Pokutuje myślenie: „Już jestem trochę dobry, koledzy klepią mnie po plecach, to niech tak zostanie”

redakcja

Autor:redakcja

05 kwietnia 2013, 10:21 • 17 min czytania

O kręceniu kółek w kole środkowym, rozmowach z Wojciechowskim, wyzwiskach kibiców Cracovii, asekuracji kolejnych selekcjonerów, złej decyzji Klicha, szkoleniu młodzieży czy menedżerce z Niedzielanem – nasza rozmowa z byłym kapitanem Cracovii, Arkadiuszem Radomskim, który niedawno postanowił definitywnie zakończyć piłkarską karierę.

Pokutuje myślenie: „Już jestem trochę dobry, koledzy klepią mnie po plecach, to niech tak zostanie”
Reklama

Nie szkoda takiego zakończenia? Po cichu, marnym akcentem.
– Patrzę do przodu. To nie tak, że coś się dla mnie kończy, tylko coś zaczyna. Oczywiście, jeśli chodzi o aspekt piłkarski, mógł ten koniec wypaść bardziej okazale, ale nie narzekam. Nie jestem człowiekiem, który by sobie organizował pożegnalne mecze. Nie jest mi to potrzebne do szczęścia.

Kibice nie zapamiętają pana przez pryzmat tej fatalnej końcówki w Cracovii?
– Szesnaście lat za granicą być może zrobiło swoje. Grałem w klubach, których nikt w Polsce na co dzień nie oglądał, ale cieszę się, że trafiłem akurat do Holandii. Napatrzyłem się jak pracuje się z zawodnikami, jak szlifuje talenty. Jestem przekonany, że gdybym w tym systemie uczył się od dziecka, a nie od szesnastego roku życia, zostałbym dużo lepszym piłkarzem niż byłem. A jeśli chodzi o Cracovię – każdy ma prawo oceniać to tak, jak sam widział. Dla mnie najważniejsze jest to, jak wykonywałem swój zawód, a robiłem to z zaangażowaniem i na sto procent. Wróciłem do Polski, chciałem jeszcze dać drużynie trochę swojej energii i umiejętności…

Reklama

Piłkarsko to pana najsłabszy okres? Schyłek?
– Każdy sportowiec ma lepsze i gorsze momenty. Nie da się utrzymać tej samej dyspozycji przez całą karierę. Ale akurat uważam, że to, co prezentowałem w Cracovii, to nie był zły poziom.

Filipiak mówił, że kręci się pan po kole środkowym za dużą kasę.
– Jako prezes miał prawo tak mówić. Sam nie mam sobie nic do zarzucenia.

Filipiak zna się na piłce?
– Nie mnie to oceniać. Mimo że byłem kapitanem, spotkaliśmy się góra trzy razy. Nie było żadnych telefonów, wchodzenia do szatni, ingerowania w nasze sprawy… Dlaczego nam nie wyszło? Nie wiem. Myślę, że to ogólny problem polskiej piłki. To jak bardzo brakuje nam technicznego i taktycznego wyszkolenia, jaki mamy kłopot z piłkarską mentalnością. Nawet nie wiem do kogo można mieć o to pretensje, ale za długo byłem za granicą, żeby tego nie widzieć.

Przychodziliście razem z Saidim Ntibazonkizą. Wydawało się, że możecie zrobić różnicę. Nie chodziło przecież o zdobywanie Ligi Mistrzów, tylko utrzymanie w Ekstraklasie.
– Saidi miał za sobą akurat ciężki okres w NEC Nijmegen. Był pokłócony z władzami, które robiły wszystko, żeby poszukał sobie innego klubu. Musiałem go trochę na tę Cracovię namawiać, ale wtedy myślałem jeszcze, że jakoś to wspólnie popchniemy. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się jakie to może być trudne.

Holenderski eksperyment nie wypalił. Sam Saidi nie gra prawie od roku.
– Wraca po ciężkiej kontuzji. Od dawna miał z nią problem, ale musiał grać, bo w Cracovii była presja wyniku. Od początku mieliśmy bardzo dobry kontakt i uważam, że było dużo przesady w tych wszystkich doniesieniach, że gwiazdorzy, że nie ma kontaktu z drużyną. To dobry chłopak. Pomagałem mu trochę kiedy miał przenieść się do Poznania, ale Lech ostatecznie nie zaryzykował i nie wziął go z kontuzją. Trochę szkoda, bo uważam, że w takim klubie Saidi długo by nie pograł. Odszedłby jeszcze wyżej, bo ma naprawdę duży potencjał.

A pan? Pluł sobie w brodę, że Rząsa w ogóle namówił pana na Cracovię?
– Nie, absolutnie. Kiedy się podpisało kontrakt, to już trzeba robić swoje. W ogóle, żałuję, że Tomek nie pracuje dalej w Cracovii, bo ludzie z takim potencjałem, znajomościami i doświadczeniem powinni być w Polsce lepiej wykorzystywani. W Holandii to naturalne, że byli piłkarze szkolą młodzież, zajmują dyrektorskie stanowiska, pracują w klubach.

Zanim wrócił pan do Krakowa, miał pan kilka ciekawych ofert.
– Z Wisły Kraków, z Polonii Warszawa, z Lecha Poznań. Trochę żałowałem, że nie dogadaliśmy się z Lechem, ale okazało się, że… transfer musi zostać przeprowadzony przez konkretnego menedżera. Ja miałem swojego, innego agenta i dlatego się nie dogadaliśmy.

A co z Polonią i Wisłą?
– W Warszawie rozmowy były konkretne. Spotkaliśmy się z prezesem Wojciechowski, ale ja potrzebowałem czasu, żeby przenieść się do Polski, znaleźć dzieciom inną szkołę. Kiedy prezes postawił sprawę jasno – albo przychodzę teraz albo w ogóle – musieliśmy sobie podziękować. Wisła z kolei miała trochę finansowych problemów. Nie chciałem od niej jakiś wielkich pieniędzy, uważam, że zachowałem się wobec fair, bo przecież wiem jakie warunki panują w polskiej lidze, ale i tak się nie dogadaliśmy.

W 2010 roku mówił pan: na pewno pogram jeszcze trzy, cztery lata.
– I ciągle mógłbym. Jeszcze w tej chwili byłbym w stanie wejść do klubu Ekstraklasy i grać na tym samym, równym poziomie. Zawsze prowadziłem się zdrowo, do teraz gram w piłkę cztery razy w tygodniu i sprawia mi to ogromną satysfakcję.

Co się w takim razie stało? Podobno rozmawiał pan nawet z Niecieczą.
– Sam nie rozmawiałem, ale ktoś chciał mi pomóc i ja byłem na ten temat otwarty. Na pewno nie wstydziłbym się gry w niższej lidze. Tylko wolałbym pójść do klubu, który ma jakiś plan, cel, aspiracje. Cracovia i Zawisza to dla mnie dwójka pewniaków do awansu z pierwszej ligi. Chociaż nie wiem czy i one sobie dadzą radę. Byłem niedawno na dwóch meczach Cracovii i nie wyszedłem zachwycony.

Nie było krakowskiej tiki-taki?
– Nazywajmy to jakkolwiek, ale dla mnie ta cała tiki-taka nie ma sensu. Można sobie podawać do tyłu i wszerz boiska sto razy, ale ja wolę zagrać jedną piłkę do przodu i minąć dwóch rywali. Widziałbym to inaczej, ale Cracovia ma przecież trenera i niech on wykonuje swoją pracę.

Do niedawna był pan jej kapitanem. Pierwszym do tłumaczenia po porażkach.
– Zdarzało się, że miałem dosyć, że nie chciałem z nikim gadać. Chociaż wiem dobrze, że z dziennikarzami rozmawiać trzeba. Taka rola kapitana: obojętnie jak jest, nie można się chować.

Dziwił się pan kibicom, że z was szydzą. Chyba mieli prawo.
– W Holandii przywykłem do tego, że kibice zawsze byli za swoją drużyną. Czasem przychodziła do nas grupka dwudziestu ludzi, rozmawialiśmy na zasadzie „co jest, panowie? Gdzie jest problem?”, ale na trybunach nie było wyzwisk i ubliżania swoim zawodnikom.

Przekroczyliście granicę wyrozumiałości.
– Rozumiem, ale czy musieli wyrażać swoje zdanie w taki sposób? Wyzwiskami? Wydawało mi się, że jeśli jest się za swoim klubem, to na dobre, i na złe.

W waszej szatni też bywało gorąco.
– Właśnie nie. Dużo ludzi tak sobie myśli, że jak nie idzie, to w szatni od razu muszą dziać się jakieś wielkie rzeczy. Możliwe, że czasem ktoś miał do kogoś pretensje, ale ogólnie atmosfera była w porządku. A byłaby jeszcze lepsza gdybyśmy mieli wyniki.

Mimo wszystko, często podkreśla pan ten kontrast między „tam” i „tu”? Pomiędzy Holandią, w której pan grał, a Polską, do której na koniec wrócił.
– Nie chcę narzekać, bo za chwilę powiedzą, że Radomski przyjechał z innego świata i się wymądrza, ale czasem naprawdę ciężko było się przestawić. Po tylu latach spędzonych za granicą widać przepaść w organizacji, infrastrukturze. Detali jest mnóstwo. W Polsce podstawowy argument jest taki, że zawodnik zarabia kwotę X, więc powinien się cieszyć i siedzieć cicho. Ale jak porównać z innymi ligami, to jednak…

Przepaść.
– Zastanawia mnie na przykład, że wszystkie kluby w Polsce narzekają na brak pieniędzy, a każdy – bez wyjątku – przed meczem koniecznie musi się zakwaterować w hotelu. W Holandii, nawet jeśli mieliśmy do pokonania 300 kilometrów, zawsze wyjeżdżaliśmy dopiero w dniu meczu. Rozumiem, że kiedy się jedzie z Krakowa do Gdańska, to potrzeba odpoczynku. Ale przed meczami u siebie? Co to ma konkretnie na celu? Koncentrację? Koncentracja jest wtedy, kiedy się wychodzi na boisko. W Holandii nieraz na 20 – 30 minut przed meczem jeszcze się w szatni wygłupialiśmy, a u nas wbija się zawodnikom do głów, że mają siedzieć i myśleć o przeciwniku 24 godziny wcześniej. I później mamy taki efekt, że młodzi wychodzą na miękkich nogach.

A propos młodych, mówiło się, że w Cracovii będzie pan mentorem, pomocnikiem dla mniej doświadczonych zawodników. W praktyce to chyba nie wyszło?
– Byłem otwarty. Powtarzałem, że zawsze im pomogę, ale chyba się czegoś bali. Nie przychodzili.

Czuli dystans?
– Nie powinni. Nieraz mieliśmy nawet ze starszymi zawodnikami małe sprzeczki, bo w Polsce jakoś tak się dziwnie utarło, że młodzi są na posyłki. Czasem ktoś mówił: „czemu ty niesiesz te piłki? Niech młody je weźmie”. Tak? Dlaczego? co mi się stanie, jeśli wezmę worek piłek i zniosę je z boiska? Jesteśmy drużyną, pomagamy sobie. To też są takie detale, które robią różnice.

W Holandii miał pan swoich mentorów?
– Zwykle tak się składało, że w klubach, w których grałem, mieliśmy dość równy, zgrany kolektyw. Do Heerenveen przychodziłem razem z Ruudem Van Nistelrooyem. Ja z Vendaam, on z Den Bosch. Ale wtedy nie był wielką indywidualnością. W klubie nastąpiły duże zmiany i powstała fajna, świeża ekipa. Mieliśmy zresztą świetnego szkoleniowca, który potrafił nas przygotować i poukładać. Bardzo ważny był dla mnie wcześniejszy okres w Veendam, kiedy zobaczyłem na czym to wszystko naprawdę polega. Ile w tym zawodzie jest pracy, inwestowania w siebie, zostawania po treningach. Nie byłem do tego przyzwyczajony. W Polsce młodzi piłkarze szybko popadają w samozadowolenie. Bezsensowne podejście „już jestem trochę dobry, jest fajnie, koledzy klepią mnie po plecach, to niech tak zostanie”. A tak naprawdę dopiero wtedy jest ten moment, który decyduje o tym czy ktoś osiągnie coś w piłce, czy nie.

A Van Nisterlooy, jaki był?
– Zupełna odwrotność tego o czym właśnie mówię. Skromny, fajny, otwarty. Nigdy bym nie pomyślał, że będzie wielkim piłkarzem. Coś tam w sobie miał, ale byli lepsi. No ale właśnie… U niego było widać, że nigdy się nie poddaje. Tytan pracy, który zostawał po każdym treningu, brał piłkę, bramkarza i strzelał – lewa, prawa noga. Codziennie. Zauważyli go ludzie z PSV Eindhoven i długo z nami nie pograł. Dokładnie taki sam był Klaas Jan Huntelaar. Też nie uważałem go za wielki talent. On po prostu harował. Albo Samaras… Pamiętam jak wchodził do składu. Nie trenował z nami zbyt często, ale jak już przychodził, to wielu ludzi mówiło: „kurde, chyba się nie będzie nadawał. Niby czasem zagrał coś fajnego, ale za chwilę znowu klapa. No a dziś? Super piłkarz.

A pan? Zawsze był taki poukładany? Nigdy żadnej sodówki, szaleństwa?
– Zawsze. Myślę, że to kwestia wychowania. I w rodzinie, i w klubie, bo przecież wyjechałem z domu jako czternastolatek. Szybko musiałem się usamodzielnić. Poza tym już od szesnastego roku życia byłem ze swoją obecną żoną, więc nie miałem czasu na jakieś wielkie szaleństwa. Może i dzięki temu wszystko się tak spokojnie poukładało. Przez pierwsze lata w Holandii byłem sam, ale miałem fajny układ z dyrektorem klubu, który raz w miesiącu puszczał mnie do Polski. Płacił za pociąg, bo samolotami wiele się wtedy nie latało. Ogólnie, to były fajne czasy. Listy się pisało, czasem wsiadło do autobusu i jechało do Polski z kilkoma przesiadkami. Trwało to kilkanaście godzin. Nieraz podróż trwała dłużej niż sam pobyt w domu, ale ludzie w klubie mieli do nas podejście. Szanowali zawodnika z innego kraju. Mówili: „jedź, opuść nawet dwa, trzy treningi, ale poukładaj wszystko w głowie i wracaj”. Do dziś uważam, że Holandia to taki kraj, w którym człowiek nie ma prawa się źle czuć.

Trochę się pan w niej zasiedział. Nie za długo? Osiem lat w Heerenveen.
– Było kilka okazji, żeby odejść wcześniej. Pojawiło się zainteresowanie ze strony PSV Eindhoven, ale kluby nie dogadały się co do ceny. Później wpłynęła oferta z Borussii Moenchengladbach, która właśnie wchodziła do Bundesligi, ale znowu rozbiło się o pieniądze. Niemcy oferowali bodajże 1,3 miliona euro, a Holendrzy chcieli dokładnie 2 miliony.

Może nie był pan jednak na tyle dobry, że zawsze tych paru groszy brakowało?
– Mój menedżer zawsze mi mówił: „Arek, ty grasz za mało dla siebie. Musisz czasem wejść do przodu, uderzyć, poszukać strzału. Wtedy łatwiej będzie ci się wybić”. Ja zawsze byłem typowym defensywnym pomocnikiem. Kiedy stoper się włączał do przodu, ja byłem tym, który się rozglądał i zostawał w tyle przy asekuracji ewentualnego kontrataku. Może dla wielu ludzi nie grałem przez to aż tak efektownie, ale czułem się dobrze tam gdzie byłem i osiem lat w Heerenveen upłynęło bardzo szybko. Do dziś, obojętnie kiedy bym tam przyjechał, zawsze jest bilet, poczęstunek, szacunek. Tam zawsze można wrócić i ludzie cię przyjmą z otwartymi rękami.

Czemu więc nie mieszka pan tam na stałe?
– Myśleliśmy o tym. Na początku, kiedy z żoną przyjeżdżaliśmy do Polski, po dwóch tygodniach mieliśmy dosyć, bo każdą wolną chwilę wykorzystaliśmy na jazdę od jednej części rodziny do drugiej. W końcu przeważyło to, że jesteśmy Polakami. Tu mamy rodzinę, znajomych.

Końcówkę przygody z Heerenveen jednak nazwał pan kiedyś męczarnią. Dlaczego?
– Ostatni rok był ciężki. Grałem w fajnym klubie, ale czułem, że stoję w miejscu. Chciałem spróbować czegoś nowego i na szczęście nikt w Heerenveen nie robił mi z tym problemu. Podaliśmy sobie ręce, rozstaliśmy się w zgodzie. Mogłem wyjechać do Austrii.

Tam otwarcie krytykował pan trenera Zellhofera, o którym zresztą później mówiło się w kontekście pracy w Koronie Kielce. Pisano, że Jacek Bąk miałby być jego asystentem…
– W Holandii ludzie nie boją się mówić prawdy, a w Austrii nie zawsze jest to dobrze odbierane. Miałem akurat trudniejszy okres – wróciłem po kontuzji, czułem się dobrze, ale trener w ogóle nie dawał mi szansy. Przeprowadziłem z nim rozmowę, która nie przyniosła żadnego efektu. Wszystko zaczęło we mnie w końcu buzować, bo widziałem, że nawet treningi u tego pana, jego merytoryka, podejście, to wszystko było na niewysokim poziomie. Zajęcia właściwie nic nam nie dawały. Trzeba je było odwalić i pójść do domu. Na szczęście przyszedł nowy trener – Didi Constantini który mi zaufał. Znowu grałem.

Wcześniej Zellhofer usunął pana z drużyny.
– Zadarłem, więc wyleciałem. Uważałem, że trener powinien być tez psychologiem, umieć wybrnąć z takiej sytuacji. Ok, jest jakiś konflikt, ale nie idziemy z tym od razu do prasy, tylko rozwiązujemy go we własnym gronie. Tego wtedy niestety zabrakło. Nie akceptowałem tego, że wmawia mi się, że nie przykładam się do swojej roboty, kiedy wykonywałem ją na sto procent. Takie rzeczy można wmówić juniorowi.

O Janasie też pan mówił otwarcie: że asekurant, że na mistrzostwach świata w 2006 roku skupialiście się tylko na tym, żeby nie stracić bramki, nie popełnić błędu.
– Ale nam to chyba zostało do dzisiaj. Ostatnio dostałem telefon z pytaniem: „co pan myśli o grze reprezentacji?”. Co myślę? I teraz, i wtedy zagrałbym odważniej. Bardziej ofensywnie, na ryzyku. My się zawsze chowamy z myślą o bronieniu.

I to mówi defensywny pomocnik, które całe życie myślał o bronieniu…
– Takie były moje zadania. Ale jak najbardziej trzeba stawiać na ofensywę. Wtedy gra się na połowie rywala i rozdaje karty. Tego brakuje mi w generalnie w polskich zespołach. Dlaczego mamy się kogoś bać? Cały czas kalkulujemy: kogo ma w składzie przeciwnik, gdzie jego mocne strony, kto nam może zagrozić. Ale zaraz – może najpierw sami pokażmy swoje akcje. Złapmy, przygniećmy. Dlaczego nie możemy próbować grać tak, żeby to rywal się podporządkował? Patrzymy na innych, czekamy i za chwilę się budzimy, jak jest 0:2.

Fornalik też schował się, pana zdaniem, za tą podwójną gardą?
Być może trochę zabrakło tego elementu ryzyka, nie wiem. Mam wrażenie, że ktokolwiek byłby u nas selekcjonerem, my i tak będziemy narzekać, ale wspominając Ukrainę można by się zastanowić czy nie lepiej byłoby zagrać dwójką napastników, Obraniakiem i tylko jednym defensywnym pomocnikiem. Gramy u siebie, chcemy wygrywać. Po co się aż tak asekurować.

Nie ustaliliśmy jak to było z Janasem.
– Tak jak powiedziałem: to chyba nasza ogólna, polska cecha. Asekuracja. Oglądanie się na to, co zrobi ktoś inny, a nie na to, co możemy zrobić sami. Z drugiej strony, te mistrzostwa to fantastyczna przygoda, której życzyłbym każdemu piłkarzowi.

Kiedy Beenhakker nie wziął pana na mistrzostwa, powiedział mu pan, co myśli? Skoro to taka holenderska cecha…
– Byłem akurat po kontuzji więzadeł. Trener przyjechał na mecz, w którym – jak sam uważam – zagrałem poprawnie, ale on stwierdził, że się obawia, że być może jest za wcześnie. Powiedziałem konkretnie: „czuję, że jestem gotowy. Jestem tym Arkiem sprzed kontuzji. Jeżeli to trenerowi nie wystarcza, to nie ma problemu”. Stwierdził, że zostawi mnie na liście rezerwowej, ale na to już machnąłem ręką. Za stary byłem na jakąś rezerwę. Szkoda było odbierać nadzieje jakiemuś młodemu chłopakowi. Lepiej żeby taki pojechał, zobaczył i się czegoś nauczył. Dlatego zrezygnowałem i wybrałem się na wakacje.

Pan sam nie myśli dzisiaj o trenerce?
– Na razie chcę się zająć szkoleniem młodzieży, bo widzę, że jako naród mamy wielkie ambicje, a podstawy leżą. Może przyjdzie taki czas, że będę chciał się zająć trenerką, ale spokojnie. Bycie trenerem w Polsce nie jest łatwe. Widzę z iloma problemami zderzają się inni. Bardziej zastanawiam się nad tym żeby z Andrzejem Niedzielanem zająć się w przyszłości menedżerką. Mamy sporo kontaktów, doświadczenia. Myślę, że moglibyśmy sporo zaoferować.

Sprowadzalibyście czy raczej wysyłali za granicę?
– Zdecydowanie chętniej wysyłali.

To na razie melodia przyszłości?
– Najpierw Andrzej musi skończyć karierę, ale plany powoli się rodzą. Na polskim rynku jest wiele do zrobienia. Chcielibyśmy pracować na zasadzie zaufania, żeby młodzi piłkarze albo nawet rodzice mogli nas poznać, dowiedzieć się kim jesteśmy i co chcemy zrobić. Sam miałem kiedyś menedżera, któremu ufałem i nie musiałem podpisywać żadnych papierków. Czasem trzeba po prostu doradzić, co jest ważne, jakie młody zawodnik powinien obrać priorytety, gdzie pójść, żeby nie tylko zarobić pieniądze, ale jeszcze przy okazji sobie tym nie spalić kariery. Jesteśmy z Andrzejem normalnymi, poukładanymi chłopakami. Myślę, że mogłoby się nam to udać.

Gdyby pan już teraz miał w ręku licencję, kogo z młodych Polaków chciałby mieć u siebie?
– Musiałbym najpierw poznać tych chłopaków. Pojeździć, obejrzeć, porozmawiać. Takim dobrym przykładem potencjału był dla mnie Mateusz Klich. W tym czasie, kiedy dostał propozycję z Wolfsburga, miałem kontakt z Heerenveen. Sugerowałem mu, że może powinien pójść w takim kierunku, nie rzucać się na głęboką wodę. Oferta z Niemiec była atrakcyjniejsza, ale ja czułem, że to nie jest dobry pomysł. Widziałem, że nie jest gotowy. Mówiłem mu, że w Holandii przejdzie jeszcze jeden szczebelek, dostanie szansę, będą w niego inwestować, tam pogra regularnie.

Okrężną drogą, ale właśnie się w tej Holandii znalazł.
– Stracił trochę czasu, ale wierzę, że jeszcze wyskoczy w górę, bo ma duże umiejętności. Było, minęło. Oby wyciągnął lekcję, choć ja będę się trzymał zdania, że idąc do Holandii zyskałby więcej. Zwolle czy Roda Kerkrade z trójką Polaków – to są właśnie miejsca dla takich chłopaków. Mniejsze, spokojne kluby, gdzie dobrze pracuje się z młodzieżą, a jednocześnie nie ma jakiejś wielkiej presji. Jestem przekonany, że kiedyś to im zaprocentuje.

Niedawno w świat poszedł komunikat, że został pan dyrektorem Coerver Coaching Polska. Będzie pan zajmował się szkoleniem młodzieży. Na ile właśnie ta sprawa miała wpływ na to, że skończył pan karierę?
– Temat kręcił się od trzech miesięcy. Musiałem się z nim zaznajomić, a w końcu podjąć decyzję w którą iść stronę. Przekonałem się do tego projektu, metodologia szkolenia według Wiela Coervera jest popularna i w Holandii, i na całym świecie, stosuje ją wiele szkółek. Generalnie, chodzi o wielopoziomową pracę z młodzieżą – kształtowanie mentalności, techniki, taktyki. Nawet o pracę z rodzicami, bo wiadomo jak jest z tym w Polsce. Nieraz przy linii bocznej mamy dwudziestu różnych trenerów.

Jak tę holenderską metodologię zamierzacie przenieść na polski grunt?
– Przenosimy holenderskie wzorce treningowe, plany szkoleniowe, których jest mnóstwo. Już teraz mamy dwóch trenerów, którzy szkolili się w Anglii, Hiszpanii i w Niemczech u najlepszych trenerów Coervera – i kolejnych młodych, którzy cały czas ich doganiają. Spotykamy się z dzieciakami w szkołach, zaczynamy szkolić trenerów w klubach, otwieramy własne akademie.

W Krakowie akademię swoim nazwiskiem firmuje Dudek. Od dawna własną prowadzi Szymkowiak. W Poznaniu sukcesy odnosi Reiss. Dzieje się chyba coś pozytywnego.
– Oczywiście. Byle nie robić z tego tak zwanej masówki, działać z pożytkiem dla tych dzieci. Widzę jak w niektórych szkółkach trener pracuje z dwudziestoma trzema podopiecznymi i nie jest w stanie ich wszystkich ogarnąć, dopilnować. U nas mamy jednego trenera na maksymalnie dwunastu podopiecznych. W Holandii – dla porównania – nieraz z dwudziestoosobową grupą pracują nawet trzy, cztery osoby.

Na czym ma polegać pana rola? Teraz będzie pan siedział za biurkiem?
– Mam swoją wizję organizacji szkolenia. Nie będę tylko twarzą przedsięwzięcia. Od początku jasno stawiałem sprawę, że chcę się aktywnie włączyć w cały proces szkoleniowy i organizacyjny. Jako dyrektor będę zarządzał całym pionem sportowym, który w skali kraju liczy kilkadziesiąt osób. W moich kompetencjach będzie leżało między innymi prowadzenie selekcji, doboru nowych trenerów, dbanie o ich jakość i profesjonalizm, rozwój nowych rynków, współpraca międzynarodowa i jeszcze wiele innych elementów.

De facto mocno wszedł pan do branży biznesowej.
– Chodzi o pomysł, zaangażowanie i całą metodologię, która mogłaby coś zmienić w jakości szkolenia w Polsce. Nie tylko w jednym ośrodku czy jednej akademii. Powinniśmy kształcić trenerów na poziomie, mieć odpowiednich ludzi zarządzających procesem szkolenia, struktury i jednolity system, na który postawimy, oczekując efektów za 8-10 lat. Na razie tego nie ma.

Rozmawiał PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama