie. Zdarzało się, że odpuszczałem czasem te posiłki. Za Broniszewskiego było parę komicznych sytuacji. Jedna na jednym z pierwszych treningów. -16°C, śniegu po kolana, a w „Przeglądzie Sportowym” wywiad z doktorem, w którym powiedział, że nie powinno się wychodzić przy -10°C i wypisane wszystkie niebezpieczeństwa kontuzji. Chłopaki wywiesili ten artykuł w szatni, żeby trener zobaczył. Ten machnął tylko ręką i po bieganiu zrobił jeszcze gierkę na śniegu, który przykrywał lód. Po treningu bodaj cztery kontuzje, wszystkie wymienione przez doktora w gazecie. Albo jak na obozie Broniszewski dał wykład przed pierwszą kolacją o odżywianiu się, że tego i tego nie można, że musimy się pilnować. A po wykładzie kucharki wjechały ze smażoną kiełbasą i zasmażką z cebuli dla całego zespołu.

W Gorzowie zagrałeś tylko w trzech meczach.
Tak, zagrałem chyba raz za Broniszewskiego, a potem już za Topolskiego. Tylko tyle występów, bo po wakacjach, na pierwszym treningu złamałem kość śródstopia.

Nie było jaj za Topolskiego? Sprowadził w końcu swojego syna, Davida.
Trener miał mocne wejście po pierwszym treningu. Chciał nam pokazać sztuczkę ze staniem na piłce. Kazał sobie zagrać, kolega mu podał, a ten chciał na nią wskoczyć. Oczywiście się wyjebał, komentując: – Kurwa, jeszcze bym sobie rękę złamał!

Ale trener Topolski warsztat miał chyba ciekawy?
Bardzo pozytywny człowiek, z doświadczeniem z boiska, typowy boiskowy cwaniak. Fajnie grało się w dziadka, jak się przyłączał. W Policach był też Marek Czerniawski, na którego trafiłem po pobycie w Zabierzowie. Chodząca Wikipedia, czasem pokazywał nam ćwiczenie tyle czasu, że dla nas mało zostało. Jak się zepsuł autokar, to sam chciał naprawiać, a jak koledze wypadł bark podczas sparingu, to sam chciał nastawiać. I tak samo widać było, że grał, że wie jak rozmawiać z zawodnikami. Bardzo lubię takich trenerów.

Trener Topolski jednak tobie nie zaufał i na ostatnie pół roku wróciłeś do Lecha, z którym miałeś jeszcze kontrakt. Można powiedzieć, że trafiłeś z deszczu pod rynnę.
Kontuzja pokazała mi, jak to jest kiedy coś się złapie i jest się w mniej zorganizowanym klubie… Nie istniejesz. W Lechu poznałem, jak to jest być w Klubie Kokosa. Runda w Gorzowie i pół roku w Poznaniu były to kulminacyjne punkty w mojej przygodzie z piłką i ogólnie w życiu prywatnym. W Gorzowie nie miałem zapewnionej żadnej opieki medycznej. Jedynie założyli mi gips w szpitalu na miesiąc, drugi miesiąc rehabilitowałem się, a potem na drugim meczu rezerw pękło w tym samym miejscu. Potem dowiedziałem się, że taki uraz trzeba leczyć tylko zabiegowo, jeśli gram wyczynowo w piłkę. Prosiłem o pomoc Lecha, aby załatwili mi zabieg w klinice, w której wcześniej już się leczyłem – w Rehasporcie w Poznaniu. Zabieg kosztował jednak 4000 zł. Nie stać było Lecha, a już tym bardziej Gorzów. Na całe szczęście, trafiłem na doktora Paprotę ze Szczecina, który mnie poskładał i to za darmo, na NFZ. Najlepsze jest to, że niecały miesiąc po zabiegu, miałem wrócić z wypożyczenia z Gorzowa.

Na czym polegały twoje obowiązki w Klubie Kokosa?
Musiałem przyjeżdżać na trening na dziewiątą rano z Poznania do Wronek. Trasa ok. sześćdziesiąt kilometrów. Trening tzw. tlenówka, bieganie dwa razy po 8 minut, a następnie drugi trening ze wszystkimi o 15. Potem dogadaliśmy się z trenerem, to rano szliśmy poćwiczyć na siłowni albo pograć w ping-ponga.

Rozumiem, że robiłeś to za darmo. Nie wypłacali ci pieniędzy?
Pieniądze miałem zapisane w kontrakcie, ale klub przechodził chyba kryzys i nie miałem płacone na czas… A życie w Poznaniu tanie nie jest. Zaczęły się problemy w domu, wszystko odbiło się na mnie i na mojej dziewczynie, z którą summa summarum rozstałem się po czterech latach wspólnej tułaczki.

Koniec końców, udało ci się uwolnić od Lecha i wróciłeś do Chemika odbudować formę.
Po Lechu byłem w formie, trenowałem dwa razy dziennie, prowadziłem się prawidłowo, dobrze się czułem. Jedynie brakowało gry o stawkę, a to w sumie najważniejsze. Do Chemika przechodziłem już jako wolny zawodnik, po zakończeniu kontraktu w Lechu.

W Policach zagrałeś jedną rundę, by potem wymienić się z bratem w Odrze Wodzisław, która spadła z pierwszej ligi. Tam zagrałeś dwa mecze, co poszło nie tak?
No, nie zawojowałem Wodzisławia. Na początku, trener miał pretensje do wagi i przygotowania. Rozumiałem to i nie napinałem się na występy w pierwszej fazie rundy. Robiłem swoje, waga spadła, czułem się coraz lepiej, a z graniem było dalej tak samo. Raz wyszedłem w pierwszym składzie, ale była to mina, bo grałem jako defensywny pomocnik. Trochę jak Ł»yd po pustym sklepie. Była też sytuacja, kiedy na jednym z meczów nasza prawa strona zaspała i w przeciągu 15 minut przeciwnicy mogli z nami prowadzić 3:0. A ja dalej siedziałem na ławce razem z młodym bramkarzem, który nie miał szans na grę. Wiedziałem, że tutaj już nie powącham placu.

W Wodzisławiu nie było też kasy i była tam mieszanka wybuchowa, gracze sprowadzeni na ostatni gwizdek z różnych stron świata. Mateusz cię tam ściągnął?
Wodzisław to była mega niespodzianka, wcześniej testowałem się w Elanie Toruń. Niby wszystko OK, przepracowałem z nimi obóz, obiecanki itd. Ale na sam koniec mi podziękowali i… wtedy wypaliła Odra. Wiedziałem, że nie ma pieniędzy, ale zaryzykowałem. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Mateuszowi pomagał wtedy jeden menedżer. Skontaktowałem się z nim i też wziął mnie pod swoje skrzydła. Wiedział, że organizacyjnie będzie to dramat, ale jakby nie było, była to pierwsza liga. Mówił, że to tylko trzy miesiące i jakoś damy radę. Naprawdę, spoko gość! Norbert Sawicki, jeśli można, to pozdrawiam go, gdziekolwiek teraz jest.

Kasy nie było, zaryzykowałeś, ale chyba wesoło było w tym Wodzisławiu? Nie obyło się pewnie bez jakichś śmiesznych sytuacji.
W Wodzisławiu to był śmiech przez łzy. Nikt się nie cieszył, że wszyscy nas kulają, że nie ma kasy. Ale była zgrana ekipa i było naprawdę wesoło.

Sprzętu nie brakowało?
Sprzęt był, ale raz nie było jak dojechać na mecz. Kibice zrobili zrzutkę na dojazd oraz jakieś napoje i ciastko w drodze. Jechaliśmy trzema busami, a za kółkiem trzech trenerów i każdy jechał inną trasą! Ale jakoś zdążyliśmy na mecz i wszyscy równocześnie dojechali. Pod koniec, trener sam powiedział, że zrozumie, jeśli ktoś już nie da rady.

Z zagranicznymi zawodnikami nie było problemów? Nikt ich nie musiał pytać jak trener Kruszankin w Łodzi, czy szukają, kurwa, jagód?
Mieszkałem z jednym z zagranicznych chłopaków. Dokładnie z Fridolinem Nganbe Nganbe. Świetny gość, żal mi go trochę było, bo mieszkaliśmy na wygnajewie, gdzie nie było internetu, a jemu jak na złość, telefon nie łapał zasięgu. Był totalnie odcięty. Jemu też pomagał menedżer Norbert Sawicki, który prosił mnie, żebym go podtrzymywał na duchu. Ja byłem przyzwyczajony do naszych realiów, m.in. po Kmicie Zabierzów, gdzie masażysta robił wcierki na zwykłym oleju. To był jego świadomy wybór, bo jak mawiał: – W tych oliwkach to jest tyle syfu… W ogóle, z Kitowskim maserem było dużo hitów.

Następnym przystankiem była Bytovia Bytów, gdzie grałeś właśnie razem z Michałem, swoim bratem. Aspiracje na drugą ligę, wyjazd na obóz do Turcji, byłeś podstawowym zawodnikiem i potem znów kontuzja, po której trener Walkusz odpalił Cię z drużyny.
W Bytowie złapałem oddech – piłkarski i finansowy. Akurat na trenera nie powiem złego słowa, bardzo charyzmatyczna postać. Dostałem się tam trochę przez Michała i sam trener też mnie pamiętał, widział mnie w akcji, kiedy przyjechałem kiedyś z Chemikiem do Bytowa. Trener Walkusz wyciągnął do mnie rękę, kiedy byłem w dole i tego mu nie zapomnę. Nie byłem przygotowany, a on spokojnie mówił: – Poczekamy, a wszystko przyjdzie z meczu na mecz, będzie lepiej.

To dlaczego nie ma cię teraz w Bytovii? Miałeś pewny plac. Wiem, że przyszedł فukasz Kowalski z Niecieczy, aby wzmocnić skład na prawej obronie.
Kontuzja, która się przeciągała. Ja sam nie cierpię, jak nie trenuję. Sam trochę sobie narobiłem, bo lekarz kazał odpuścić, a ja na własną rękę wchodziłem w trening jak junior. Trener Walkusz był na początku spokojny, ale potem zaczął kręcić nosem i prezes Gierszewski dorzucił swoje niezadowolenie. Nie lubię takich sytuacji. Ostatnie dwa miesiące zakumplowałem się z Ketonalem. Bez tabletki bym nie odpalił…

Miałeś umowę na rok?
Tak.

I po sezonie po prostu cię odpalili?
Dokładnie w przerwie zimowej. Liczyłem się z tym. Jedna sytuacja miała na to wpływ. Trener Walkusz mówił, że aby mnie wziąć do meczowej osiemnastki, muszę pokazać się w rezerwach. Zrozumiała postawa, więc nie protestowałem. Po jednym meczu, gdzie fajnie wyglądałem, znów się nie załapałem na mecz. Powołany został kumpel, który tydzień wcześniej nie trenował z powodu choroby. To był sygnał, że coś jest nie tak. Niektórych rzeczy nie przeskoczysz.

Obecnie grasz w szóstoligowym niemieckim klubie 1. FC Romonta Amsdorf 1921. Jak tam w ogóle trafiłeś?
Gra tam mój przyjaciel z Polic – Piotr Dutkiewicz. Namawiał mnie od dłuższego czasu na wyjazd, ale patriotycznie chciałem się jeszcze pobawić na naszym podwórku. Piotrek mnie tu ściągnął.

Ciekawi mnie, jak pod względem organizacyjnym wygląda twój obecny klub – boiska, finanse, poziom, treningi.
To jest dla mnie szok, mały klubik w maleńkiej wioseczce. Stadion skromny, tak na 100-200 osób, ale dwa trawiaste boiska w tym jedno podświetlane i sztuczne boisko, również podświetlane. W budynku klubowym jest bar, świetlica, obok szatni sauna.

Mieszkanie też ci opłacają?
Mam swój pokój, obok mieszka Siwy, czyli Hernacki. Wszystko załatwione przez klub.

Z Piotrkiem możesz sobie powspominać granie na fajnym poziomie. Hernacki był przecież kiedyś w młodej Legii.
Dokładnie, razem tworzymy parę środkowych obrońców. Co do treningów, to wygląda to naprawdę dobrze. Jest dwóch trenerów, a przed treningiem wszystko jest już porozstawiane. Z tego, co opowiadał mi Dutkiewicz, to tutaj co jakiś czas są szkolenia dla trenerów z niższych lig, więc wiedzę mają.

Rozumiem, że na pieniądze też nie narzekasz i wypłaty są na czas.
Z pieniędzmi nie ma żadnych problemów. W sumie, był to główny powód mojej decyzji, bo u nas mało klubów jest wypłacalnych…niestety. A ja dla idei już grałem za darmo. Spróbowałem, nie wyszło, ok. Ale dalej grać na loterii „wypłacą czy nie, dzisiaj czy za miesiąc, a może wcale?”. Wolę spokój.

Ł»ałujesz czegoś w swojej karierze?
Staram się niczego nie żałować w życiu. Nie tylko jeśli chodzi o piłkę. To tak jak z wymarzoną wycieczką. Marzysz o niej, planujesz, odkładasz pieniądze, sporo wyrzeczeń i pracy, i kiedy wydaje ci się, że już zaraz odjedziesz, spierdala ci pociąg sprzed nosa. Możesz się rzucić pod następny albo poczekać chwilę i pojechać w inne miejsce.

Podejmiesz jeszcze rękawice? Czy wolisz pograć na niższym poziomie i inaczej ułożyć sobie życie? Masz dopiero 26 lat. Może jakaś trenera albo menedżer, skoro inni nie dali tobie kiedyś szansy?
Na razie cieszę się, że robię to, co kocham i jestem w stanie się z tego utrzymać. A o to chyba chodzi. Nigdy nie mówię nigdy, ale drugi Piechna trafi się w Polsce za następne 100 lat. W Niemczech poznaję nowych ludzi, kulturę, język, to w przyszłości może dać tylko plusy. Kręci mnie strasznie praca z młodzieżą i jeśli z takiego rocznika, dwóch lub trzech gdzieś by zaistniało, to czułbym się spełniony. Duży wpływ na mnie miał mój trener za juniora – Janis Wakatinakis. Do dziś nasz rocznik trzyma się razem, co święta gramy w piłkę, potem sauna, piwko w szatni i pogaduchy, to jest fajne.

Rozmawiał FILIP KÓNICZUK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama